Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przedświąteczna krzątanina

Andrzej Kozioł, dziennikarz
Krakowski Rynek pachniał jedliną
Krakowski Rynek pachniał jedliną fot. archiwum
Przed wigilią. Święty Mikołaj wygrywa z dziadkiem mrozem. Organista przynosi opłatki. W kramach królują diabły. Po karpie i śledzie trzeba było stać w kilometrowej kolejce.

Zaczynało się 5 grudnia wieczorem. Ulicami kroczyli Święci Mikołajowie, każdy w infule, każdy w ornacie, każdy z pastorałem. Każdemu Mikołajowi towarzyszył anioł, przy każdym hasał diabeł, a żaden ze świętych nie był podobny do grasujących dzisiaj krasnoludów w czerwonych piżamach i szlafmycach. Owszem, coś podobnego pojawiało się w latach 50. Kiedy z okazji zimowych ferii (bo przecież nie z okazji Bożego Narodzenia!) zaproszono nas, uczniów szkoły nr 31 w Krakowie, na imprezę, wyszedł do nas Dziadek Mróz, ateistyczny, słuszny św. Mikołaj, młodszy brat sowieckiego Dieda Maroza.

Dziadek Mróz nie przyjął się w Polsce, przegrał ze Świętym Mikołajem, klerykalnym i niesłusznym. Niestety, sam Mikołaj też przegrał w nierównym starciu z supermarketami, telewizją i prasą. I dzisiaj w Polsce króluje rechoczący, pohukujący Santa Klaus, który skradł Świętemu Mikołajowi imię oraz dziecięce serca. Dlaczego tak się stało? Bo byliśmy uodpornieni na kulturowe wzorce napływające ze Wschodu, i to uodpornieni tak bardzo, iż często odrzucaliśmy wspaniałości oferowane na przykład przez rosyjską literaturę.

Niestety, nie byliśmy wyposażeni w antyciała chroniące przed zachodnią kulturą masową. Przed zabawami w dniu Wszystkich Świętych, przed wa-lentynkami, przed pseudomiko-łajami. Jeszcze kilka, kilkanaście lat i kiedy zabraknie mojego pokolenia, zapomnimy, że kiedyś świat był cudownie różnorodny...

Św. Mikołaj, cały w czerwieni, bieli i złocie, był pierwszym zwiastunem Bożego Narodzenia, podobnie jak śnieg, który niegdyś pojawiał się wcześniej i w obfitości. I kiedy rano zamiast turkotu kół rozlegały się dzwonki sań zmierzających na plac Na Stawach, wiadomo było, że święta już za pasem. Że czas na przygotowania do Wigilii...

Co było najważniejsze na wigilijnym stole? Nie karp, nie śledzie, nie postny żur lub barszcz, nie ciasta, nie cudem zdobyte pomarańcze, ale opłatki. Cieniutkie, białe jak świeży śnieg, nieważkie symbole codziennego chleba. Od chleba, mówiąc nawiasem, dokładniej od chlebków zwanych eulogiami, pochodzące. Typowo polskie, samoswoje, odrębne.

Ojców to naszych obyczaj
prastary
Rodzinnej niwy maluje
_
dostatek.
_Symbol braterstwa, miłości

_i wiary
_Święty opłatek.

Tak w XIX wieku pisał Kraszewski, nie Józef Ignacy, ale o wiele mniej znany, w zasadzie zapomniany, Kajetan. A tak wigilijny opłatek w rodzinnej chacie wspominał Władysław Orkan:


Siano obrusem nakryte
_
na stole –
_Białe opłatki –

Ojca błogosławione ręce –
Serdeczne rozrzewnienie
_
Matki –
_O, niepowrotne wzruszenia

dziecięce w __rodzinnym kole...

Po opłatki nie chodziło się do sklepu, opłatków nie kupowało się na bazarze. Opłatki same przychodziły do domu. Mówiąc dokładnie, przynosił je pan Malik, organista od Norbertanek, szopkarz, postać znana na całym Zwierzyńcu. Kiedy wchodził do domu, w długim tramwajarskim płaszczu, z dużym wiklinowym koszykiem, w ślad za nim szedł zapach mrozu. A w koszyku, pod bielą wykrochmalonej serwetki, czekały paczki opłatków, każda w papierowej opasce, każdy opłatek ze sceną Narodzenia, gwiazdy betlejemskiej, pokłonu Trzech Królów.

Pan Malik był trzecim, po śniegu, po Świętym Mikołaju, zwiastunem Bożego Narodzenia. A później lawiną sypały się inne. W małych sklepikach, sklepikach, które dawno już umarły, pojawiały się choinkowe cukierki, długie, twarde jak kamień, zawinięte w srebrny staniol i w kolorowy, czerwony, żółty, zielony papier. I orzechy się pojawiały, srebrne lub złote od farb, nie wiadomo dlaczego zwanych brązami. I piernikowe Święte Mikołaje, i diabły z ciasta, niebieskawe od maku.

A na Rynku, w bożonarodzeniowych kramach, łańcuchami dzwoniły inne diabły, czarne, futerkowe – piekielni krewni austriackiego Krampusa. Kramy stały rzędami, podobnie jak dzisiaj, ale były bardziej malownicze, złachane, brudne, jakby przeniesiono je z dalekiej przeszłości. Szeleściły arkuszami staniolu, niedostępnego w tak zwanym uspołecznionym handlu. Powiewały w nich pęki anielskich włosów. Lśniły wypolerowane jabłka, malinówki, które miały zawisnąć na choinkach. Czerwieniały też choinkowe świeczki, cienkie, kręte. A obok nich lichtarzyki, w których świeczki miały zapłonąć na choinkach. I zimne ognie. I bombki, czyli bańki wypełniające tekturowe pudełka.

Bombki, obok cukierków od Skwirtniańskiego z Lelewela lub Dzieci Marii z Kraszewskiego, często bywały jedynymi przemysłowymi ozdobami choinek. Dlatego kolejnym zwiastunem Bożego Narodzenia stawała się cowieczorna krzątanina, której towarzyszył zapach roślinnego kleju lub gumy arabskiej.

Z tak zwanego glansowanego (albo glancowanego, jak chcieli inni) papieru sprzedawanego w zeszytach robiło się łańcuchy, które kolorowymi ogniwami miały oplatać choinkę. Prawdę mówiąc, kolory były liche, burawe, papier niby z jednej strony pokryty klejem, czyli podgumowany, ale skąpo, więc trzeba było używać kleju. Z bibułki robiło się jeżyki, kolorowe, nastroszone kolcami kule. I jeszcze jakieś drobiazgi ze słomek, z koralików, papieru.

A w samym sercu Krakowa nieopodal szeleszczących cynfolią kramów, zapowiedzią Bożego Narodzenia był dzik. Szczeciniasty, połyskujący sterczącymi z pyska szablami. Na tle puszystej ciemnozielonej jedliny wyglądał groźnie i archaicznie, był przybyszem z przeszłości, z czasów świetności Hawełki. Dzikowi pilnującemu Pałacu Spiskiego towarzyszyły zające. Pospolite wówczas zwierzaki (w okolicach Sikornika, kopca Kościuszki, zimą śnieg pokryty był plątaniną zajęczych tropów) wisiały też w oknach, zwieszały się z balkonów – kolejne zwiastuny, krwawe ofiary na świątecznym stole. Z głowami owiniętymi nawoskowanym papierem, czekały, żeby przerobiono je na inkrustowane słoninką pasztety, na tonące w śmietanowym sosie pieczenie z buraczkami. Ci z nas, którzy nie lubili buraków, pytali rodziców, dlaczego ta jarzyna musi towarzyszyć zajęczemu comberkowi. „Bo zając lubi buraczki” – słyszeliśmy w odpowiedzi. Biedny zając, nikt go nie pytał o zdanie. Podobnie jak nas, dzieci...

A tymczasem pojawiały się następne świąteczne zwierzęta, więcej niż świąteczne, bo wigilijne. Zając oczywiście nie miał wstępu na wigilijny stół, natomiast karp pojawiał się na nim obowiązkowo. Dlatego przed sklepami rybnymi, przed basenami ustawionymi na placach targowych ciągnęły się długie kolejki. A później napełniano wanny wodą i przez kilka dni nikt nie mógł zażyć kąpieli, łazienkę okupował karp.

I jeszcze inne ryby tu i ówdzie gościły na wigilijnym stole. Śledzie. W domu mojego dzieciństwa jadło się je z ziemniakami w mundurkach – jeden jedyny raz w roku. A śledzie, też wystane w kolejce, to już także bezpowrotna przeszłość, historia. Przede wszystkim sprzedawano je z beczek, najprawdziwszych, drewnianych, spiętych żelaznymi obręczami. Śledziowe beczki, beczki metalowe, zawierające naftę oraz beczułki z kołomazią (czyli smarem) nadawały sklepikom niepowtarzalny zapach.

W beczkach, w solance, pokryte kryształkami soli, pływały śledzie – kompletne, z głowami, z wnętrznościami, wśród których szczególnie ceniono przydatne kulinarnie mleczko. Ryby długo moczyło się w wodzie, a kiedy pozbyły się nadmiaru soli, można było zabrać się za patroszenie, filetowanie, traktowanie oliwą, cebulą, laurowymi liśćmi, ziarnistym pieprzem...

Wreszcie na placach targowych, nawet na Rynku Głównym, pojawiały się choinki, ostateczna zapowiedź świąt. Jodełki, mniej od nich cenione świerczki. Już pachniało świątecznie. Już czekały na nie przyniesione z piwnic drewniane krzyżaki. I czekaliśmy też my, dzieci.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski