Polska niepodległość. Mogliśmy jej nie odzyskać, mogliśmy ją wcześniej stracić

Czytaj dalej
Fot. fot. arch./domena publiczna
Witold Głowacki

Polska niepodległość. Mogliśmy jej nie odzyskać, mogliśmy ją wcześniej stracić

Witold Głowacki

Z perspektywy roku 2018 wydarzenia sprzed 100 lat wydają się jedyną możliwą - logiczną, a przy tym jakże dla nas dziejowo sprawiedliwą - konsekwencją tego, co działo się w listopadzie 1918 r. na arenie globalnej. To oczywiście prawda. Ale niewiele brakowało, by układ sił wyglądał zupełnie inaczej.

Brzmi to nieciekawie, ale prawdopodobnie nie byłoby polskiej niepodległości bez najpierw rewolucji lutowej w Rosji, a następnie przewrotu dokonanego przez Lenina. Historycy są dziś dość zgodni, że w przeciwieństwie do wydarzeń z listopada (rewolucja październikowa) 1917 r., jeszcze w marcu (rewolucja lutowa) car Mikołaj II miał realną możliwość powstrzymania upadku monarchii. A rewolucja lutowa mogła się skończyć znacznie gorzej niż zryw z roku 1905 - czyli zostać konsekwentnie utopiona we krwi.

Tuż przed 8 marca 1917 r. i demonstracją w Dniu Kobiet, która rozpoczęła rewolucję, Mikołaj wyjechał do Mohylewa, gdzie mieściła się siedziba jego sztabu generalnego. Lekceważył kolejne depesze o zaogniających się starciach. Cztery dni później stolica była już pod kontrolą rewolucjonistów. Później była jeszcze próba sformowania wiernego carowi specjalnego korpusu (40-50 tys. żołnierzy) do spacyfikowania zbuntowanego Petersburga. Żołnierze przechodzili już jednak masowo na stronę republikanów. Już 15 marca car abdykował. Trochę ponad rok później został wraz z rodziną rozstrzelany przez bolszewików.

Gdyby jednak nie opuścił Petersburga lub też na czas do niego powrócił, miałby szansę utrzymania kontroli nad buntującą się armią. Nie spóźniłby się z planem przeprowadzenia krwawej rzezi Petersburga i ustanowienia w stolicy stanu wojennego. Krwawe odnowienie władzy przez Mikołaja II nie oznaczałoby oczywiście utrzymania w Rosji caratu po wsze czasy. Zmasakrowanie na początku marca buntowników w stolicy mogłoby jednak dać mu wręcz całe lata do kolejnego zrywu.

Rosja - i to jako monarchia - pozostałaby członkiem ententy i dalej walczyła z Niemcami. Nie byłoby pokoju brzeskiego zawartego z Niemcami przez bolszewików w marcu 1918 r.

To zaś nie byłoby dobrą wiadomością dla polskich niepodległościowych elit. Najpóźniej po przystąpieniu do pierwszej wojny światowej Stanów Zjednoczonych i ostatniej nieudanej niemieckiej kontrofensywie na froncie zachodnim Rosjanie zdołaliby odzyskać panowanie nad frontem wschodnim, na którym przegrywali od 1915 r. W efekcie w 1918 r. front wschodni pierwszej wojny światowej przebiegałby gdzieś na terytorium dzisiejszej Polski - może nawet w okolicy jej zachodnich granic.

Wykrwawione i otoczone Niemcy poddałyby się znacznie wcześniej niż w listopadzie. Jeśli nie przez logiczną kalkulację dowódców wojskowych i cesarza, to na skutek wcześniejszego wybuchu rewolucji. Może już wiosną 1918 r., niemal na pewno latem.

Co zaś za tym idzie, studenci i POW-iacy nie mogliby z łatwością rozbrajać resztek pokonanej niemieckiej armii. Ziemie polskie pozostawałyby w całości lub w znacznej części po rosyjskiej - zwycięskiej - stronie frontu.

Rosja jako pozostające w wojennej rozgrywce do końca po stronie aliantów mocarstwo uczestniczyłaby także w negocjowaniu traktatu wersalskiego, czyli pokoju państw ententy z Niemcami, a następnie podpisałaby także w Saint-Germain-en-Laye traktat z Austrią.

Car mógłby więc dyktować swoje warunki we własne j strefie wpływów. Zamiast szczęśliwego dla Polski Wersalu, mielibyśmy coś w rodzaju późniejszej o ćwierć wieku Jałty. W najlepszym razie - jeśli oczywiście Mikołaj II raczyłby dotrzymać swych obietnic pod adresem Polaków z rozkazu noworocznego z grudnia 1916 r. - powstałoby odnowione Królestwo Polskie, w unii personalnej z Rosją. Józef Piłsudski, zwolniony zapewne przez Niemców po zakończeniu wojny z Magdeburga, dożyłby kresu swych dni na ukochanej Maderze. Za to Roman Dmowski miałby prawo aspirować do funkcji jednego z ministrów w rządzie Królestwa Polskiego. Ignacy Paderewski kontynuowałby międzynarodową karierę pianisty. A Ignacy Daszyński musiałby zapewne przeprowadzić się z zajętej przez Rosjan Galicji do Wiednia, skąd mógłby pisać odezwy o polskim prawie do niepodległości.

Historia potoczyła się jednak mniej łaskawie dla cara Mikołaja II, znacznie korzystniej zaś dla ojców naszej niepodległości. Mimo wszystko jednak samo odzyskanie suwerenności przez całe lata jeszcze nie oznaczało zdolności do jej utrzymania. Także z powodów wewnętrznych.

Eligiusz Niewiadomski, człowiek, który zastrzelił pierwszego prezydenta II RP Gabriela Narutowicza, stojąc już przed plutonem egzekucyjnym (sam zażądał kary śmierci, sąd nie widział zaś przeszkód, by spełnić jego prośbę), wzniósł okrzyk: "Ginę za Polskę, którą gubi Piłsudski!". Przed sądem wyznał, że początkowo planował zamach właśnie na Marszałka, zmienił jednak zamiary po tym, jak Piłsudski zadeklarował, że nie będzie w wyborach ubiegał się o urząd prezydenta i ustąpi z funkcji naczelnika państwa. Z zeznań Niewiadomskiego wynika, że podjąłby próbę zamordowania Piłsudskiego nie wcześniej niż pod koniec 1921 r.

W tym samym roku próbę zamachu na Piłsudskiego podjęli we Lwowie członkowie Ukraińskiej Organizacji Wojskowej. We wrześniu 1921 r. niejaki Stepan Fedak oddał kilka strzałów w kierunku otwartego samochodu, którym jechali naczelnik państwa i wojewoda lwowski Kazimierz Grabowski. Tego drugiego udało mu się dwukrotnie ranić, zanim dalszą akcję uniemożliwił mu policjant.

W roku 1921 - już po przejściu najcięższej dla naszej niepodległości próby - nawet udany zamach na Piłsudskiego nie oznaczałby końca państwowości. Nie istniało już bowiem zagrożenie zewnętrzne o skali, która mogłaby zmieść Polskę ponownie z mapy Europy. Nie istniało jednak zaledwie od kilku miesięcy - od końca wojny polsko-bolszewickiej.

Bo wyobraźmy sobie zamachowca skutecznie próbującego zabić Piłsudskiego nieco ponad rok przed Fedakiem. Na przykład pod koniec lipca 1920 r. Jakieś trzy tygodnie po wydaniu przez Michaiła Tuchaczewskiego żołnierzom bolszewickiego Frontu Zachodniego słynnego rozkazu. "Ponad martwym ciałem Białej Polski jaśnieje droga ku ogólnoświatowej pożodze. Na naszych bagnetach poniesiemy szczęście i pokój ludzkości pełnej mozołu. Na zachód! Wybiła godzina ataku. Do Wilna, Mińska, Warszawy!" - wzywał w nim Tuchaczewski. Wysłuchało go ponad 250 tys. ruszających na Warszawę bolszewików.

Pod koniec lipca przekraczali już Bug, co oznaczało zajęcie przez Sowietów około połowy terytorium Polski. Bolszewicy właśnie w tym momencie mieli w rękach pełną inicjatywę - to był najbardziej sprzyjający im moment w dziejach tej prawie dwuletniej wojny. Tak sprzyjający, że już 23 lipca Sowieci utworzyli w Smoleńsku marionetkowy rząd dla Polskiej Republiki Rad.

Wbrew rozpowszechnionym przez dziesięciolecia mitom atmosfera w Warszawie nie była bynajmniej podniosła i pełna nadziei. Dominowało raczej powszechne przerażenie. Piłsudski otwarcie obwiniany był przez endeków o bezsensowne toczenie przedłużającej się wojny i stopniowe doprowadzenie armii na skraj totalnej klęski. Mało kto wśród jego wrogów w kraju wierzył, że Marszałek podoła wyzwaniu. Zwłaszcza że skala zagrożenia wydawała się jeszcze większa niż w rzeczywistości.

Wyobraźmy więc sobie, że w tym najbardziej krytycznym momencie wojny Piłsudskiego dosięga celna kula wystrzelona przez zamachowca.

Potencjalnych chętnych i wtedy nie brakowało. Byli wśród nich i sami bolszewicy - likwidacja wrogiego wodza naczelnego mogła się wydawać prostym sposobem na wprowadzenie chaosu w działania polskiej armii. Byli i sprzyjający im polscy komuniści.

Byli także najbardziej radykalni wśród endeków (jak przecież Niewiadomski), którym mogło się roić, że zabijając Piłsudskiego, likwidują główną przeszkodę na drodze do zwycięstwa.

Byli wreszcie ukraińscy bojownicy (jak później Fedak) szukający pomsty na Piłsudskim za unicestwienie państwa zachodnioukraińskiego, a tym samym za przekreślenie ukraińskich marzeń o niepodległości.

Dwa tygodnie później wojska sowieckie stanęłyby pod Warszawą. Happy endu zapewne by nie było. Nie tylko przez pewny niemal tuż po śmierci Marszałka upadek morale polskiej armii. Przede wszystkim dlatego, że zwycięski manewr znad Wieprza był jego osobistym, autorskim pomysłem.

Bez Piłsudskiego zwycięstwa by nie było. Endecy nie mieliby okazji do ukucia ironicznego wobec Piłsudskiego pojęcia Cud nad Wisłą. Za to cała Europa miałaby się czego bać. Wystarczyłaby jedna kula.

Witold Głowacki

Witold Głowacki

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.