Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Powracające fale

Redakcja
W nałęczowskim parku bywa, że przysiadam przy Jegomościu, który zadumany dobrotliwie, raczej uśmiechnięty, od paru lat odpoczywa sobie na ławeczce.

Leszek Długosz: Z BRACKIEJ

Nieopodal pałacu, na skraju wysokiej pięknej alei... Taka to ostatnimi czasy moda się rozpowszechniła, stawia się teraz takie pomniki Wielkim, w ujęciu, rzekłbym - uintymnionym. Zdarzyło się więc i tu. Pan Bolesław Prus, który przez ponad trzydzieści lat sporo spędził czasu w Nałęczowie, świetnie się tu czuł, a i napracował się nieźle, stawszy się w końcu tego Nałęczowa ikoną, doczekał się także "uławeczkowania". I taka forma jego dalszej tu obecności wywołuje sympatyczne uśmiechy. Co do mnie, znajduję bardziej uprawnione motywacje do składania wizyt przy tej ławce. Dziecięciem bowiem będąc, słyszałem, przypominam sobie, od babki mej, Głowackiej z domu, jakieś (nie dla dzieci) napomknienia o listach spokrewnionego pisarza Aleksandra Głowackiego. A klatka na ptaki prześliczna, widzę ją dotąd, miała być też pamiątką, czyli "klatką po Prusie". Ten wstęp pewnie po to, żeby tytuł dzisiejszy lepiej mi się osadził i powiązał. Przez moment nawet postawiłem inny nagłówek, mianowicie - Powracające książki, ale wróćmy do fal. Do czegoż piję? Ano do tego, że w rozmaitych okolicznościach, z zupełnie nieodgadnionych powodów, wraca do nas niejedno brzemię. W różnej postaci, niejedna wraca fala. Jak w owej noweli (minipowieści) wyłożył pisarz - wrzucone raz zło - ale i dobro? - nie gubi się w nicości. Nic banalniejszego, taka konstatacja sama się narzuca.

To jasne, nie chodzi o taką oczywistość, ale o rozpoznanie, odnalezienie tych pierwszych, właściwych przyczyn. Chodzi o zrozumienie, ustalenie właściwych impulsów, spowodowanej kiedyś fali. Może kiedyś nawet i przeoczonej, po długim czasie powracającej na jak odległym niekiedy brzegu? I kiedy to z trudem umiemy zrozumieć, połączyć tamten daleki, a zasadniczy, powód z tym, czego teraz oto doświadczamy. W hallu domu, w którym stanąłem (dumna nazwa Fortunat, to imię jednego z założycieli uzdrowiska dr. Fortunata Nowickiego) natknąłem się na porozrzucane książki. Pośród wszelakiej maści pisemek, zwróciły moją uwagę mundurki introligatorskie. Zazwyczaj oglądało się je w bibliotekach. Oprawne na jeden fason - płócienne grzbiety, marmurkowy papier, wyglądały kiedyś może pospolicie, dziś jakże szlachetnie. Pożółkłe kartki, dziś nieużywane czcionki, pachnące dawnością dawne wydania... skąd one? Dowiaduje się - to resztki rozparcelowanej biblioteki kurortowej. Padła! Nie wytrzymała naporu ducha czasu. Uznano, że jest już niepotrzebna! Zabytkowy budyneczek, od założenia kurortu nieodzowny jako biblioteka, po prywatyzacji uzdrowiska okazał się potrzebny na inne, bardziej intratne cele. Nie ma sensu biadolić nad losem biblioteki w kurorcie nałęczowskim, na łamach krakowskich, ale to symptomatyczny gest i postawa. To nie tylko przejaw tamtejszy. Teraz tak to światem idzie i miecie. Jako mało dochodowe, będą znikać biblioteki. Wyciągam na chybił trafił jakiś tom, cóż tam? Na srebrnym globie Jerzego Żuławskiego.

Wracam do siebie wielorako, mogę tak rzec i uśmiecham się. To kawałek mojego życia. Grałem jedną z głównych postaci tej książki, w słynnej produkcji filmowej Andrzeja Żuławskiego, potomka autora. Odbyłem z tej okazji, w poszukiwaniu Srebrnego Globu, niezapomnianą podroż do Mongolii. Niedaleko od Chin, na szczycie wygasłego wulkanu, odbył się ceremoniał mego filmowego pogrzebu. To było tak intensywne, fantasmagoryczne niemal przeżycie, próbowałem je utrwalić w opowiadaniu "Martwy deszcz" wtedy, w siedemdziesiątych latach, opublikowanym w Twórczości. Teraz tamto wszystko wróciło. Uświadamiam sobie, że ta, jak daleko zostawiona książka, jest jedną z ważniejszych sprawczyń moich wewnętrznych przeżyć i odniesień. Nigdy tak nie pomyślałem, lecz podróż do pustego mongolskiego kraju, na "srebrny glob" okazała się jedną z najważniejszych moich podroży. Spośród tych, które odcisnęły się na moim spostrzeganiu świata, na wartościowaniu. Nigdy dotąd tak nie pomyślałem, a przecież tak było. Oto po tylu latach ta książka jakby sama mi to podpowiada. Ile to z niej, za jej przyczyną, zdarzyło mi się potem życiowych następstw? Wertuję, znów czytam te fascynujące strony.

Ach, gdyby autor umiał powściągnąć się, ograniczyć koncept. Gdyby nie miał pokusy w trylogię rozbudowywać zamysłu, który był genialny, ale tylko na pewną miarę, w pewnych tylko proporcjach. Byłoby to bez wątpienia arcydzieło. Czytam wstęp. Przez kogo napisany? Nie tylko wiedza, ale i styl, pisarstwo... świetnie! Klasa, powtarzam, niemal cmokając. Jakaż satysfakcja - Stanisław Lem. Już wtedy tak? Majster! Myśl goni - ile takich rozproszonych przyczynków - wstępów, okolicznościowek, radiowych wystąpień - należałoby pozbierać. Żal każdej rozproszonej biblioteki. Za łatwo przychodzi ta zgoda. Zgoda na rezygnację z przyjemności, lecz przede wszystkim z wartości czytania. Ze współpracy dwóch umysłów, z dialogu dwóch wyobraźni. Z tego spotkania dwóch istnień, omijających bariery czasu, a spotykających się ze sobą POPRZEZ SŁOWO... Odrzucenie tej szansy, zaniechanie - jakie w konsekwencji może przynieść zubożenie? Jaką może powrócić falą?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski