Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pół miasta poszło z dymem

Paweł Stachnik
Teodor Stachowicz, „Pożar kościoła oo. Dominikanów w Krakowie”
Teodor Stachowicz, „Pożar kościoła oo. Dominikanów w Krakowie” Fot. archiwum
18 lipca 1850. W Krakowie wybucha wielki pożar. Ogień niszczy bardzo dużą część miasta. Usuwanie skutków tego kataklizmu potrwa aż kilkanaście lat.

Lato 1850 r. było suche i gorące. W czwartek 18 lipca około południa wybuchł pożar na tzw. Dolnych Młynach nad Młynówką Królewską, płynącą wtedy przy końcu ul. Krupniczej. Pożar wywołało przypadkiem dwóch ludzi – pomocnik młynarza Piotr Fic i terminator kowalski Jan Trójka. Tego dnia pracowali nad dopasowaniem żelaznej obręczy na wał koła młyńskiego. Obręcz musieli rozgrzać w ogniu, więc rozpalili go w izbie czeladnej. Niestety, od płomieni zajęły się suszone w kominie drewniane kliny używane do kół młyńskich. Wprawdzie rzemieślnicy zdołali na chwilę przydusić ogień, lecz za chwilę buchnął on ze zdwojoną siłą.

Nieudolne gaszenie ognia
Pożar objął budynki młyńskie, a po chwili sąsiedni dom należący do sadownika. Tam na poddaszu złożone były orzechy włoskie. „Na nieszczęście dął silny wiatr północno-zachodni. Niesione nim gorejące ziarno pszeniczne, kawałki orzechów, gontów, całe to zarzewie padało gęstym deszczem na sąsiednie dachy drewniane wysuszone lipcowymi upałami.

Zanim nadjechała straż z sikawkami, płomień ogarnął kilka domów po przeciwnej stronie Rudawy i ulicy Krupniczej” – pisał historyk Juliusz Demel. Na Dolne Młyny zbiegli się ludzie, którzy przystąpili do gaszenia ognia. Wodą zalewano płomienie, siekierami, osękami, a nawet gołymi rękami zrywano drewniane dachy. Jednak w ówczesnej zabudowie, przy silnym wietrze i braku odpowiedniego sprzętu, pożar rozprzestrzeniał się szybko, ogarniając kolejne domostwa.

W pół godziny spaliło się dziewięć domów, z których mieszkańcy nie zdołali niczego uratować, a w godzinę spłonęła cała ulica. Jak pisze w swoich znanych wspomnieniach Maria Estreicherówna, gaszenie pożaru było utrudnione, bo w mieście zabrakło straży pożarnej i nowoczesnych przyrządów do gaszenia, a te, które były, leżały zamknięte pod nadzo- rem komendanta wojskowego i minęło sporo czasu zanim uzyskano do nich dostęp.

Po spaleniu się Krupniczej ogień przygasł i wydawało się, że pożar na tym się skończy. Nie zauważono jednak, że wiejący ciągle wiatr przenosi przez Planty w kierunku miasta iskry i płonące wióry, a te zapalają kolejne domy. W ten sposób zajęła się kamienica Emilii Bartynowskiej stojąca u zbiegu ul. Gołębiej i Plant. Młodzież i żołnierze rzucili się do jej gaszenia, ale ognia nie dało się stłumić, a co gorsza przenosił się on na kolejne domy przy Gołębiej, a potem Wiślnej. Zapaliły się tam Drukarnia Uniwersytecka, Instytut Techniczny, kościół św. Norberta i kamienica Pod Zającem.

W niebezpieczeństwie znalazło się Collegium Maius, w którym mieściła się wówczas Biblioteka Jagiellońska. W jej ratowaniu wzięło udział 150 studentów kierowanych przez profesorów Józefa Muczkowskiego, Stefana Kuczyńskiego i Wincentego Pola. Udało im się stłumić ogień, a z sąsiednich budynków pozrzucać dachy, by uniemożliwić przedostawanie się płomieni na XV-wieczny budynek. Strach pomyśleć, co by się stało ze zbiorami książkowymi, gdyby studenci nie obronili budynku…

Procesja w płonącym mieście
Collegium Maius zostało wprawdzie uratowane, ale pożar z zadziwiającą szybkością rozprzestrzeniał się w innych kierunkach. W ciągu trzydziestu minut objął południową pierzeję Rynku Głównego, ulicę Bracką i Pałac Biskupi, a chwilę potem ogień był już na Grodzkiej. „Zdawało się, jakby całe miasto w kilku rogach naraz było podpalone” – wspominała Helena Modrzejewska, która jako dziecko była świadkiem pożaru. „Ten dzień 18 lipca był prawie dniem sądu Bożego.

Dym i płomienie osiadły nad całym miastem i zasłoniły przed wzrokiem całe niebo... Wicher szalał, niosąc palące się głownie, gonty, iskry i zasypując nimi dachy domów... i rozrzucając to zarzewie aż na pola od miasta odległe...” – pisał inny świadek, Ambroży Grabowski.

Pożar nie dawał się opanować. Od Pałacu Biskupiego zajął się kościół franciszkanów (który spłonął w ciągu kilkunastu minut) i pałac Wielopolskich, a potem ogień doszedł do budynków przy Grodzkiej i Stolarskiej oraz Małym Rynku. Po drodze palić się zaczęły kościół i klasztor Dominikanów, a przy ul. Poselskiej kościół i klasztor św. Józefa. Wiatr przeniósł płomienie nad Plantami, przez co zajęły się też budynki przy dzisiejszej ul. Wielopole.

Pożar zatrzymał się dopiero na korycie Starej Wisły. Przy takim rozmiarze kataklizmu, a także braku odpowiednich środków przeciwpożarowych, nie było żadnych szans na stłumienie ognia. Mieszkańcy mogli jedynie ratować z domów najcenniejsze rzeczy i niektóre sprzęty, a następnie salwować się ucieczką w bezpieczne miejsce, np. na Planty, Rynek lub na Błonia. „Na Rynku od Baranów aż do ulicy Grodzkiej – kanapy, krzesła, obrazy i inne ruchomości, pozwalane razem” – pisał „Czas”.

Gorące powietrze unosiło do góry płonące papiery, szmaty i sadze, a wiatr przenosił je na spore odległości. Jak pisze Juliusz Demel, spalone karty, pochodzące przeważnie z książek biblioteki dominikańskiej, znajdywano potem w odległości 7-8 mil od Krakowa, np. w Wieliczce. Z pozoru nietknięte, z dobrze widocznymi literami, rozsypywały się w proch po pierwszym dotknięciu.

Pojawiający się za sprawą wiatru w coraz to innych miejscach ogień szybko wywołał przekonanie, że przyczyną pożarów są umyślne podpalenia. Domagano się więc natychmiastowego schwytania sprawców i doraźnego ich osądzenia. O mało co nie doszło do kilku samosądów, gdy tłum chciał zlinczować człowieka, na którego padło podejrzenie o podpalenia.

Dla uspokojenia nastrojów (a także dla zapobieżenia kradzieżom) na ulice wysłane zostały patrole wojskowe, a z kościoła Mariackiego wyszła procesja. „Klękano na brukach Rynku, śpiewając Pod __Twoją obronę, mając przed sobą obraz płonącego miasta z sylwetkami ludzi zajętych obroną na dachach i nieszczęsnych pogorzelców przy stosach swych rzeczy” – pisał Demel. Pod wieczór pożar zaczął słabnąć i ostatecznie ogień zatrzymał się na wysokości południowej pierzei Małego Rynku i ulicy Poselskiej.

Koniec fatalnego młyna
Następny dzień ukazał mieszkańcom szokujący obraz zniszczeń. „Z kilku domów wznosi się ciężki dym, tu i ówdzie pali się belka, balkon lub futryna od okna. Mury i kominy sterczą nagie, czarne, poopalane, jako krzyże nad mogiłami dawnej egzystencji” – pisał reporter „Czasu”.

Gdzieniegdzie ogień na krótko znów się pojawiał, dopalała się biblioteka dominikanów, ale pożar wyraźnie wygasał. 22 lipca na Kraków spadł obfity deszcz. Gdy wydawało się, że zagrożenie już minęło, 26 lipca pożar wybuchł na Kleparzu, gdzie zapaliły się drewniane budki stojące na Rynku. Od nich zajęły się domy i wydawało się, że miasto znów jest w niebezpieczeństwie, bo na Kleparzu zmagazynowane były duże ilości materiałów łatwopalnych: siana, słomy, zboża, smoły i spirytusu. Dzięki bezwietrznej pogodzie i sprawnej akcji gaśniczej z udziałem wojska pożar udało się ugasić. Spaliło się tylko sześć domów.

Bilans Wielkiego Pożaru i kilku mniejszych, które po nim nastąpiły był przerażający. Spłonęło 165 domów, cztery kościoły, trzy klasztory, dwa pałace, ważne dla funkcjonowania miasta zakłady rzemieślnicze (w tym młyny) i jatki mięsne. Ogień zniszczył zbiory kościelne i prywatne: obrazy, rzeźby, książki, a nawet nagrobki w kościołach. Bez dachu nad głową pozostało około tysiąca rodzin. Zaskakujący jest natomiast fakt, że mimo takiej skali pożaru śmierć poniosło tylko pięć osób. Dla pomocy poszkodowanym powołano Komitet Pogorzeli z hrabiną Zofią Potocką na czele.

Kraków długo leczył rany. Odbudowa spalonych dzielnic zajęła wiele lat (choć generalnie wyszła miastu na dobre, bo nowe budynki upiększyły i uporządkowały Kraków), a spłacanie niektórych pożyczek zaciągniętych na odbudowę trwało jeszcze w 1860 r., czyli dziesięć lat po pożarze.

Kataklizm z 1850 r. uznawany jest za jedno z największych nieszczęść w dziejach miasta. Ruiny młyna, od którego zaczął się pożar, przez 14 lat stały opuszczone. W 1864 r. trójka przedsiębiorców wyremontowała je i uruchomiła tam nowoczesny młyn wodno-parowy. Nad miejscem ciążyła chyba jednak jakaś klątwa, bo jak pisze Juliusz Demel: „Dnia 2 stycznia 1867 fatalny młyn spłonął doszczętnie po raz drugi i omal że nie stał się znowu przyczyną pożaru całej dzielnicy 3”.

dziennikarz, redaktor Białego Kruka

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski