Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przez lata Polacy mieli psy i koty. Dziś to psy, koty, chomiki, rybki, króliki, papużki mają Polaków

Zbigniew Bartuś
Doktor Jarosław Orzeł z Czarnym Kotem po zabiegu
Doktor Jarosław Orzeł z Czarnym Kotem po zabiegu Fot. Anna Kaczmarz
Czasem koszt zabiegu wiele razy przekracza nominalną wartość zwierzaka. Ale ta wartość jest dla ludzi bez znaczenia, chodzi przecież o przyjaciela – mówi dr Jarosław Orzeł, znany i lubiany krakowski weterynarz.

Była piorunująco urocza. Zwinięta w kulkę pod furtką patrzyła na mnie oczyma kota ze „Shreka”. Nie dało się jej ominąć. Można ją było rozdeptać, wyrzucić lub – wziąć na ręce. A kiedy już wziąłem…

Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że przenosząc ją przez próg domu wkraczam w całkiem nieznany mi wcześniej świat. Świat, w którym rodzice właścicielki chomika bez wahania wydają na operację wartego 5 zł zwierzątka 700 zł (w tym znieczulenie 50), a niedojadający samotny emeryt otrzymujący z ZUS-u okrągły tysiąc – leczy swego kundla za 3 tysiące. Świat, w którym dieta niejednego kota jest bogatsza (i droższa) od posiłków większości ludzi.

Świat klimatyzowanych kuwet, złotych misek, ekskluzywnych wybiegów dla świnek, ubranek z australijskiej wełny i psich garderób („w kształcie pralki” – za jedyne 598 zł w promocji), hoteli (oraz spa!) dla koni w cenie noclegu w Mariotcie. Świat cyfrowych mediów społecznościowych, w których zdjęcia psów i kotów pojawiają się dwa razy częściej niż zdjęcia ludzi.

Przez wiele lat Polacy mieli zwierzęta. Dziś coraz częściej zwierzęta mają Polaków.

Świat ma kota
Zachód zwariował na punkcie zwierząt domowych przynajmniej pół wieku wcześniej niż my. Owszem, w polskich blokowiskach, domkach jednorodzinnych i na podwórkach sporo było kundli i dachowców, ale pod względem liczby i poziomu empatii był to całkiem inny poziom niż dziś, gdy utrzymujemy pod dachem ponad 8 milionów psów (dwa razy więcej niż Niemcy!) i 6,5 mln kotów. A do tego chomiki, króliki, świnki, rybki, papużki, węże… Najpopularniejsze gatunki mają własne półki w marketach, a specjalistyczne sklepy z karmą i akcesoriami mnożą się jak… króliki.

Na torby, słoiczki, puszki i saszetki z pożywieniem dla samych tylko psów i kotów wydamy w tym roku ponad 2 mld złotych. Na razie gotowym jedzeniem karmiony jest co piąty zwierzak w Polsce, podczas gdy na Zachodzie – co drugi. Ale nasz rynek rośnie w tempie 8 proc. rocznie, więc za parę lat dogonimy bogate kraje.

Również pod względem jakości produktów podawanych milusińskim – szybko spada bowiem u nas sprzedaż najtańszej karmy, a rośnie udział jedzenia premium, z górnej półki. Żaden segment branży spożywczej nie rozwija się tak szybko. Ćwierć wieku temu, na początku polskich przemian, prorok wieszczący takie zjawiska trafiłby do psychiatryka.

– Polska lat 80. była krajem bardzo biednych ludzi, którzy sami nie mieli co jeść. Posiadanie w domu zwierzaka potęgowało problem i w przypadku większego psa wymagało nie lada wyrzeczeń – wyjaśnia dr Jarosław Orzeł, jeden z najbardziej znanych i lubianych krakowskich lekarzy weterynarii. Dodaje, że PRL nie traktował poważnie małych zwierząt. Państwo widziało jedynie krowy, świnie, konie… Do nich dostosowało cały system żywienia i leczenia. – Koty i psy? To była fanaberia i rzecz niepotrzebna systemowi – komentuje doktor.

Za komuny lekarze weterynarii byli pracownikami państwowego zakładu leczenia zwierząt – jeździli w teren do konia bądź krowy, leczyli, a państwo im za to płaciło. Ćwierć wieku temu ten system się rozpadł. W olbrzymim Krakowie działała wtedy tylko jedna lecznica dla zwierząt, przy ul. Brodowicza. Zajmowała się, a jakże, krowami, świniami, końmi.

Wprawdzie w nagłych wypadkach można tam było zawieźć psa lub kota, ale… – Lekarze nie znali się aż tak dobrze na małych zwierzętach. Na studiach psy i koty zajmowały zaledwie kilka procent wpajanej nam wiedzy – przyznaje dr Orzeł.

Weterani profesji śmieją się, że szanse przeżycia chorego psa rosły wraz z jego podobieństwem do krowy, a kota – jeśli choć trochę przypominał konia. Tylko wtedy lekarz mógł postawić jako tako trafną diagnozę. A bardziej egzotycznych przyjaciół (jak papużki lub węże) leczyło się korzystając z dobroci jednego, jedynego doktora obsługującego krakowskie zoo. Generalnie posiadający zwierzaka Polak z czasów siermięgi PRL-u musiał być mocno pogodzony z faktem, że jeśli jego pupil ciężko zachoruje – to raczej na profesjonalną obsługę nie może liczyć. Cięższe choroby kończyły się śmiercią .

W latach 90. wszyscy lekarze weterynarii stracili państwowe posady i rozpoczęli pracę na własny rachunek. Tymczasem popadały PGR-y, a indywidualni rolnicy nie mieli pieniędzy. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Studentom weterynarii, z uwagi na krach starego systemu finansowania zoolecznictwa, proponowano przejście na studia medyczne.

Tylko część z nich widziała przyszłość w wybranym wcześniej fachu. – Ja od dziecka kocham zwierzęta, więc zacisnąłem zęby i zostałem. Ale nie ma co ukrywać: było ciężko – przyznaje dr Orzeł.

Wyżyć z chomika
W Białce Tatrzańskiej , gdzie odbywał praktyki jako technik, zwierząt nigdy nie brakowało. Dużych i… wielkich. A on wolał te mniejsze. –Jestem niewielkiej postury i zdawałem sobie sprawę, że z dużymi mogę mieć problemy. Potężne góralskie konie wywoływały u mnie strach. Poszedłem do technikum weterynaryjnego, a potem na studia z myślą, że moim przeznaczeniem jest leczenie zwierząt małych. Mało kto jednak wtedy wierzył, że z tego będzie się można kiedykolwiek utrzymać – wspomina lekarz.

Życie z leczenia psów i kotów, o chomikach, świnkach, królikach, papużkach i rybkach nie wspominając, wydało się wówczas kompletnym science-fiction. Kto niby chciałby w Polsce zapłacić „rozsądne pieniądze” za wizytę z psem lub operację na kocie?

Dziś w samym Krakowie działa ponad 100 lecznic, a prognozy mówią, że wkrótce może być ich… 400. Niektóre oferują swe usługi całodobowo. Koszt normalnej wizyty: około 50 zł (plus diagnostyka i leki), nocą do 150 zł. Kilkutygodniowa terapia – z diagnostyką na takim samym poziomie, jak u ludzi – może pochłonąć kilkaset złotych, a nawet dużo więcej. Zabiegi chirurgiczne są równie kosztowne.

– Bywa że wielokrotnie przekraczają nominalną wartość zwierzęcia. Ale ta wartość jest dla ludzi bez znaczenia. Chodzi przecież o przyjaciela, a ten nie ma ceny – mówi dr Orzeł.

W całej Polsce pracuje już ponad 15 tys. lekarzy weterynarii. Z każdym rokiem przybywa ponad 700 nowych. Prowadzą 7 tysięcy indywidualnych praktyk, 3 tysiące gabinetów, lecznic, przychodni i klinik kurujących małe zwierzęta oraz 2,3 tys. lecznic zajmujących się zwierzętami hodowlanymi. Dorzucić do tego trzeba półtora tysiąca praktyk mieszanych i 150 wyspecjalizowanych w leczeniu koni.

Zatem to, co wydawało się dwie dekady temu niewyobrażalne, psy i koty– z pomocą królików, świnek i chomików – dają utrzymanie większej liczbie fachowców niż krowy, świnie i drób. Owi fachowcy nigdy nie zakładają gumiaków. Przyjmują w ślicznych gabinetach, poczekalnie w lecznicach przypominają do złudzenia te z ludzkich przychodni.

Tyle że na utrzymanie tego wszystkiego nie płyną publiczne pieniądze z jakiegoś zwierzęcego NFZ-u ani ZUS-u. Za porady, lekarstwa, zabiegi płacą w stu procentach właściciele zwierząt. I nie mają przy tym żadnych wątpliwości. Ba, gotowi są zapłacić więcej, byle dostać się do odpowiedniego fachowca.

– Niestety, sam widzę, że część właścicieli zwierząt, zwłaszcza osób starszych i samotnych, nie ma pieniędzy na coraz kosztowniejsze usługi i lekarstwa – przyznaje dr Orzeł, który uchodzi nie tylko za świetnego fachowca, ale i… człowieka po prostu. Takiego, który nie odmawia ludziom (i zwierzętom) w kryzysowej sytuacji.
Z drugiej strony polscy lekarze weterynarii są na tle Europy bardzo tani. Ludzie przyjeżdżają do Krakowa z Berlina czy Wiednia ze swoimi psami na ciężkie operacje chirurgiczne – mieszkają tydzień w dobrym hotelu, zwiedzają w tym czasie pół Polski, a i tak wszystko kosztuje ich o połowę mniej niż sam tylko zabieg na Zachodzie.

Coraz bardziej świadomy klient oczekuje usług na najwyższym poziomie. Branża bardzo się przez to specjalizuje. Są specjaliści od kotów, od psów, od chomików, od ptaków… Są chirurdzy i diagności, powoli pojawiają się anestezjolodzy, a także zwierzęcy kardiolodzy, onkolodzy, gastrolodzy i – oczywiście – psycholodzy. W zabiegu kota potrafi uczestniczyć nawet siedem osób (w prostszych przypadkach wystarczą dwie-trzy).

–Zmierza to, wzorem Zachodu, w tym samym kierunku, co medycyna ludzka – komentuje dr Orzeł, który pracuje w 25-osobowym zespole, w tym 11 lekarzy.

2+pies, 1+kot
Jeśli w pomieszczeniu ustawiono sto pudełek, to w którym jest kot? W każdym. Ten żart wydawał mi się abstrakcyjny, dopóki nie przyniosłem do domu dwumiesięcznej kotki. Po kwadransie była wszędzie. Nazwaliśmy ją Zosia. Od pierwszego wejrzenia została członkiem rodziny. Ponadto zastępuje telewizor. Jej popisy są warte oglądania sto razy bardziej od popisów polityków.

Niejako przy okazji wyszło na jaw, że jeden z dachowców, które od paru lat dokarmiamy, też jest dziewczyną, a właściwie już – kobietą. Kiedyś nazwaliśmy go/ją Leonem – z uwagi na iście lwie pasaże w trawie. Teraz jest Leonką. Ma na podwórku, tuż pod parapetem, własny, wyłożony polarem, ocieplany styropianem, izolowany od wilgoci i zadaszony domek. A wszystko za sprawą Zosi. Jakoś tak uwrażliwiła nas na wszystko, co w domu i za oknem.

–Zwierzę momentalnie podnosi poziom empatii. Cała rodzina zaczyna inaczej funkcjonować – twierdzi na podstawie wieloletnich obserwacji Jarosław Orzeł.

Pozostaje odwieczne pytanie: co oznacza fakt, że mam kota na punkcie kota. Według obiegowej opinii, kociarze to miłośnicy wolności i twórczego nieładu (co by się poniekąd zgadzało). Psiarze z kolei mają cenić lojalność i podporządkowanie.

– A może kociarze są bardziej leniwi, a psiarze bardziej aktywni? – dr Orzeł z uśmiechem kwituje, że kot jest mniej absorbujący, nie trzeba z nim wychodzić za potrzebą itp. A np. choroba 60-kilogramowego psa, który wymaga zniesienia na rękach z trzeciego piętra, to nie lada problem nie wspominając o jego regularnym wyprowadzaniu na spacer. – Z tego powodu ludzie starsi, zwłaszcza niedołężni, niesamodzielni, preferują koty. Nie ma to nic wspólnego z ich charakterem – podkreśla lekarz.

Dostrzega w sercach i umysłach Polaków dwie rewolucyjne zmiany. Pierwsza to niebywały wzrost empatii do zwierząt. Dotyczy to wszystkich niemal grup społecznych.

– Jeszcze po studiach dominowała praktyka eutanazji miotów ślepych. Było to barbarzyństwo. A teraz? Miotów się już nie usypia. Po prostu energicznie szuka się domu dla każdego psa i każdego kota – mówi dr Orzeł. Szukają sami właściciele zwierząt, pomagają liczne organizacje, wspierane przez media (w tym „Dziennik Polski”), są portale i akcje w internecie, są schroniska. Powszechna stała się też sterylizacja zwierząt, więc niechcianych małych jest po prostu mniej.

– Zdecydowana większość z nas wie i czuje, że zwierzę nie jest towarem. Pozostałości starego podejścia dostrzec można już tylko na głębokiej wsi. Większość Polaków widzi w pupilu normalnego domownika, powiernika swoich uczuć. Zasługującego na szacunek, często miłość – opisuje lekarz.

Efektem tego jest druga istotna zmiana: coraz więcej ludzi wierzy, że zwierzę może całkowicie zastąpić innego człowieka. Niby czemu nie – skoro kot lub pies jest normalnym domownikiem, do którego się mówi, z którym się je, spędza wolny czas, spaceruje, śpi?

– Rozumiem, gdy ktoś – np. z powodu śmierci współmałżonka – został sam. Emocjonalna relacja ze zwierzęciem staje się dla niego namiastką więzi utraconej. Ale niepokojąco często zdarza się, że młode pary mają psa lub kota zamiast dzieci – zauważa dr Orzeł. Przyznaje, że ów „nowy model rodziny”, 2+pies, przyszedł do nas z bogatych krajów Zachodu, gdzie rozpowszechnił się parę dekad temu. Co może stanowić jeden z powodów kryzysu demograficznego.

– Dobrze, gdy posiadanie psa lub kota jest wstępem do posiadania dzieci. Można się przy tym nauczyć odpowiedzialności, czułości, troskliwej opieki. Ale niech to nie będzie zamiast – podkreśla doktor.

Patrzę na brykającą Zośkę i serce rośnie. Jest już zdrowa, a było kiepsko. Wirus w jelitach. Śmiertelnie groźny. Oj, nasłuchałem się tragicznych opowieści w poczekalni kociej przychodni. Przypominały do złudzenia te z izby przyjęć w ludzkim szpitalu. Tyle że u zwierząt nie było sześciogodzinnej kolejki do zmęczonego lekarza, wycia cierpiących i ogólnego upodlenia. Kot dostał kroplówkę po pięciu minutach, a pies znieczulenie po kwadransie. Rachunek, w żywej gotówce, zapłacili towarzysze pacjentów.

Przy okazji nauczyłem się przeliczać czas ludzki na psi i koci. Na wiosnę Zosia będzie świętować pierwsze urodziny, czyli – po naszemu – osiemnastkę. Podobny ludzki wiek osiągnęłaby, gdyby była średniej wielkości psem (większym czas płynie wolniej, mniejszym – szybciej). W wieku ośmiu lat kotka skończy naszą pięćdziesiątkę. To przeciętna długość życia hasających na zewnątrz dachowców. Kanapowce dociągają do 20 lat (choć Creme Puff z Księgi Guinnessa żyła 38!), co w przeliczeniu na nasze daje 84. Wygląda na to, że jeśli będę się dobrze opiekował kotem i sobą, Zosia stanie się w pewnym momencie starsza ode mnie. Ba, wcześniej przejdzie na emeryturę!

Strasznie się muszę jeszcze napracować, żeby zarobić na karmę, żwirek i (nie daj Boże!) lecznicę. Zamierzam o tym z Zośką pogadać w Wigilię. Może wreszcie zdobędzie się na jakieś „dziękuję”?

Choć nie żywię przesadnej nadziei. Koty są w tym mocno powściągliwe, jak chomiki i króliki. Wdzięczność jest domeną psów i koni.

***

Połowa polskich rodzin trzyma psy i koty. Należymy tu do światowej czołówki.

Pies macha ogonem przyjaźnie, gdy chce się bawić. Kot – wtedy, gdy jest zdenerwowany.

Kot nienawidzi i nie wybacza złego traktowania. Niczym góral długo nosi w sobie zadrę. Dobrze traktowany, przywiązuje się do właściciela i odwdzięcza swym towarzystwem oraz podsuwaniem karku do pogłaskania.

Do niedawna wśród polskich kociarzy panowała moda na pochodzące z północnej Ameryki mainkuny (Maine Coon), inteligentne, żywiołowe i ogromne (potrafią ważyć ponad 10 kg). Teraz jest trend na koty bezwłose, jak sfinks czy Ukrainian Levkoy.

Wśród psiarzy przebrzmiała moda na ostre psy obronne, dużo jest łagodnych i posłusznych golden retrieverów i labradorów. W polskim krajobrazie wciąż dominują jednak dachowce i kundle.

Najgorszy dla zoolecznic jest okres zimowy – od końca listopada do marca. Ludzie mniej wychodzą ze zwierzętami, więc pupile się nie przeziębiają, nie łamią łapek, nie wpadają pod auta.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski