Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Proces wielkiej miłośnicy

Redakcja
Francja przełomu XIX i XX stulecia nosząca w oficjalnej historii miano III Republiki, nazywana też bywa republiką skandali. Istotnie, w ciągu nieco ponad trzydziestu lat, od roku mniej więcej 1890 do pierwszej wojny światowej, ujawniło się tam tyle patologii życia politycznego i społecznego, iż można by nimi obdzielić w spokojniejszych czasach kilka średniej wielkości państw europejskich.

Była to najbardziej tajemnicza afera ze wszystkich skandali III Republiki

   Najbardziej spektakularnymi wydarzeniami tych lat były szpiegowska afera Dreyfusa i finansowo-korupcyjny skandal z budową Kanału Panamskiego. Ten festiwal degrengolady na szczytach władzy rozpoczęło w 1887 roku ujawnienie przez policję tzw. afery orderowej; dekorowanie wysokimi odznaczeniami - ze słynną Legią Honorową na czele - za łapówki. Interes nakręcił zastępca szefa sztabu generalnego generał Caffarel przy udziale członka parlamentu Wilsona, zięcia prezydenta republiki Grevy’ego. Kilka lat potem elity politycznej i finansowej Francji zostały skompromitowane udziałem najpierw w jednym z najbezczelniejszych, ale i zarazem chyba najbardziej oryginalnym oszustwie tej epoki, z fikcyjnym milionowym spadkiem Teresy Humbert, a potem w aferze bankiera-oszusta Rochette’a.
   Jeśli dodamy do tego obrazu upadku obyczajów i moralności ludzi ze świecznika wspomnienie równie głośnych, choć już czysto kryminalnych afer ze społecznych dołów - wyczyny anarchisty Ravachola na ulicach Paryża, zbrodnie na prowincji Józefa Vachera, francuskiego naśladowcy Kuby Rozpruwacza, i Joanny Weber, zwanej "wilkołakiem z La Goutte D’or" - być może uda nam wczuć się w atmosferę tej epoki i łatwiej zrozumieć przebieg i kulisy najbardziej tajemniczej, bo do dziś niewyjaśnionej afery III Republiki, sprawy Małgorzaty de Steinheil.
   Była to zbrodnia, nawet jak na owe czasy - marne pod względem standardów etycznych - wyjątkowo odrażająca, również osoby dramatu nie budzą sympatii, nie mówiąc już o głównej jego personie, samej pani de Steinheil. Jej proces i jego finał były równie osobliwe, a wydarzenia, których za chwilę będziemy świadkami, zaliczyć chyba wypada do jednej z większych kompromitacji francuskiego wymiaru sprawiedliwości.
   W nocy z 30 na 31 maja 1908 roku w ustronnej willi przy ulicy Rousin w Paryżu zostali zamordowani przez nieznanych sprawców jej właściciel malarz Steinheil i jego teściowa pani Jappy. Zbrodnię odkrył lokaj państwa Steinheil, Couillard; schodząc wczesnym rankiem z III piętra willi usłyszał wołanie o pomoc. Ratunku wzywała Małgorzata de Steinheil, żona i córka ofiar mordu. Couillard zastał ją przywiązaną sznurkami do metalowych prętów łóżka. Obok jej głowy na poduszce leżał tampon waty, którym, jak oświadczyła, została zakneblowana. Obudziła się znienacka w środku nocy i zobaczyła w świetle ślepej latarki pochylone nad sobą 4 postacie; trzech zamaskowanych mężczyzn w dziwacznych, czarnych chałatach i w czarnych kapeluszach oraz podobnie odzianą kobietę o bujnych rudych włosach. Byli uzbrojeni, grozili jej, nakazali milczenie, skrępowali i zakneblowali, a potem ogłuszyli ciosem w głowę. Z więzów została uwolniona dopiero przez policję, którą wezwał Couillard. Zaraz potem złożyła pierwsze zeznanie. Według niej był to napad rabunkowy; dlaczego jej nie zabito, nie umie sobie wytłumaczyć. Mąż został uduszony; matka zadławiła się kneblem wtłoczonym w usta tak brutalnie, że wepchnął jej sztuczną szczękę do gardła. Rabusie zabrali kosztowności i gotówkę z biurka, 7000 franków.
   Policja zrazu dawała wiarę tym zeznaniom i rozpoczęła poszukiwania tajemniczego bandyckiego kwartetu, ale okazały się one bezowocne. Śledczym wydały się jednak, od początku, pewne okoliczności napadu dość niejasne, a zeznania de Steinheil pogmatwane. Więzy, którymi ją skrępowano, były bardzo luźne, nie zostawiły żadnych śladów na jej skórze. Spała tej nocy w łóżku córki, a nie w swoim, jak zazwyczaj. Dziwnym trafem Couillard też nie spał na swym zwykłym miejscu, na parterze, a na III piętrze; tak poleciła mu pani domu. Nie było też w domu tej nocy psa, który mu zwykle towarzyszył.
   Jak na napad rabunkowy w mieszkaniu panował wyjątkowy ład, nie było śladów włamania, drzwi zewnętrzne były otwarte, choć służący zeznał, iż poprzedniego wieczoru osobiście założył zasuwy. Zniknęła tylko część biżuterii, nie wiedzieć czemu rabusie wzgardzili dwoma 50-frankowymi banknotami leżącymi na widocznym miejscu. De Steinheil, rozpytana ponownie kilka dni potem, skąd wiedziała, że zrabowano jej 7000 franków z biurka, skoro aż do przyjścia policji była skrępowana i unieruchomiona na łóżku, oświadczyła wykrętnie, iż musiała być w szoku. Była jednak, o dziwo, na tyle przytomna, by przypomnieć agentom policji zabezpieczającym dowody zbrodni o zabraniu kłębka waty, który ją kneblował. Niestety, medycy sądowi nie stwierdzili na nim najmniejszych nawet śladów śliny.
   Kilka dni potem okazało się także, iż kosztowności, które rzekomo jej skradziono i których listę sporządziła dla policji, oddała dzień wcześniej do przetopienia i przerobienia swoim jubilerom.
   Fakty te, jak i pewne okoliczności z życia prywatnego madame de Steinheil zdecydowały ostatecznie, iż prokuratura, mimo pewnych wahań, wydała nakaz jej aresztowania. Wahania te nie wynikały jednak z niedostatku dowodów na poparcie oskarżenia, a z obawy o konsekwencje aresztowania. De Steinheil była bowiem w stolicy Francji osobą bardzo ustosunkowaną. Wyjaśniając w tym miejscu, skąd wzięły się te wysokie koneksje, poznamy bliżej, przy sposobności jej życiorys. Małgorzata od wczesnej młodości zdradzała wybujały temperament i skłonność do miłosnych awantur. By chronić opinię rodziny, ojciec wysłał ją, wówczas 15-letnią, do ciotki do Bayonne. Tam poznała artystę malarza Adolfa Steinheila i poślubiła go mimo znacznej różnicy wieku. Było to dziwne małżeństwo. Adolf był sługą i podnóżkiem małżonki, zostawił jej całkowitą swobodę i tolerował jej liczne romanse. W zamian korzystał bez oporów z materialnych profitów, jakie one przynosiły.
   De Steinheil początkowo umawiała się na schadzki w podrzędnym paryskim hoteliku, z czasem, gdy klientela stawała się coraz bardziej ekskluzywna, wynajęła na ten cel willę pod miastem, pod przybranym nazwiskiem Prevost. Mąż odgrywał tam rolę jej brata, a całością tego interesu zarządzała Marietta Wolff, oficjalnie kucharka państwa Steinheil, faktycznie - powiernica i rajfurka chlebodawczyni. Po aresztowaniu de Steinheil ciągnięta za język przez dziennikarzy chlapała na prawo i lewo pikantnymi szczegółami. Prowadziła dom i wystawiała klientom rachunki, także za swe posługi, jak choćby za przygotowywane dla nich śniadania. Gdy jeden z nich zażyczył sobie gruszek, dostarczyła mu je, licząc po... 30 franków za sztukę. Bywalcami salonu i sypialni de Steinheil były znane paryskie osobistości, nazwiska z pierwszych stron gazet. Sława "grande amoureuse" - wielkiej miłośnicy, jak ją nazywano, dotarła nawet na same szczyty władzy, do Pałacu Elizejskiego.
   17 lutego 1899 roku gazety całego świata podały na czołówkach niespodziewaną wiadomość o nagłym zgonie na atak serca prezydenta Francji Felixa Faure. Agencje prasowe z detalami w patetycznym tonie opisywały ostatnie chwile tego wybitnego męża stanu, gdy mimo wysiłków lekarzy umierał na posterunku, do końca dzierżąc odpowiedzialnie w rękach ster państwowej nawy. Jak było naprawdę, wyszło na jaw dopiero kilka lat później, dzięki niedyskrecji najbliższych współpracowników Faure. M.in. na łamach "Journal" jego osobisty sekretarz, w okresie procesu de Steinheil opowiadał: "Z pokoju prezydenta usłyszałem nagle krzyk rozpaczy. Wpadłem tam i zobaczyłem prezydenta leżącego na ziemi w stanie bezprzytomnym. Pani Steinheilowa była w kompletnym negliżu. Zawołałem wtedy: `Panie prezydencie! Pan popełnił wielką nieostrożność!` Faure nie odzyskał już przytomności. De Steinheil szybko wyszła, dopinała suknię jeszcze w powozie, który wywoził ją pospiesznie z pałacu. Dopiero wówczas wezwano lekarza, który stwierdził zgon". Ta i podobne relacje wywołały prawdziwą burzę w i tak już napiętej sytuacji politycznej. Faure był przeciwnikiem rewizji procesu Dreyfusa, który dzielił Francją na dwa wrogie obozy. Prawica, zwolennicy Faure i tezy o winie Dreyfusa oskarżyli opozycję o mord polityczny, o otrucie prezydenta przez wynajętą w tym celu panią de Steinheil. Teza, choć nie poparta żadnymi dowodami, została przyjęta przez znaczny odłam opinii publicznej. Nic dziwnego, w końcu bardziej licowała z powagą pierwszego urzędu państwa niż śmierć w ramionach kokoty.
   Z takim dossier, 3 listopada 1908 roku, 5 miesięcy po zbrodni przy rue Rousin de Steinheil stanęła przed paryskim sądem przysięgłych. Zrozumiałe, iż proces wywołał ogromne zainteresowanie. Przed salą sądową dochodziło do rękoczynów w walce o upoważniające do wstępu karnety. Było ich zaledwie sto, dostawano je przy niesłychanych protekcjach, zdarzyły się nawet interwencje dyplomatyczne. Część wejściówek dostała się w ręce tzw. kamelotów, czyli "koników", i osiągały niebotyczną cenę 1500 franków. Obawiając się awantur, przewodniczący sądu z góry wykluczył w ławach dla publiczności obecność kobiet, co tylko dolało oliwy do ognia. Dobrana widownia procesu była raczej przychylna oskarżonej, w przeciwieństwie do ulicy, która życzyła jej jak najgorzej. W okolicy paryskiej willi Steinheilów nieznana ręka rozwiesiła plakaty grożące jej śmiercią.
   Teza prokuratury była prosta, ale bardzo przekonywająca. Steinheilowa, kobieta w okolicy czterdziestki, doszła do wniosku, iż pora się ustatkować i zapewnić sobie spokojną i dostatnią przyszłość. U boku męża, miernego malarza i życiowego niezdary, nie mogła na to liczyć. Związała się więc z Borderelem, bogatym właścicielem dóbr i zamku na południu Francji. Ten jednak był przeciwny związkowi z rozwódką; co innego z wdową. I oto mamy motyw zabójstwa męża. Z kolei po śmierci matki, Steinheilowa, zdaniem oskarżyciela, stawała się bogatsza o 90 tysięcy franków spadku. Wynajęła więc płatnych zabójców, a potem upozorowała napad. Wszystkie zebrane w śledztwie materiały dowodowe i poszlaki, o których wyżej wspomnieliśmy, w wysokim stopniu czyniły to prawdopodobnym. Krytycznej nocy nie było w paryskiej willi jej córki, matka akurat przyjechała na kilka dni w odwiedziny z Beaucourt, gdzie na stałe mieszkała. Psa oskarżona oddała sąsiadom, bo rzekomo cuchnął, lokajowi poleciła spać pod dachem, gdzie nie mógł słyszeć, co działo się na dole. Sama spała w łóżku córki bo tylko ono w willi miało metalowe pręty, do których można było przywiązać rzekomą ofiarę.
   Steinheilową doprowadzano na salę rozpraw podziemnym przejściem, z celi specjalnie na czas procesu przygotowanej dla niej w budynku sądu. Wystąpiła przed sądem w ciężkiej żałobie; jak odnotowała prasa "ubrana w czarną, wyciętą pod szyją suknię z długim czarnym welonem poruszała się dystyngowanie, rzucając powłóczyste spojrzenia na ławę przysięgłych; odpowiadając głosem cichym, słodkim i modulowanym". W toalecie przed rozprawą pomagała jej córka.
   To zachowanie zmieniało się jednak diametralnie z chwilą, gdy oskarżona zmuszona była do składania wyjaśnień. Zaczynał się melodramat, spazmy i omdlenia. Na prowadzącym rozprawę sędzim nie robiło to wrażenia, ale adwokat Steinheilowej coraz apelował do niego, by nie dręczył podsądnej. W końcu poirytowany przewodniczący przywołał go do porządku, kwitując te incydenty słowami: "Panie mecenasie! Oskarżona zawsze mdleje tylko wtedy, gdy ma odpowiedzieć krótko i jasno na proste pytania".
   Istotnie były one proste, ale zasadnicze. Dotyczyły jej pogmatwanych wcześniejszych zeznań. Steinheilowa wikłała się w sprzecznościach, jej tłumaczenia były naiwne, czasem wywoływały śmiech zebranych. Przyciśnięta pytaniami do muru, teatralnie padała bez zmysłów. Cesare Lombroso zainteresowany procesem, tak ją scharakteryzował na łamach niemieckiego czasopisma "Medizin für Alle": "Posiada wspólne wszystkim histeryczkom przesilenia i gwałtowne popędy znajdujące wyraz w niedorzecznych kłamstwach. Posługują się nimi z łatwością i w końcu same w nie wierzą. Odznaczają się pewnymi talentami, mają też odruchy altruistyczne, postępują w sposób świadczący niezaprzeczalnie o subtelności uczuć. Jednak pod tym estetycznym tynkiem kryje się nędza moralna, a ten brud duchowy cechuje równie zwykłą ulicznicę, jak i kurtyzanę z wielkiego świata. Wobec świata uchodząc za litościwe, żywią do niego pogardę, nienawiść i nie mają wstydu".
Proces trwał kilkanaście dni, podczas których Steinheilowa mimo czynionych wysiłków wciąż się pogrążała. Po końcowych mowach prokuratora i obrońców 26 listopada około południa przysięgli udali się na naradę, która przeciągnęła się do późnych godzin nocnych. Pod budynkiem sądu tłum gęstniał z każdą chwilą, nikt też z zebranych, łącznie z oskarżoną, nie opuszczał sali rozpraw, którą zamieniono na bufet. W pobliskiej restauracji zamówiono posiłki, pomiędzy ławami dla publiczności a stołem sędziowskim uwijali się kelnerzy, roznosząc dania i napoje.
   Przysięgli wrócili na salę o 2 w nocy. Werdykt większością głosów, dziewięć do trzech, brzmiał - niewinna. Publiczność w sali przyjęła to oklaskami. Odmiennego zdania byli zgromadzeni na zewnątrz. Rozległy się okrzyki: "Hańba! Nie ma sprawiedliwości! Nie ma sędziów w Paryżu!". Przewodniczący sądu ogłosił uwolnienie oskarżonej. Wobec gróźb wzburzonego tłumu na ulicy wyprowadzono ją tylnym wyjściem. Wśród wrogich okrzyków i obelg sprzed frontonu budynku sądu odjechał w kordonie policji więzienny ambulans, uwożąc w środku tylko dyrektora więzienia Saint Lazare. De Steinheil umknęła chyłkiem z bocznej ulicy krytym powozem. Udała się na wieś, by przeczekać burzę, w objęcia swych możnych przyjaciół.

Kolumnę opracował: Jan RogóŻ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski