Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Policzek

Redakcja
KRYSTYNA GRZYBOWSKA

Policzek

KRYSTYNA GRZYBOWSKA

Policzek

"Gruba kreska" kanclerza Schrödera

Znaczenie Związku Wypędzonych zależało zawsze od stanu stosunków polsko-niemieckich. Im te stosunki były lepsze, tym malała wewnątrzniemiecka pozycja związku. Nie ulega kwestii, że w chwili obecnej stosunki polsko-niemieckie są normalne, dobrosąsiedzkie, wzmocnione o wspólną przynależność do Paktu Północnoatlantyckiego. Można stwierdzić, że lepszych nie moglibyśmy sobie życzyć, nawet jeżeli w konkretnych kwestiach, jak np. przystąpienie Polski do Unii Europejskiej, oczekujemy większego zaangażowania Berlina w promowanie naszych starań integracyjnych. Na tle tych bardzo dobrych stosunków dwóch europejskich państw i narodów aktywność Związku Wypędzonych (w skrócie BdV) i jego szefowej Eriki Steinbach jest nieprzyjemnym zgrzytem, przypomnieniem ofiarom drugiej wojny światowej, że w Niemczech są jeszcze ludzie, którzy na ich cierpieniach zbijają kapitał polityczny i budują osobiste kariery. Jest to przypomnienie i ostrzeżenie zarazem. Zwłaszcza dziś, kiedy w Niemczech nienawiść do cudzoziemców przybrała na sile.
 Przed dwoma laty Erika Steinbach zadbała - z sukcesem - o wywołanie szumu w Polsce i w polskich mediach. Nie brak było w Polsce dziennikarzy, którzy uwierzyli, że BdV może udaremnić przyjęcie Polski i Czech do Unii Europejskiej, odebrać majątki poniemieckie na ziemiach zachodnich i wyegzekwować odszkodowania dla swoich członków. Doszło więc do tego, że w rok później Erika Steinbach została przyjęta "na salonach" - w polskim Sejmie. Była bliska osiągnięcia swego głównego celu politycznego, a było nim potraktowanie związku przez polski rząd jako partnera politycznego.

Wypędzeni z życia publicznego

 Bund der Vertriebenen nie jest ani instytucją rządową, ani partią polityczną. Jest stowarzyszeniem wyższej użyteczności publicznej skupiającym ziomkostwa. Nie tylko Ziomkostwo Ślązaków czy Niemców Sudeckich, ale i ugrupowania z polskiego punktu widzenia egzotyczne, np. Szwabów Wołoskich, Niemców Wołżańskich, wysiedleńców z Rumunii i późnych, a więc dobrowolnych przesiedleńców z Polski. Znaczna część tych organizacji ma charakter sentymentalno-folklorystyczny. BdV reprezentuje we własnym rozumieniu nie tylko interesy zrzeszonych wypędzonych, ale w ogóle wszystkich. Stąd biorą się niewiarygodne liczby wypędzonych. Związek podawał dwa lata temu liczbę 30 milionów wypędzonych. Teraz nieco się pohamował i mówi o kilkunastu milionach. Warto więc przypomnieć w tym miejscu, że przed drugą wojną światową na terenie obecnych ziem odzyskanych mieszkało 8 milionów ludzi, w tym nie tylko Niemcy.
 O ziomkostwach słychać w Niemczech raz do roku, w Zielone Świątki, kiedy spotykają się ze sobą dawni mieszkańcy tych samych miejscowości z tych samych regionów. I w tzw. Dni Ojczyzny, jak te, które odbyły się w ubiegły weekend i miały szczególnie uroczysty charakter, bo przypadły w 50. rocznicę uchwalenia Karty Wypędzonych. Poza tym, pomijając gazety konserwatywne, takie jak: "Die Welt" czy tygodnik "Focus", o BdV niewiele słychać.
 Znany bardzo dobrze polskiej opinii publicznej, zmarły niedawno wieloletni przewodniczący Związku Wypędzonych, Herbert Czaja ubolewał nad zanikiem zainteresowania wypędzonymi w Niemczech. Swoją opublikowaną w roku 1996, na krótko przed śmiercią, książkę, swój opus vitae - "W drodze do najmniejszych Niemiec" - Czaja opatrzył gorzkim podtytułem "Niedostatek solidarności z wypędzonymi". 29 maja 1998 roku biuletyn Związku Wypędzonych "Deutscher Ostdienst" opublikował artykuł Herberta Maessena pod znamiennym tytułem "Wypędzeni z życia publicznego". Oto cytat z tego artykułu: "Tematy wypędzenia i aktualne problemy wypędzonych nie znajdują żadnych szpalt i żadnego czasu emisji, publicystyczne możliwości są skreślane. Media wypędzonych tracą konieczne materialne wsparcie". Młodzież - zdaniem autora - nic nie wie o niemieckim Królewcu. Zupełnie nic o Gdańsku, najwyżej jako o mieście rodzinnym Günthera Grassa. Niemcy nie znają swojej historii i nie chcą jej znać. Jeśli chodzi o wypędzenie - pozwolili się kolektywnie ogłupić i okraść z politycznej edukacji.
 W czasach rządów chadecko-liberalnych wypędzeni byli traktowani instrumentalnie, jako klientela wyborcza o dość dużym potencjale liczebnym. Nic też dziwnego, że co cztery lata, przed zbliżającymi się wyborami do Bundestagu, rządząca CDU i CSU (liberałowie z FDP stali na uboczu) hołubiła wypędzonych, ich zasługi dla kultywowania kultury i obyczajów kraju pochodzenia i dla pojednania między narodami. I na tym się kończyło. Aż do następnej kampanii wyborczej. Zdawało się, że ze śmiercią Herberta Czai zamknięty został czarny rozdział w historii Związku Wypędzonych. Okazuje się, że potencjał nie został wyczerpany - 58-letnia Erika Steinbach, która w wieku 2 lat uciekła wraz z rodziną z Rumi, polskiej także przed wojną, stanęła w obronie ofiar wypędzeń po drugiej wojnie światowej domagając się wszelkiego rodzaju zadośćuczynień. Była skrzypaczka, która z powodu kontuzji palca musiała zrezygnować z kariery artystycznej, stanęła na pierwszej linii frontu walki motywowanej nienawiścią i odwetem.

Pogrzeb trzeciej klasy

 Warto się zastanowić, dlaczego socjaldemokratyczny kanclerz, szef partii, która tradycyjnie odrzucała odwetowe tendencje w związku, zdecydował się zrobić to, na co nie odważył się żaden szef niemieckiego rządu - wygłosił przemówienie na zjeździe BdV w ubiegłą niedzielę w Berlinie. Przyczyn może być kilka. Jedną z nich była z pewnością reakcja sąsiadów na publiczne wystąpienia przewodniczącej związku, grożącej Czechom i Polsce nie tylko zablokowaniem integracji z UE, ale także - do czego nie ma zresztą podstaw prawnych - wystąpieniem ze skargą odszkodowawczą do Trybunału Europejskiego.
 Druga przyczyna, to bez wątpienia świadomość polityków niemieckich, że roszczenia Związku Wypędzonych są w swoim duchu sprzeczne z ideą zjednoczenia Europy i przestarzałe z punktu widzenia prawa obowiązującego w Unii Europejskiej, do której, czy Erika Steinbach tego chce czy nie chce, wejdą trzy państwa z byłego bloku wschodniego - Polska, Czechy i Węgry.
 Erika Steinbach rozpoczęła flirt z politykami SPD, a więc z obozem politycznych przeciwników w nadziei, że uzyska zgodę na sfinansowanie w Berlinie, na jednym z reprezentacyjnych placów, budowy "Centrum przeciwko wypędzeniom". Przedsięwzięcie to miałoby zostać sfinansowane kwotą 180 milionów marek przez rząd federacji i rząd krajów związkowych. W zamian za to związek miałby zrezygnować z zamiaru blokowania rozszerzenia UE o Czechy i Polskę. Przemówienie Schrödera było oczekiwane z wielką nadzieją, wszak w ostatnim czasie politycy socjaldemokratyczni kilkakrotnie publicznie pochwalili związek za jego starania o pojednanie między narodami. Schröder, owszem, pozytywnie ocenił uchwaloną w sierpniu 1950 roku Kartę Wypędzonych, w której wyrzekają się oni zemsty i odwetu za cierpienia, jakich doznali podczas wypędzeń i za utratę rodzinnych stron.
 Jednak kanclerz odmówił wspierania idei budowy "Centrum przeciwko wypędzeniom" stwierdzając, że istniejące już instytucje i muzea, jak np. boński Dom Historii, mogą w pełni zaspokoić aspiracje związku do zaprezentowania materiałów i dokumentów z tamtych czasów. Ta odmowa została przyjęta jak policzek. Jeden z czołowych działaczy BdV nazwał ją "pogrzebem trzeciej klasy".
 Ideę "Centrum przeciwko wypędzeniom" można zakwalifikować do kategorii politycznych osobliwości. Erika Steinbach wymyśliła bowiem, że instytucja ta będzie poświęcona wypędzeniom jako takim, a więc nie tylko wypędzeniom Niemców po wojnie, ale wypędzeniu Albańczyków z Kosowa i fali wypędzeń w krajach afrykańskich. Bystry obserwator tych poczynań wie, że ta wzniosła idea miała być parawanem dla faktycznych celów kierownictwa związku - centrum w rzeczywistości stanowiłoby pomnik ofiar wojny, którymi byli wyłącznie Niemcy. Miał tego świadomość kanclerz Schröder, odmawiając partycypowania w tego rodzaju przedsięwzięciu. Dodajmy, przedsięwzięciu, które miało służyć zakłamaniu historii i uwolnieniu Niemców od odpowiedzialności za zbrodnie przeciwko narodom Europy i świata, za holocaust i śmierć wielu milionów niewinnych ludzi.
 Kanclerz zresztą w swoim przemówieniu przypomniał wypędzonym, że byli oni przede wszystkim ofiarami reżimu hitlerowskiego i zbrodni dokonanych przez Niemców. "Każdy fenig wydany na zachowanie kultury europejskiej na Pomorzu, w Prusach Wschodnich czy na Śląsku przybliży nas do realizacji wspólnego celu, którym jest przekształcenie okrutnej przeszłości w ludzką przyszłość" - powiedział kanclerz.
 Komentatorzy prasy niemieckiej zwracają uwagę, że w swoim przemówieniu Gerhard Schröder położył "grubą kreskę" pod roszczeniami wypędzonych, a ściśle mówiąc, kadry kierowniczej związku, odsyłając je do muzeum. I to jest największą klęską Eriki Steinbach i jej hałaśliwej polityki. Czy się podda i zaniecha ataków na Polskę i Czechy - pokaże najbliższa przyszłość. Pani Steinbach jest kobietą bardzo ambitną i nie rezygnuje zbyt łatwo. Musi się jednak liczyć z rzeczywistością polityczną Niemiec i Europy, a także z tym, że największą szansę na wygranie kolejnych wyborów do Bundestagu za dwa lata ma niemiecka lewica, obóz daleki od hołubienia i wspierania niegdysiejszych resentymentów.

Karta Wypędzonych i jej luki

 Warto przyjrzeć się bliżej uchwalonej przed 50 laty Karcie Wypędzonych, o której tak ciepło wyrażał się kanclerz. Oto, co pisze na jej temat komentator bawarskiej gazety "Süddeutsche Zeitung": Karta ta, niestety, odzwierciedla szeroko rozpowszechnione w latach powojennych spychanie w niepamięć winy za tragedię wojny. Karta nie zawiera ani jednego słowa na temat przyczyn drugiej wojny światowej i przyczyn wypędzeń. Natomiast domaga się, aby narody świata uznały swoją współodpowiedzialność za losy wypędzonych, "którzy przez cierpienia tej doby zostali najdotkliwiej ugodzeni".
 Z powodu oporu przeciwko polityce wschodniej, zapoczątkowanej przez Willy’ego Brandta, wypędzeni - zdaniem komentatora "Süddeutsche Zeitung" - nie mogą dziś w pełni powoływać się na kartę jako dokument o prekursorskim znaczeniu dla jednoczącej się Europy. Wówczas, w roku 1950, Karta Wypędzonych była bez wątpienia dokumentem o wielkim znaczeniu, jeśli się zważy - pisze gazeta - że wielu wypędzonych nie zdążyło zintegrować się w Niemczech zachodnich, wielu nie miało jeszcze własnego domu.
 Z tego punktu widzenia powoływanie się Eriki Steinbach na kartę z 1950 roku jest cyniczną próbą wymazania ze świadomości współczesnego pokolenia Niemców prawdziwego obrazu przeszłości hitlerowskiej, cierpienia milionów obywateli napadniętych krajów, nieludzkich obozów koncentracyjnych, zagłady Żydów i straszliwego okrucieństwa zadawanego przez Niemców innym ludziom. We wszystkich przemówieniach, deklaracjach i apelach Erika Steinbach nie wspomina ani jednym słowem o winie Niemców, mówi tylko o ich cierpieniu i nawet, kiedy słusznie zwraca uwagę na bezprawie powojennych lat w stosunku do wypędzonych, wywołuje odwrotny skutek od zamierzonego. Ci, którzy znają historię tamtych czasów, a znają ją dobrze Polacy, zaczynają mieć wątpliwości, czy możliwe jest prawdziwe pojednanie z narodem, który ma takich polityków jak Erika Steinbach. Więcej - budzi lęk przed brunatnymi nastrojami w RFN, które podsyca, chcąc czy nie chcąc, Związek Wypędzonych.
 Schröder powiedział wypędzonym na ich zjeździe w Berlinie, że granica na Odrze i Nysie jest sprawą przesądzoną, że ziemie utracone stanowią dziedzictwo kulturalne Niemców - ale nie państwa. Rząd RFN nie zamierza popierać żadnych roszczeń związku, natomiast co do osiedlania się w ziemi rodzinnej - kiedy Polska, Czechy i Węgry znajdą się w Unii Europejskiej dzieci i wnuki wypędzonych będą mogli się osiedlać, gdzie chcą, bo takie jest prawo Unii. W manuskrypcie przemówienia rozdanym dziennikarzom - na co warto zwrócić uwagę - Schröder stwierdził, że rząd RFN nie będzie ingerował w sprawy własnościowe osób prywatnych. Oznacza to, że roszczenia odszkodowawcze poszczególnych wypędzonych pozostają ich sprawą prywatną i sprawą sądów. Tak więc ewentualni skarżący będą musieli występować do polskich sądów.
 I to wszystko. Erika Steinbach w rozmowie z berlińską korespondentką telewizji publicznej wycofała się z groźby wystąpienia BdV do Trybunału Europejskiego i uderzyła w sentymentalny ton. Tak właściwie to wypędzeni nie chcą wiele, chcą tylko, żeby polski rząd ich przytulił i pogłaskał po głowie - powiedziała pani Steinbach. Byłoby to wzruszające, gdyby nie było tak cyniczne.
 Szkoda wielka, że poczynania Eriki Steinbach i jej kadry kierowniczej przyćmiewają prawdziwą i życzliwą współpracę licznych członków BdV z władzami i społecznościami ich stron rodzinnych, która niejednokrotnie przerodziła się w serdeczną i trwałą przyjaźń.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski