Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pomoc przychodziła z nieba

Marcin Chorązki
Powstańcy ze zrzuconymi zasobnikami ze sprzętem
Powstańcy ze zrzuconymi zasobnikami ze sprzętem Fot. Wikipedia
Sierpień, wrzesień 1944 * Alianci organizują nocne loty nad walczącą Warszawę * To jedyna możliwa forma pomocy dla powstania * Oczekiwania rządu polskiego zaskakują sprzymierzonych

Dla wielu alianckich polityków i dowódców wybuch Powstania Warszawskiego był zaskoczeniem. Powstał problem, jak pomóc walczącym żołnierzom Polski Podziemnej? Dla wszystkich świadomych sytuacji polskiego rządu na arenie międzynarodowej było pewne, że powstańcy w walce z Niemcami pozostali zdani sami na siebie.

Związek Sowiecki nie był zainteresowany współpracą z przedstawicielami legalnej polskiej władzy, ponieważ od końca kwietnia 1943 r. rząd sowiecki nie pozostawał w stosunkach dyplomatycznych z Polskim Rządem na Uchodźstwie. Była to cyniczna gra Stalina zmierzająca do przejęcia władzy przez agenturę sowiecką w Polsce. Wręcz na rękę Stalinowi było likwidowanie struktur Polskiego Państwa Podziemnego przez siły niemieckie.

Z pomocą Warszawie
Jedyną możliwością dotarcia z bronią i innymi materiałami dla żołnierzy AK w Warszawie była trasa lotnicza z dalekiego Brindisi we Włoszech. Płonące miasto stało się symbolem nie tylko dla Polaków, ale także dla nadlatujących nad nie Brytyjczyków, Kanadyjczyków, Australijczyków, Amerykanów i Południowoafrykań-czyków. Wielu dopiero wówczas zrozumiało sens tej straceńczej misji lotniczej.

Pierwsze informacje nadchodzące z Warszawy były zaskoczeniem dla dowództwa alianckiego. W jeszcze większe zakłopotanie wprowadziły Brytyjczyków oczekiwania Polaków – gen. Kazimierza Sosnkowskiego, wodza naczelnego Polskich Sił Zbrojnych, gen. Stanisława Tatara, zastępcy szefa sztabu wodza naczelnego, czy też ambasadora Edwarda Raczyńskiego. Żądano wysłania do Warszawy nie tylko Samodzielnej Brygady Spadochronowej gen. Stanisława Sosabowskiego, ale także polskich dywizjonów myśliwskich, nie mówiąc już o stałym kontakcie polegającym na dostarczaniu broni i medykamentów.

Do 4 sierpnia alianci nie byli w stanie podjąć decyzji o pierwszym locie nad walczącą stolicę Polski. Utrudniała ją nie tylko nieodpowiednia pogoda na trasie przelotu, ale także wątpliwości dowódców brytyjskich, na czele z marszałkiem lotnictwa Johnem Slessorem. Podlegająca mu polska 1586. Eskadra do Zadań Specjalnych, dowodzona przez mjr. Eugeniusza Arciuszkiewicza miała zostać wówczas odesłana na zasłużone urlopy po wyczerpujących misjach w czerwcu i lipcu 1944 r. Na wieść o powstaniu w Warszawie, gen. Sosnkowski wydał wbrew marsz.

Slessorowi rozkaz udzielenia natychmiastowego wsparcia lotniczego walczącym powstańcom. Niestety Arciusz-kiewicz nie mógł go wykonać bez zgody brytyjskiego sztabu lotnictwa, dlatego wezwał swych podkomendnych, by zgłaszali się na ochotnika do lotów nad Warszawę. Wówczas po raz pierwszy na warszawskim niebie ukazało się 14 alianckich samolotów. Połowa z nich należała do polskiej eskadry, pozostałe były maszynami ze 148. Dywizjonu RAF i ta jednostka straciła wówczas 5 samolotów.

Ta statystyka utwierdziła tylko marsz. Slessora w przekonaniu o nadmiernym ryzyku, dlatego ograniczono zakres pomocy. Kolejny lot odbył się 8 sierpnia siłą 3 polskich samolotów, oraz w dniu następnym, tym razem przy udziale 4 polskich maszyn. Z punktu widzenia polskich strategów okres pierwszych 10 dni był najlepszym momentem do wsparcia działań powstańczych, prowadzonych z sukcesami. Nie został on wykorzystany.

Karkołomne misje
Znaczenie polityczne wsparcia aliantów dla powstańców doskonale rozumiał Winston Churchill, który naciskany przez Edwarda Raczyńskiego, czy też przez ministra obrony gen. Mariana Kukiela, osobiście interweniował u Stalina z prośbą o pomoc dla walczącej Warszawy. Polecił także kontynuowanie misji lotniczego wsparcia dla walczących. Marsz. Slessor nie oponował i wydał rozkaz o wysłaniu nad Warszawę kolejnych samolotów.

W dniach 12-18 sierpnia każdej nocy na warszawskim niebie pojawiały się alianckie maszyny niosące nie tylko pomoc materialną, ale przede wszystkim nadzieję. Podobną serię lotów kontynuowano w dniach 20-27 sierpnia. Każdy z nich wiązał się z ryzykiem licznych strat w ludziach i sprzęcie, a skuteczność zrzutów przez cały okres powstania wyniosła zaledwie 89 ton z przeznaczonych 239 ton.

Operację kontynuowano w ograniczonym zakresie we wrześniu, a momentem kulminacyjnym pomocy lotniczej dla walczącej Warszawy był 18 września, kiedy to ze zrzutem nadleciało 110 amerykańskich superfortec B-17. Zadanie to wykonały w ramach współpracy strategicznej z ZSRR pod kryptonimem „Frantic”, której założeniem było międzylądowanie amerykańskich maszyn na terenach zajętych przez Armię Czerwoną. Niestety skuteczność tego zrzutu była zaledwie 20 proc.

O ryzyku ponoszonym przez lotników polskich i alianckich świadczą nie tylko suche statystyki, ale także opisy wypraw pozostawione przez żołnierzy. „W czasie gdy załogi zajmowały się umieszczaniem w samolotach kontenerów z dostawami dla powstańców, w sali operacyjnej odbywały się odprawy” – wspominał jeden z polskich oficerów operacyjnych w Brindisi, pochodzący z Wilkowa pod Krakowem kpt. Jerzy Zub-rzycki, oficer wywiadu i cichociemny. Piloci dowiadywali się nie tylko o warunkach pogodowych czy trasie przelotu, ale także o miejscach szczególnego zagrożenia i zrzutu zasobników. Trasa liczyła około 1450 km w jedną stronę.
Nad jeziorem szkodrskim skręcano na północ, a następnie przelatywano nad Czarnogórą i Serbią. Szczególną czujność lotnicy wykazywali nad Węgrami. W końcu po locie nad Karpatami znajdowali się nad Polską. Tu zagrażały im nie tylko myśliwce, ale także działa obrony przeciwlotniczej zlokalizowane wokół większych miast. Wreszcie po ponad 5 godzinach lotu w dole srebrzyła się Wisła, która prowadziła ich już wprost do Warszawy. Walczącego miasta nie sposób było ominąć – „z pokładu samolotu nadlatującego w ciemnościach na małej wysokości wyglądało to tak, jak gdyby miasto przykryto gigantyczną kopułą, w której środku noc miała barwę przygłuszonej czerwieni.

[…] W głębi czerwonej kopuły na tle rozpłomienionego miasta widać było sylwetki samolotów schodzących do zrzutu.” Tak zapamiętał ten widok Allan McIntosh, nawigator jednej z południowoafrykańskich maszyn. Aby dokonać skutecznego zrzutu, każdy pilot musiał zniżyć samolot do wysokości 150 metrów i zmniejszyć prędkość do 230 km/h. Znakiem na ziemi, którego wypatrywano, np. na pl. Krasińskich była strzałka złożona z mocnych lamp. Gdy go dostrzeżono, wykonywano zrzut zasobników na spadochronach.

Przy każdej próbie dotarcia do miejsca docelowego samoloty narażały się na ostrzał z dział przeciwlotniczych, a czasem również z ręcznej broni maszynowej. Niestety 35 maszyn zostało strąconych przez Niemców. Na terenie Małopolski znajduje się kilka miejsc, gdzie rozbiły się alianckie samoloty. Można wymienić Łysą Górę, Luborzycę, Nieszkowice Wielkie czy też Olszyny.

Ci, którzy przeżyli katastrofy, dostawali się w ręce Niemców lub też ukrywani byli przez AK. W ten sposób uratował się w Ostrowie pod Proszowicami por. Jannie Groenewald, który poparzony po eksplozji swojego liberatora wylądował na spadochronie w środku wsi. Porozumiał się z miejscowym nauczycielem i otrzymał pomoc w szpitalu polowym AK zlokalizowanym w jednym z okolicznych dworów. Szczęśliwie doczekał przejścia frontu.

Sowiecki ostrzał
Efekty działań aliantów były niewspółmierne do strat, jednak wartość moralna tej akcji miała dużo większe znaczenie. Warszawiacy wierzyli, że demokratyczny świat popiera ich walkę i nie pozwoli samotnie zginąć. Za Wisłą stała Armia Czerwona, która utrudniała dostarczanie pomocy – Stalin rozkazał swej artylerii przeciwlotniczej ostrzeliwanie innych samolotów niż własne. Nawigator, Allan McIntosh wspominał, że „podczas ostatniego lotu do Warszawy […] przez większość dwuipółgodzinnego lotu ostrzeliwano nas z sowieckiej broni przeciwlotniczej i z sowieckich myśliwców.

Rozczarowani takim działaniem południowoafrykańscy piloci i australijski nawigator nagle zdecydowali […], że jeśli wyszliśmy cało, dokonując zrzutu w Warszawie, i jeśli jest nam pisane zginąć w drodze powrotnej do domu, to zginiemy z ręki wroga, a nie rosyjskich »przyjaciół«”. W ten sposób Stalin pokazał światu swe prawdziwe zamiary, a Warszawa stała się miastem symbolem, gdzie „Hitler i Stalin zrobili co swoje”. Świat jednak tego wówczas nie potępił.

***

historyk, pracownik Oddziału IPN w Krakowie, wykładowca Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski