Polacy w Hongkongu i Shenzhen: Jedz, módl się, kochaj wolność, rób biznes

Czytaj dalej
Zbigniew Bartuś

Polacy w Hongkongu i Shenzhen: Jedz, módl się, kochaj wolność, rób biznes

Zbigniew Bartuś

Każdy Polak byłby pewnie dumny, że grupka dzieciaków na krańcu Azji - zakładających maski, by demonstrować w obronie wolności, za co grozi więzienie - nie myli „Poland” z „Holland”. I zna „Solidarność” oraz „Lee Walesę”.

Mylenie Poland z Holland ma długą tradycję w świecie skolonizowanym niegdyś przez niderlandzkich handlowców, ale czwórce nastolatków na promenadzie Tsim Sha Tsui nie trzeba niczego tłumaczyć. Dziewczynka przedstawiająca się jako Tang Zhi-kei (identycznie zwie się miejscowa gwiazda pop) przekonuje, że wie, co to jest i gdzie leży Poland, a trójka jej towarzyszy, unosząc do góry kciuki, wykrzykuje „Solidarnos” i „Lee Walesa”; najwidoczniej nasz eksprezydent uchodzi tutaj za wcielenie ikony azjatyckiej popkultury - Bruce’a Lee.

Trochę mnie ta ich wiedza zdumiewa. Przecież oni nie uczą się o PRL, „Solidarności” i wyborach czerwcowych na lekcjach historii, ani ichnim WOS-ie, nie rozmawiają o tym z rodzicami, ani dziadkami.
Zagadkę pomoże mi rozwikłać pan Wiesiek, który podróżuje do Hongkongu i sąsiedniego Shenzhen od 20 lat. Kilka chińskich fabryk, pracujących także dla Francuzów i Amerykanów, produkuje dlań piły, a ostatnio elektronarzędzia. Teraz pan Wiesiek przybył ze Śląska, by zawrzeć kontrakt, w wyniku którego jego piły i kombinerki dokonają coming outu: w miejsce „German Standards” pojawi się na nich „Designed in Poland”

Podczas tej podróży pan Wiesiek wybrał w Hongkongu hotel, z okien którego widać demonstracje. Gadał z częścią protestujących – trochę z ciekawości, a trochę przez wzgląd na przyszłość biznesu, więc teoretycznie wie, skąd u nich ten „Walesa”. Ale niech na razie pozostanie, niczym strzelba u Czechowa, w tle. By we właściwym momencie wystrzelić.

Wolność

Wpisując w wyczukiwarce „Hongkong”, otrzymamy - obok aktualnych doniesień o protestach i zamieszkach - kilka teoretycznie mocno oczywistych informacji.

Że to jest miejsce o największym na świecie zagęszczeniu wieżowców na metr kwadratowy. Faktycznie, przeciętna pięcioarowa działka, na której krakowianin odważyłby się postawić dwupiętrowy domek, a warszawiak – czteropiętrowy blok, unosi w Hongkongu 30-kondygnacyjne wieże.

Że życie tu jest niewiarygodnie drogie: utrzymanie czteroosobowej rodziny kosztuje 20 tys. zł miesięcznie, czyli kilka razy więcej niż w Krakowie; za litr mleka trzeba dać 10 zł, za kilo ziemniaków 15 zł, za kilo piersi z kurczaka 40 zł. Na zakup 40-metrowego mieszkania w brzydkim wieżowcu (bo nie ma tu niewieżowców) musisz wysupłać 100 tys. zł za… metr kwadratowy (czyli w sumie 4 mln zł!); opłaty za wynajęcie 16-metrowej klitki na 8 piętrze przekraczają 5 tys. zł miesięcznie. Przy zarobkach rzędu 15-20 tys. zł.

W niedziele liczne przestrzenie publiczne, zwłaszcza te atrakcyjne, np. trawniki przy alejkach spacerowych nad zatoką, wypełniają dziesiątki tysięcy kobiet. Siedzą na kocach, rozkładanych krzesełkach, ławeczkach, pod parasolami, czasem w rozbitych na skrawku trawy namiotach. Jedzą, piją, rozmawiają. Opalają się, odpoczywają. Wyglądają trochę jak ekskluzywne kloszardki. To nianie. Mają niedziele wolne. Zarabiają zbyt mało, by biesiadować w restauracjach i kawiarniach. Spotykają się więc pod gołym niebem. Przy okazji każdy może sprawdzić, ile rodzin w Hongkongu na nie stać. A ściślej – ile musi wynajmować nianie, bo ma dzieci, a pracuje na okrągło, by utrzymać wysoki poziom życia.

Z encyklopedycznych notek dowiemy się także, że Hongkong jest od lat liderem światowego rankingu wolności gospodarczej. Oglądając w telewizji starcia młodych demonstrantów z policją miejmy na uwadze, że idzie tu właśnie o wolność. Zakładająca maskę 15-letnia Tang Zhi-kei tłumaczy mi 100 metrów od pomnika Bruce’a Lee, że zawarta w 1984 r. miedzy Chinami a Wielką Brytanią umowa – o powrocie Hongkongu do Państwa Środka - gwarantuje Specjalnemu Regionowi Administracyjnemu zachowanie wielu wolnościowych rozwiązań.

- Ale władze Chin jej nie respektują i kawałek po kawałku nam tę wolność odbierają. Dlatego walczymy – tłumaczy nastolatka. Jej kolega, przy pomocy szablonu, maluje na chodniku parasolkę – symbol protestów przeciwko ograniczaniu demokracji, które po raz pierwszy przetoczyły się przez Hongkong 5 lat temu (okrzyknięto je ”Rewolucją Parasolek”, bo protestujący nieśli w rękach utensylia używane tu na co dzień, zgodnie z nazwą, głównie na słońce, a nie deszcz). Drugi nastolatek domalowuje: ”Save HK” – „Chroń(my) Hongkong”. Na koszulce ma hasło: My jesteśmy Hongkończykami.

Za samo zasłonięcie twarzy (lub jej pomalowanie ) grozi rok więzienia i 12,5 tys. zł grzywny. Ów zakaz, wprowadzony przez władze, by uspokoić nastroje, tak rozwścieczył obrońców wolności, że teraz maski zakładają niemal wszyscy. W większości białe i czarne (niby na smog), ale też z Myszką Miki (nieopodal działa Disneyland), Brucem Lee, a także – jak „moja” grupka – z wizerunkiem Guy’a Fawkesa, lidera XVII-wiecznego „spisku prochowego”, który stał się ikoną buntowniczej popkultury (w tym wolnościowego ruchu hakerów Anonymous) za sprawą komiksu i filmu „V jak vendetta”.

Carrie, bizneswoman, przyznaje, że nie dziwi się wkurzeniu młodych. – We władzach Hongkongu dominują dziś ludzie nasłani przez Pekin. Przy pomocy różnych działań, nacisków oraz lobbingu biznesu powiązanego z komunistami próbują przyspieszyć 50-letni proces przekształcania dawnej brytyjskiej kolonii w integralną część Chin Ludowych – opisuje. Gdyby była Polką, dodałaby, że większość rdzennych mieszkańców nie zgodzi się na to „za Chiny Ludowe”. I dlatego protestuje.

Młodzi chcieliby wyłaniać swych przywódców w drodze w pełni demokratycznych, powszechnych i wolnych wyborów, co niekoniecznie miało miejsce za czasów brytyjskich. Jedno jest pewne: protestujący nie chcą autorytaryzmu na pekińską modłę. Chińskie władze nie wyobrażają sobie innej formy rządów. To napędza konflikt.

Plus samobójcy wzywający w pożegnalnych listach do antychińskiej rewolucji. Od czerwca naliczono ich już dziesięcioro.

Modlitwa

Demonstracje odstraszyły turystów, dlatego mimo cudownego dnia (30 stopni, bezchmurne niebo, świetna widoczność) bez typowych o tej porze roku tłumów wsiadamy do przypominającego… kolejkę na Gubałówkę tramwaju, wożącego złaknione urzekających widoków rzesze przybyszy na Wzgórze Wiktorii, czyli The Peak.

Wzgórze ma 552 metry (o 11 więcej niż nowe World Trade Center na Manhattanie) i jest o dokładnie 68 metrów wyższe od najwyższego wieżowca w Hongkongu, czyli zbudowanego niecałą dekadę temu Centrum Międzynarodowego Handlu (ICC); dopiero czwarty w kolejności (367 m, o 14 mniej od Empire State Building) jest wieżowiec Banku Chin. Przypomnijmy, że wciąż najwyższy w Polsce warszawski Pałac Kultury ma 237 metrów z iglicą.

Jeśli wielkość ma znaczenie, to jeszcze większe ma – własność. Carrie pokazuje fragmenty zapierającego dech w piersiach krajobrazu, które – wedle jej wiedzy – wykupili Chińczycy. „Ci” Chińczycy.

– O, tam jest wielka posiadłość, która przez 150 lat należała do brytyjskich arystokratów. Nabył ją prezes chińskiego koncernu, który prowadzi m.in. popularną w Polsce platformę handlową. Za ile? Tu w grę wchodzą setki milionów dolarów. Z tym, że my, z Hongkongu, rzucamy na stół, dajmy na to, 200 mln, a oni, stamtąd, odpowiadają na to – 500 mln. Nikt ich nie przebije – ubolewa Carrie.

I tłumaczy, że ona i jej mąż – jak reszta pochodzących z kilkudziesięciu hongkońskich wysp przedsiębiorców - założyli przed laty firmę i wszystko, co osiągnęli, zawdzięczają swojej pracy, żyłce do interesów, może trochę szczęściu i wsparciu miejscowych bóstw, np. ulubienicy rybaków Mazu, zwanej także Tianhou, czyli Cesarzową Niebios. Wielkie kolorowe posągi Tianhou i masy innych bogów stoją na wschodnim krańcu powalająco malowniczej plaży w zatoce Repulse na południu Hong Kong Island. Carrie wyjaśnia, że prośby zanoszone do bóstw (wraz z ofiarami) chroniły hongkońskich rybaków przed gniewem mórz. Dzisiaj okupujący to miejsce turyści próbują wrzucić monety do ust żółtej ryby – ponoć przynosi to szczęście. Na pewno nie ma nic wspólnego z modlitwą.

Tamci, z Chin, patrzą na to z pobłażaniem. Religii i „religii” może być w Hongkongu więcej niż w „Chinach-Chinach”. Tak naprawdę liczy się bowiem ekonomia. I oni, ci z Chin, robią tu „biznesy” - pod protektoratem komunistycznych władz.

– Ale jak zadzwoni telefon z centrali i głos w słuchawce powie: wracaj i oddaj nasze pieniądze, to oni to zrobią – kwituje Carrie zerkając na północ.

40 kilometrów od Repulse Bay i 30 km od The Peak leży Shenzhen, które jeszcze 40 lat temu, za czasów brytyjskich, było miasteczkiem wielkości Wadowic, zamieszkanym głównie przez czczących Mazu rybaków. Uruchomienie specjalnej strefy ekonomicznej zmieniło wszystko. Dziś to supernowoczesna 10-milionowa metropolia, siedziba globalnych koncernów (w tym Huawei), gospodarczo, technologicznie i finansowo bijąca na głowę wiele, jeśli nie większość PAŃSTW Europy. Litwa, Łotwa i Estonia mogłyby być dzielnicami Shenzhen.

Wszystkie pojazdy publicznej komunikacji (16 tys.) są elektryczne. Lotnisko obsługuje 50 mln pasażerów rocznie, prawie trzy razy więcej niż Okęcie, a ma być rozbudowane, by obsłużyć 80 mln (położone na sztucznej wyspie lotnisko w Hongkongu odprawia 75 mln i żeby odprawić więcej musi wyrwać kolejne tereny Morzu Południowochińskiemu). Ukończony dwa lata temu w Futian, biznesowej dzielnicy Shenzhen, wieżowiec Pingan International Finance Centre, najroślejszy biurowiec świata, ma 599 metrów i przewyższa nawet Wzgórze Wiktorii.

- Jak ktoś chce zobaczyć naszą część świata za 10-15 lat, niech jedzie do Shenzhen - radzi Maciej Góralski, krakowski przedsiębiorca, który od blisko dekady robi tutaj interesy.

Strawa

Na lunch Carrie zabiera nas do słynnej pływającej restauracji Jumbo Kingdom (przylega do niej starsza o ponad trzy dekady Tai Pak) w porcie Aberdeen. O Mazu! Kto tu wcześniej jadł! Królowa Elzbieta II, John Wayne, David Bowie, Tom Cruise i cała plejada chińskich gwiazd, z Gong Li („Zawieście czerwone latarnie”, „Cesarzowa”) na czele.

W ciągu 43 lat istnienia miejsce to odwiedziło… 30 milionów turystów! Nic dziwnego, skoro Jumbo (z przyległościami) przemienia się regularnie w plan zdjęciowy w kasowych filmach, m.in. z Jackiem Chanem. Stara Tai Pak „zagrała” w „Wejściu smoka” (po wyświetleniu tego hitu w peerelowskich kinach mistrzami sztuk walki pragnęło zostać 99 proc. polskich macho), sąsiednia Sea Place - m.in. w serii z Jamesem Bondem.

Gratką jest nie tylko miejsce i znakomite jedzenie, ale i możliwość przebrania się w tradycyjne chińskie szaty. Przemieniasz się dzięki temu na chwilę w króla lub królową… selfie.

W drodze do Jumbo opływamy okoliczne zatoki i kanały. Carrie wyjaśnia, ze niegdyś zamieszkiwali je rybacy, ale zmuszono ich do wyprowadzki z kutrów do pobudowanych na nabrzeżu blokowisk. No i teraz mają mieszkania na 10 piętrze – w cenie 100 tys. zł za metr.

– Te ceny stale rosną, bo ludzi przybywa, a lądu nie. Dlatego coraz więcej wieżowców powstaje na palach osadzonych w dnie morza – tłumaczy Carrie.

Adres miejsca na kolację dostajemy zapisany na karteczce. Są to dokładnie trzy chińskie znaki. Ot, eksperyment. Dzień wcześniej ja i moje towarzyszki podróży, Dagmara i Lidia, dostaliśmy od Macieja Góralskiego kieszonkowe tłumacze – Mini 2, zaprojektowane przez jego krakowską firmę Vasco Electronics, a składane w Shenzhen. Mamy ich użyć, by odnaleźć miejsce.

Dogadując się z miejscowymi po kantońsku (mini 2 gada w tym języku bez zacięć!) ustalamy w parę minut, że owo tajemnicze miejsce to Lei Yue Mun, zjawiskowy bazar z owocami morza położony na sąsiednim półwyspie Koulun. Na ciągnących się w nieskończoność stoiskach można tu wybrać żywe ryby i inne specjały. Kramarz dostarczy je do wskazanej restauracji, a ta je przyrządzi… Po godzinie zwiedzania wybieramy wielką rybę (ściślej: Carrie wybiera, bo wściekle ruchliwy zwierzyniec jest dla nas obezwładniająco zagadkowy), w końcu zasiadamy w malowniczo położonej, wypełnionej po brzegi restauracji.

Pochylając się nad talerzem ośmiorniczek (tak!) uświadamiam sobie, jak łatwo zapomnieć o trwających w Hongkongu demonstracjach. W telewizji widzimy, że „cały okręg protestuje”, ba, filmowe migawki sugerują, że niemal cały płonie. A tymczasem… Z punktu widzenia nastawionego na atrakcje turysty - życie zdaje się toczyć normalnie. Możesz całymi dnami zwiedzać malownicze wyspy i nie natrafić na żadnego demonstranta.

Z mediów wiem, że w dniu naszego przyjazdu protestujący utworzyli „ludzki łańcuch w proteście przeciwko zakazowi noszenia masek”. Wielu założyło maski Guya Fawkesa, a także – Kubusia Puchatka, Xi Jinpinga (I sekretarza Komunistycznej Partii Chin) i Carrie Lam, szefującej hongkońskiej administracji.

Większość dotychczasowych protestów odbyło się na Hong Kong Island, nieopodal Portu Wiktorii, pod siedzibą Rady Legislacyjnej Hongkongu. Czyli rzut beretem od hotelu, w którym się zatrzymaliśmy. Ale w dniu naszego wyjazdu protesty przeniosły się na położony po drugiej stronie zatoki półwysep Koulun, do dzielnicy Tsim Sha Tsui. Demonstranci pod wodzą aktywistów Obywatelskiego Frontu Praw Człowieka ruszyli do stacji metra w zachodniej części nabrzeża, by zaprotestować przeciwko zaostrzeniu prawa i brutalności policji. W sumie - 350 tys. ludzi.

Turyści ciągną zazwyczaj do Tsim Sha Tsui do restauracji, centrów handlu, rozrywki i kultury. Przechadzają się Aleją Gwiazd, wzorowaną na tej Hollywoodzkiej (w barierce oddzielającej promenadę od zatoki pomontowane są tablice z odciskami dłoni lub wizerunkami sław azjatyckiego kina, w tym Bruce’a Lee, Jackiego Chana i Gong Li). Oblegają odlany w brązie „plan filmowy” z powalającym widokiem na Hong Kong Island i obelisk Bruce’a Lee. Teraz jednak turystów jest mało.

Czwórka ciągnących walizki białych (wymeldowaliśmy się z hotelu po drugiej stronie zatoki i przepłynęliśmy promem) budzi zdziwienie, a nawet niepokój. Paru młodych życzliwie radzi nam, by się ulotnić: - Tu za chwilę się zacznie. I jakby co, to w ogóle z wami nie gadałem – szepcze korpulentny nastolatek.

Mimo ostrzeżeń, podążamy do Bruce’a. Po drodze widzimy, jak na biegnącą wzdłuż nabrzeża dwupasmówkę wychodzą z bocznych ulic tłumy w maskach, z parasolkami. Maszerują na zachód, w kierunku stacji metra. Wznoszą okrzyki.

50 metrów od Bruce’a spotykam Tang Zhi-kei w błękitnej masce i trójkę jej kolegów zakładających maski Guy’a Fawkesa. Rozmawiamy o wolności. Pada hasło „Lee Walesa”. Ktoś informuje, że policja zablokowała okoliczne stacje. Metro stoi.

A my musimy jakoś dotrzeć na zachód, do Asia World EXPO, wybudowanego obok Portu Lotniczego, na wyrwanej Morzu Południowochińskiemu wyspie. Całe szczęście – pływa prom. Po drugiej stronie łapiemy taxi.

Biznes

Jestem wzruszony widząc wśród 3600 stoisk na gigantycznych targach Global Sources Mobile Electronics napis „Polska” oraz charakterystyczną tabliczkę z naszą flagą, unijnymi gwiazdkami i napisem: „(….) projekt dofinansowany z Funduszy Europejskich - Promocja oraz internacjonalizacja oferty produktowej VASCO Electronics”. Tak, Unia wsparła unijną firmę, by podbiła sąsiedni kontynent.

Maciej Góralski jest tu jedynym producentem sprzętu z Polski i jednym z nielicznych ze Starego Kontynentu. Kilka alejek od nas swoją strefę mają słynne korporacje z Korei Południowej. Ale generalnie króluje Shenzhen.

Setki producentów wytwarzających własne produkty (od smartfonów i smartwatchy po roboty i drukarki 3D) oraz tysiące gotowych wyprodukować, co tylko sobie zażyczysz. Możesz wyposażyć swój (dowolny) telefon w profesjonalne głośniki, obiektywy, oświetlenie, mikrofony, ekstradawkę sztucznej inteligencji, pancerną szybkę, a potem go ubrać i wyprowadzić na spacer. Ale przede wszystkim – możesz zrobić biznes.

Jeśli wyglądasz na Europejczyka i przechadzasz się niezliczonymi alejkami – to zaczepi cię właściwie każdy. A na pewno każdy – z Shenzhen. To już nie jest to siermiężne i tandetne Shenzhen ze swych początków. To jest Shenzhen na najwyższym światowym poziomie jakości i designu. Shenzhen nowoczesne i ładne. Shenzhen coraz częściej wyznaczające globalne standardy (weźmy Huawei!).

Polscy przedsiębiorcy przylatują do Chin – przeważnie via Hongkong - od połowy lat 90. Krzysztof Bajołek, absolwent krakowskiego Uniwersytetu Rolniczego, który wraz kolegami założył u zarania polskiego kapitalizmu spółkę Artman, dzięki współpracy z chińskimi szwalniami zarobił setki milionów złotych. Tworząc markę „House” (i potem m.in. „Mohito”) wzorował się na szwedzkim H&M i hiszpańskiej Zarze, które projektują ciuchy w Europie, a szyją na Dalekim Wschodzie.

Zatrudnił na miejscu dziesięciu Chińczyków, by pilnowali kontraktów z fabrykami, terminów odpraw. Na jednym piętrze fabryki półtora tysiąca pracowników szyło przez dwa tygodnie wiosenną kolekcję dla H&M, a na parterze w dwa dni powstawała kolekcja dla krakowian.

– Gdybyśmy przyjęli inny model, toby nas w ogóle nie było – przyznaje Bajołek. I wyjaśnia, że nie chodzi wyłącznie o koszty pracy (robocizna w Chinach bywa droższa niż w Europie), ale o nieporównywalne moce przerobowe, jakość i terminowość.

- Przez wiele lat Zachód inwestował w Chinach w wysokiej klasy technologie i doskonałą organizację procesu realizacji zleceń – tłumaczy twórca marki „House” (sprzedał ją 10 lat temu wraz z Mohito gdańskiemu LPP).

Identyczne obserwacje poczynił Maciej Góralski. Jego biznes przeżył charakterystyczną dla wielu polskich firm ewolucję: od importu gotowych produktów, przez projektowanie własnych i zlecanie ich produkcji chińskim fabrykom po tworzenie nowatorskiego wyrobu, pozyskiwanie najwyższej klasy komponentów u renomowanych dostawców i montaż w shenzheńskiej fabryce gwarantującej topowe światowe standardy („przy okazji” zapobiega to pirackiemu kopiowaniu produktu przez Chińczyków i wrzucaniu owych kopii na AliExpress, co jest ponoć praktyką powszechną).

Na miejscu pomaga krakowianinowi chińska ekipa, na czele ze sprawdzoną pracowniczką, Peggy. Teraz, po zawojowaniu przez Vasco Mini 2 aż 70 proc. rynku elektronicznych translatorów w Europie i 20 proc. w USA, pora na kolejny przełom: podbój Azji przy pomocy jeszcze lepszego Vasco Neo.

Podobny model współpracy z Chińczykami, via Hongkong, przyjęło wiele polskich firm. Pan Wiesiek ze Śląska, w czasach, gdy nad Wisłą brakowało wszystkiego, zaczynał od zamawiania najtańszych, strasznie tandetnych, śrubokrętów i pił. Dziś projektuje własne narzędzia, a części do nich pozyskują dla niego u chińskich dostawców pracownicy i kontrahenci z Hongkongu. Potem te narzędzia są składane w fabryce, z którą pan Wiesiek ma wieloletni (i właśnie przedłużony) kontrakt. Ta fabryka – gigant pracuje także dla czołowych zachodnich korporacji oferujących elektronarzędzia.

Na pokładzie Airbusa wiozącego nas z powrotem do Polski (przez Helsinki) pan Wiesiek wyjaśnia, jak on i inni polscy przedsiębiorcy (oraz turyści) zagrzewają młodych Hongkończyków do obrony wolności i demokracji, opowiadając im o pierwszej „Solidarności” i obaleniu przez Polskę i Polaków (Poland!) komunizmu w Europie. – Może stąd ci pańscy nastolatkowie w maskach znali Lee Walese? – uśmiecha się pan Wiesiek.

- Głupota! – komentuje inny polski przedsiębiorca wracający z Hongkongu i Shenzhen. – Demokracja demokracją, ale dla biznesu najważniejszy jest spokój. I ja kibicuję władzom Chin, żeby ten spokój zaprowadziły.

W tym miejscu wybucha typowo polski spór o wolność. To ponoć całkiem inny temat. Ale ja, mając w uszach słowa nastolatków w maskach Guya Fawkesa, nie jestem pewien, czy naprawdę inny.

Fotografie: Zbigniew Bartuś

Zbigniew Bartuś

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.