Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Portret: Rasmina Al - Mashan

Redakcja
- Kiedy wybucha światło, kiedy unosi się ten specyficzny zapach na scenie, kiedy rozbrzmiewają pierwsze takty muzyki, to myślę, że chciałabym, aby tak wyglądała śmierć - mówi Rasmina Al - Mashan, wokalistka pochodzenia jemeńskiego z Lipnicy Wielkiej As-salam alejkum

Nazywam się Rasm Al - Mashan. Urodziłam się w roku 1981, w Krakowie. Kiedy miałam sześć lat, wyjechaliśmy do Jemenu. Mieszkaliśmy w mieście Aden, na południu kraju.

Byłam wtedy bardzo silną dziewczyną. W Jemenie najważniejsi byli dla mnie ludzie. Kochałam chodzić tam do szkoły, bo atmosfera była taka ciepła. Zupełnie inaczej niż w Polsce, tu nie mogłam się odnaleźć. Tutaj dzieciaki nie chcą chodzić do szkoły, a jak ich zapytasz - dlaczego, to ci powiedzą: Bo nie! I na tym koniec. Natomiast tam nie mogłam się doczekać, kiedy pojadę do szkoły. Atmosfera była świetna. Jak mieliśmy przerwy albo nie było nauczycielki, to chodziliśmy na plażę i graliśmy na bębnach, opowiadaliśmy sobie różne rzeczy, a po sześciu godzinach - koniec lekcji i wracałam do domu. Tak naprawdę poza szkołą nie wychodziłam nigdzie.

Nie było idealnie, ale cały czas pomagała mi wyobraźnia. Dlatego byłam raczej szczęśliwym dzieckiem, mimo różnych przejść. Miałam bardzo silną psychikę i bardzo kolorowe wnętrze. Potrafiłam się bawić sama ze sobą. Jeśli tylko miałam muzykę, to byłam najszczęśliwsza na świecie.

Kiedyś dostałam magnetofon od wujka z Arabii Saudyjskiej. Oczywiście, cały czas nawalał, więc naciskałam widelcem na klawisz "play", który non-stop odskakiwał. Miałam małego walkmana, na którym można było nagrywać, taki stary dyktafon. Jak chciałam nagrywać chórki, to włączałam dyktafon, nagrywałam jeden wokal, potem na drugiej taśmie, na tym starym magnetofonie z widelcem, wciskałam nagrywanie, włączałam jednocześnie i nagrywały mi się już dwa głosy. Muzykowałam, pisałam teksty. I tak w kółko.

Tata - Nasser - był geologiem. Zajmował się głównie wydobywaniem ropy naftowej. Pracował w ministerstwie.

Mama - Ewa - pracowała w bibliotece, w tym samym budynku, co tata. Z wykształcenia jest historykiem sztuki, ale w jej zawodzie pracy w Jemenie nie było. Mama zrobiła dla mnie bardzo dużo. To jest anioł na tej ziemi. Nigdy mnie nie negowała. W ogóle moja rodzina niesamowicie mnie wspiera. Mam trójkę rodzeństwa: Ahmed - 19 lat, Jasiu 15 lat i Saba - 17 lat.

Rodzice poznali się w Piwnicy pod Baranami, na Balu Historyków Sztuki. Mama do dzisiaj nie wie, jak tato się tam dostał, ponieważ studiował na AGH. Dalej potoczyło się szybko. Urodziłam się w 1981 r. Tata wyjechał do Jemenu, tam wybuchła wojna. Był więźniem politycznym. Jakoś się wywinął. Był rok 1987, kiedy pojechałyśmy z mamą do jego kraju. Gdy wysiadłyśmy z samolotu, upał roztopił nas w drodze do terminala. Straszny skwar. I to była jedyna rzecz, do której musiałyśmy się przyzwyczaić. To mit, że tam kobietom dzieje się krzywda. Traktuje się je naprawdę dobrze, z większym szacunkiem niż tutaj. Kobieta nie może być uderzona, nie może być znieważona, nie może być zaczepiana na ulicy. Nie wolno na nią patrzeć w sposób lubieżny.

Wojna

Nie zawsze było różowo. Były koszmary. Chyba największy to wojna. Byłam wtedy młodą dziewczyną. Miałam czternaście, może piętnaście lat. Był rok 1994. Wybuchł konflikt między południem a północą. Tam trwa odwieczna jatka między plemionami. Nie wiem, czy się to kiedyś skończy. Najgorsza z możliwych wojen, bo bratobójcza. Pamiętam, że miałam mieć egzamin następnego dnia i pomyślałam sobie: tak nie lubię tej chemii, mogło by się coś stać. No i wykrakałam, bo jeszcze tego samego dnia o godz. 21 wystrzelili pierwsze rakiety. Marynarka wojenna. Mieszkaliśmy tuż przy plaży, instytucji międzynarodowej i koszar wojskowych, które były bombardowane jednocześnie. Byliśmy w miejscu wyjątkowo nieciekawym. Tato wyszedł i powiedział, żebyśmy napełniali galony wodą, bo zaraz na pewno ją odetną. Była taka masakra, że jak uderzyła rakieta, to wszystkie domy w promieniu kilometra zostały podziurawione od szrapneli. Kiedy bombardowania się nasilały, nasi sąsiedzi zaczęli biegać, szukać samochodów, żeby jak najszybciej stamtąd uciec. Tak jak staliśmy, wsiedliśmy do samochodu i uciekliśmy do krateru.
Później pojechaliśmy do znajomych ojca. Było to w miarę bezpieczne miejsce, otoczone górami wulkanicznymi. Rodzice wrócili do domu po nasze ciuchy i poszukać jakiejś drogi ucieczki. Plątaliśmy się po różnych domach, po znajomych. Statkiem syryjskim mieliśmy płynąć do Djibouti, ale był dopiero po trzech tygodniach.

Pamiętam, że w dniu, gdy wybuchła wojna, byliśmy w domu, żeby zabrać jakieś rzeczy. Wracając zobaczyliśmy, że ludzie uciekają w panice. Patrzymy na niebo, a tam leci taka świecąca kula, czyli rakieta i nie wiadomo było - w którym miejscu uderzy. Ojciec jak zahipnotyzowany jechał przed siebie, mama mówiła mu, żeby skręcił, a on nic. Wiadomo było, że jak rakieta uderzy, to mogą nas zabić odłamki. Wpadłam w straszną panikę. Pierwszy raz w życiu poczułam, że mogę być martwa. Chwila i już mnie nie ma. Ojciec w końcu skręcił. Stanęliśmy, aby najgorsze przeczekać.

Tego dnia przejeżdżałam koło domu dzieciaków, których woził do szkoły ten sam autobus, co mnie. Kierowcy nigdy nie zapomnę. Nazywał się Ammu Ali, czyli wujek Ali. Wyglądał identycznie jak Wyclef Jean, miał identyczny głos i śpiewał cały czas Guantanamera. W kółko tylko to. Nie znał żadnej zwrotki, tylko cały czas: Guanta-na-mera, oio, guanta-na-mera, na okrągło, cały zadowolony. Nie wiem, czy przeżył.

Przejeżdżając koło jego domu, chcieliśmy wziąć te dzieciaki, cztery dziewczynki, ale nikt tam nie został. Dom zmasakrowany przez rakiety. Totalne zniszczenie, wszędzie martwe zwierzaki, gdzieś tam ludzie porozszarpywani, kompletna masakra.

Wcześniej, gdy stałam na balkonie u kolegi ojca, widziałam jak młode chłopaki zaczynają uciekać ulicami. Zobaczyłam, jak wjeżdża wielki wojskowy autobus, wypadają z niego żołnierze, robią łapankę na ulicy i zabierają chłopaków. Żona kolegi ojca, która była w dziewiątym miesiącu ciąży, wpadła w straszną panikę, że jej syna nie ma. Była tam też kobieta do pomocy, służąca - Somalijka. Nazywała się Abra. Uparła się, że będzie płynęła z innymi ludźmi jakąś małą łódeczką. Żona przyjaciela ojc

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski