Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Poszukiwana

Redakcja
Podczas pierwszego pobytu w Polsce Michael Mosebach próbował siłą odebrać matce dziecko Fot. Anna Kaczmarz
Podczas pierwszego pobytu w Polsce Michael Mosebach próbował siłą odebrać matce dziecko Fot. Anna Kaczmarz
Wyjechała z Niemiec 30 listopada 2007 roku. Zabrała z sobą 3-letniego synka Jasia i dobytek, który zmieścił się w bagażniku opla kombi. Od tamtej pory wraz z dzieckiem ukrywała się, by nie dopuścić do wywiezienia syna do Niemiec i nieuchronnej germanizacji.

Podczas pierwszego pobytu w Polsce Michael Mosebach próbował siłą odebrać matce dziecko Fot. Anna Kaczmarz

Znajomi ostrzegali mnie przed Jugendamtem, ale ja nie znałam tej instytucji. Śmiałam się z nich. Przecież ja mieszkam w Niemczech, tu obowiązuje prawo. Nie wiedziałam, jak okrutne dla obcokrajowców! - opowiada poszukiwana za uprowadzenie syna - Be

- Nazwijmy rzeczy po imieniu - mówi Beata Mosebach, matka Jasia. - Sama długo nie mogłam uwierzyć, że w XXI wieku, w państwie europejskim, odbywają się rzeczy niegodne, ale dziś już wiem, że to prawda.
Już po jej wyjeździe do Polski na Beatę został wydany w Niem-czech europejski nakaz aresztowania za uprowadzenie dziecka. Tamtejszy sąd zadecydował też, że opiekę nad Jasiem ma sprawować ojciec - wyłącznie na podstawie opinii psychologa, wynajętego przez jej męża i wskutek opinii Jugendamtu.
Rok temu,
pod koniec marca, do Krakowa przyjechał Michael Mosebach. Skontaktował się z naszą redakcją, prosząc o pomoc w odnalezieniu uprowadzonego synka. Deklarował, że chce się tylko z nim zobaczyć, porozmawiać z jego matką i nakłonić ją - rzecz jasna dla dobra dziecka - do powrotu do Niemiec. Deklaracje te bardzo wyblakły w świetle faktu, iż dobry tatuś na poszukiwania żony i dziecka przyjechał z niemiecką telewizją, która miała nakręcić reportaż ze spotkania. Na pytanie, czy nie zamierza porwać dziecka, odpowiedział, że dziś nie ma granic i liczy się z taką ewentualnością. Tym bardziej, że w kieszeni miał wyrok niemieckiego sądu, przyznający mu tymczasowe prawo do całkowitej opieki nad Jasiem.
- Ten wyrok zapadł dwa miesiące po naszym wyjeździe z Niemiec - tłumaczy Beata. - Zaocznie. Na podstawie oświadczenia ojca, że uprowadziłam jego syna. A przecież kiedy wyjeżdżaliśmy, nie miałam nawet ograniczonych praw rodzicielskich. Obydwoje mieliśmy takie samo prawo do Jasia.
Podczas tego pierwszego pobytu w Polsce Michael Mosebach próbował siłą odebrać matce dziecko. Kiedy Beata zorientowała się, że pod jej domem czeka mąż wraz z ekipą telewizyjną, nie wróciła do mieszkania, zabrała dziecko i pojechała taksówką na spotkanie z rodziną, która przygotowała dla nich inne mieszkanie. Wysiadła na parkingu dużego hipermarketu i wtedy zorientowała się, że była śledzona. Z auta, jadącego za taksówką, wyskoczyło dwóch mężczyzn, którzy zaczęli ją gonić.
- Uciekałam z Jasiem na ręku. Zobaczyłam ochroniarzy i krzyknęłam, żeby mi pomogli, bo jestem ścigana przez ludzi, którzy chcą porwać moje dziecko - opowiada Beata. - Zatrzymali ich. Słyszałam, że tamci próbują coś tłumaczyć po niemiecku.
Jeszcze w Niemczech Beata starała się odzyskać syna legalną drogą. Po 20 latach pobytu w tamtym kraju wierzyła w przysłowiowy niemiecki porządek.
- Na krótko przed naszym wyjazdem do Polski, 29 października, odbyła się rozprawa - na mój wniosek. Liczyłam na sprawiedliwość. Gołym okiem było przecież widać, że jestem poszkodowana: okradziona, oszukana, pozbawiona dziecka. Jednak sprawa odbyła się tak szybko, że nawet nie zdążyłam się odezwać - opowiada. - Bez protokolantów, bez przesłuchań. Wyrok został wydany na podstawie orzeczenia psychologa i Jugendamtu - niemieckiego urzędu od spraw dzieci. Psycholog odwiedził ojca i syna, Jugendamt złożył w sądzie 4-stronicowy raport, w którym zacytował tylko dwa zdania z mojej wypowiedzi, choć obydwoje byliśmy przesłuchiwani po godzinie. W konsekwencji sąd uznał, że Jaś powinien zostać pod opieką ojca, a mnie przyznano trzy widzenia w tygodniu po 3 godziny. Termin ostatecznej rozprawy przesunięto na luty. W tym czasie miał ich obserwować psycholog.
- Czy myśli Pani, że na orzeczenie sądu miał wpływ fakt, że jest Pani Polką? - pytam.
- Oczywiście. Dziś jestem o tym przekonana. Znane mi jest co najmniej 80 spraw, w których polscy rodzice zostali bezprawnie i bezpodstawnie pozbawieni praw do dziecka, a nawet szans na rozmowę z nim po polsku. Nie mogłam czekać, aż i nas spotka to samo. Po wstępnym orzeczeniu sądu już wiedziałam, że
nie mam co liczyć na sprawiedliwość.
Wciąż jednak wierzyła, że doszło do tragicznej pomyłki.
Kiedy krewni z Polski ostrzegali ją, że może stracić Jasia, mówiła, że nie będzie słuchać głupot, bo od lat mieszka w Niemczech i nigdy nie słyszała, żeby Polkom odbierano dzieci.
- Ostrzegali mnie przed Jugendamtem, ale ja nawet nie znałam tej instytucji. Kojarzyła mi się tylko z Hitlerjugend. Śmiałam się z nich. Co oni wiedzą, przecież ja tu mieszkam, nie ma żadnego Hitlera, jest za to prawo. Nie wiedziałam, jak okrutne dla obcokrajowców!
W końcu dla świętego spokoju zgodziła się zadzwonić do Hamburga, do Wojciecha Pomorskiego, prezesa Polskiego Stowarzyszenia Rodzice Przeciwko Dyskryminacji Dzieci w Niemczech, którego sądy niemieckie pozbawiły nie tylko prawa do widzenia dzieci, ale nawet prawa do rozmów z nimi po polsku.
- Krótka rozmowa z nim spowodowała, że podjęłam decyzję o zabraniu Jasia i wyjeździe do Polski.
- Dlaczego się Pani ukrywa? - pytam.
- Z powodu konwencji haskiej z 25 października 1980 r.
W krajach Unii Europejskiej sądy muszą respektować wyroki wydawane we wszystkich krajach członkowskich. Niemiecki sąd rodzinny na rozprawie w dniu 7 stycznia br. przyznał opiekę nad Jasiem ojcu. Sąd polski musi uznać tę decyzję, jeśli od momentu uprowadzenia nie minął 1 rok. Czyli powinien wydać dziecko niezwłocznie, bez badania, czy przystosowało się już do nowego środowiska.
- Ukrywałam się więc ponad rok, zanim zgłosiłam sprawę do sądu, by odwołać się od postanowienia niemieckiego sądu, nakazującego wydanie dziecka ojcu - mówi Beata.
Wtedy
została zatrzymana.
Podstawą zatrzymania był europejski nakaz aresztowania, wystawiony w maju ub.r. przez berlińską prokuraturę. Po złożeniu wyjaśnień Beatę zwolniono.
- Według polskiego prawa Beata M. nie jest pozbawiona władzy rodzicielskiej, ani władza ta nie została jej ograniczona czy zawieszona. Tak więc nie popełniła przestępstwa - tłumaczyła prok. Bogusława Marcinkowska, rzecznik krakowskiej Prokuratury Okręgowej.
- Zgodnie z niemieckim prawem popełniłam przestępstwo, zgodnie z prawem polskim nie, bo wywiozłam dziecko, będąc jego pełnoprawną opiekunką - powiada Beata Mosebach.
Odwołanie kobiety od niemieckiego postanowienia, nakazującego wydanie dziecka ojcu, rozpatrywał krakowski Sąd Okręgowy. Uznał, że do wydania ostatecznej decyzji niezbędna jest opinia psychologa, m.in. na temat związków emocjonalnych dziecka z ojcem.
Spotkanie odbyło się w Rodzinnym Ośrodku Diagnostyczno-Konsultacyjnym. Było to pierwsze od ponad roku widzenie ojca z synem.
- Synek cieszył się na to spotkanie? - pytam.
- Kiedy dowiedział się, że ma się spotkać z tatą, zaczął płakać i zapytał: "Mamusiu, dlaczego chcesz mnie oddać? " Nie wiedziałam, o co chodzi, dopiero po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że on tego ojca tak zapamiętał: krótkie widzenia ze mną i rozpacz przy rozstaniu, kiedy tato wynosił go, histerycznie płaczącego, z mojego mieszkania. Pamiętał, jak błagał ojca - wtedy jeszcze po niemiecku - żeby zostawił go na noc u mamusi, a on siłą zabierał go ode mnie - mówi Beata. - Długo musiałam tłumaczyć, że spotka się z tatusiem w obecności miłej pani. Mimo to strasznie się bał. Chodził po domu i wył jak wilk. Wciąż zadawał pytanie, co takiego złego zrobił, że ja go chcę oddać. Wielokrotnie musiałam mu powtarzać, żeby się nie bał, że idzie tylko na spotkanie z tatą. Ciągle był sztywny, nawet kiedy już czekaliśmy na wejście ojca. Widziałam, że mąż przywiózł prezenty, powiedziałam mu o tym. Trochę się odprężył. Nie było jednak żadnego rzucania się na szyję, jak to opisała jedna z gazet.
- W jakim języku rozmawiali ojciec i syn?
Ojciec po niemiecku, syn po polsku.
Powtarzał: "Tato, ja nic nie rozumiem". Pomagał im tłumacz.
Czy naprawdę nie rozumiał? Czy możliwe, żeby dziecko wychowywane od urodzenia w kulturze niemieckiej zapomniało języka?
- Myślę, że to był wyraz jego protestu. Bał się, że znowu mnie straci - podejrzewa Beata. - Staram się, żeby nie zapomniał języka niemieckiego, bo byłoby szkoda.
- A kiedy przyjechaliście do Polski, jak sobie radził z językiem?
- Przez pierwsze dwa tygodnie mówiłam do niego po polsku, on odpowiadał po niemiecku, ale w pewnym momencie w sposób naturalny nasze rozmowy stały się czysto polskie.
Ostateczna decyzja w sprawie ewentualnego wydania dziecka ojcu należy do sądu. Wiele zależy od opinii psychologa, która została już sporządzona. Jak nieoficjalnie ustalił "Dziennik Polski", biegli po pięciogodzinnym badaniu dziecka w obecności ojca niekorzystnie ocenili ich związek emocjonalny. Jednak mimo że opinia jest jednym z najważniejszych elementów w procesie, zdarza się, iż sąd decyduje inaczej. Termin rozprawy, na której zapadnie postanowienie o tym, czy chłopiec pozostanie w Polsce, czy wyjedzie do Niemiec - wyznaczono na 24 marca.
Jeśli sąd zadecyduje, że Jaś ma wracać do Niemiec, już go nie zobaczę. W Niemczech zostanę aresztowana, bo wydano na mnie europejski nakaz aresztowania za porwanie dziecka, grozi mi 5 lat więzienia - mówi Beata. - Jeśli Jaś zostanie ze mną, na pewno zgodzę się na odwiedziny ojca, bo mnie zależy na jego prawidłowym rozwoju.
Elżbieta Borek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski