Malowane miliony
(INF. WŁ.) Do Arezzo jeździ się oglądać świeżo odnowioną "Legenda della Vera Croce" ("Historię Prawdziwego Krzyża"), namalowaną przed pięciuset laty techniką al fresco przez Piera delle Francesca w prezbiterium kościoła Franciszkanów (wstęp - 10 000 lirów, czyli 20 złotych) i krucyfiks Cimabuego w bazylice św. Dominika, którego wprawdzie nie widać, bo wisi, wielki i ciemny na tle okien apsydy, lecz podyskutować o nim w towarzystwie można, a nawet należy, bo znajomość sztuki we Włoszech obowiązuje.
Na targach w Arezzo można praktycznie sprzedać i kupić wszystko. Pokryty czarną laką (obejmującą rytowane plakietki ze słoniowej kości) sepecik z rzekomo XVII, a w rzeczywistości z XIX wieku, kosztuje
20 mln lirów, tj. około 40 000 zł - co nam wydaje się kwotą obłąkaną. Autentyczną dużą komodę z oliwkowego drewna, florenckiej roboty, z kunsztownie podkreślonymi śladami wielokrotnych konserwacji, z przełomu XVII na XVIII wiek, można nabyć za 57 mln lirów, co odpowiada naszym 114 tys. zł. Zaś fałszywe Gallé, jakich tu zatrzęsienie, od 1 600 zł poczynając. I obrazy, i grafiki, i co kto jeszcze chce. Wszystko, poza polonikami, który to fakt wprawił we frustrację kilkunastu tamtejszych antykwariuszy, których niżej podpisany spytał o takowe.
Bo oni wiedzą, że każda nacja szuka na obczyźnie obiektów pochodzących z ich kraju rodzinnego, gdyż tam są one tańsze, o czym przekonała się przed niewielu miesiącami pewna, osiadła we Włoszech, Polka, kupując na rzymskiej Porta Portese (to ogromny targ wszystkiego, z antykami i starociami łącznie, w rodzaju warszawskiego Koła lub naszych Grzegórzek, acz na gigantyczną skalę) "Widok ulicy Kanoniczej" Filipkiewicza, pastel w dobrym stanie i starej oprawie za 18 000 lirów, czyli 36 złotych.
Szukali więc owych poloników i szukali, bo wiadomo, szanujący się Włoch nie puści klienta z pustymi rękoma, choćby mu miał nawet wtrynić własny pierścionek z palca albo też część osobistej garderoby. I - nic. Nie znajdowali, pomimo starań, a te były usilne, a nawet bohaterskie: w jednym antykwariacie w charakterze polonicum oferowali kaukaski sztylet, zapewniając, że należy on do obowiązkowego rynsztunku polskich pasterzy; w innym - turecki haft, w jeszcze innym - drukowany cyrylicą modlitewnik. Do pełnego szczęścia brakowało tylko murzyńskiej figurynki i eskimoskiej rzeźby w kle morsa albo też innego narwala.
Poloników więc ani śladu, choć w niemieckich kuflach, czeskich szkłach, perskich miniaturach, mauretańskich kilimach czy też chińszczyźnie i japońszczyźnie można przebierać do woli. I na każdym poziomie artystycznego kunsztu w dodatku.
Cóż, trwający już pół wieku zakaz wywozu dzieł sztuki powstałych przed 1945 r. i tego, co za nie uchodzi, daje widome efekty: nasza sztuka i artystyczne rzemiosło są zupełnie nie znane poza granicami kraju i tym samym nie ma na nie amatorów.
I dotkliwe do tego. Zwłaszcza w złych czasach kryzysu, w których nasze antykwariaty i galerie robią bokami, a kolekcjonerstwo upada, co pozostawiamy bez komentarzy. Poza jednym może: ceny dużych zwłaszcza antyków są we Włoszech około trzy razy wyższe niż u nas.
JERZY T. PAŹDZIUŁŁ
Wyniki II tury wyborów samorządowych
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?