Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przy Franciszkańskiej w godzinę śmierci

Marek Bartosik
fot. anna kaczmarz
2 kwietnia 2005 r. Tak Kardynał Franciszek Macharski opowiadał nam o jednej z najważniejszych chwil w swoim życiu - o dniu odejścia Jana Pawła II.

To musiało być w środę. Powoli zaczynały ściągać do Krakowa stacje telewizyjne z całego świata. A jeden z moich przyjaciół wyjeżdżał do Rzymu. „Jadę, bo Ojciec Święty jest bardzo chory” - mówił. Powiedziałem sobie: on jedzie, a ja zostanę tu, w Krakowie, z nimi. Nie było żadnych rozterek, bo to jest moje miejsce. Na tym polega niezwykłość i zwykłość tej posługi.

A skoro zostałem, to nie po to, by przejąć kierowanie ruchem, podsuwać treści, słowa czy symbole albo organizować spotkania, modlitwy. Chciałem tylko być jednym ze wszystkich.

Nie umieściliśmy w oknie przy Franciszkańskiej fotografii Ojca Świętego. Nie była potrzebna, bo było jasne, że to jego papieskie okno od 1979 roku. W oknie stanęło tylko to, co znaczyły te godziny obawy o życie Jana Pawła: krzyż. Duży czarny hebanowy ze złoceniami, wysoki krzyż. Na co dzień stał w tym samym pokoju, w którym było okno, ale przecież nie czekał na swoje wywyższenie. Teraz stanął na takim postumencie, żeby go było widać. Nie z daleka, nie z Wawelu, ale z samego dołu, z Franciszkańskiej, gdzie modliło się coraz więcej ludzi.

Na krzyżu zawiesiliśmy stułę ułożoną tak, jak się ją zawiesza w Wielką Sobotę, kiedy jest znakiem zwycięstwa nad śmiercią. Pod krzyżem kwiaty. I tyle było dekoracji. Jeszcze tylko światło. To nie było światło cmentarne. To było światło świadczące o bliskości, znak Jego obecności.

Od samego początku było widać, że w tych godzinach ludzie chcieli być na Franciszkańskiej razem. Każdy przychodził, zapalał swoją lampkę, dokładał ją do tego morza świateł, by świadczyła: ja tu też jestem, z Tobą. Widziałem te napływające tysiące ludzi. Byliśmy razem, nie patrzyliśmy na zegarki. Byliśmy razem w poczuciu bliskości ze względu na Niego, który był najciężej chory, umierający.

I byliśmy razem, kiedy przyszła godzina śmierci. To godzina, o której mówi się bardzo często, kiedy prosi się o pomoc Matkę Boską: „Módl się za nami, Matko Jezusa i nasza, teraz, zawsze i w godzinę śmierci naszej”. W tej godzinie, kiedy ludzkie i boskie sprawy są najbliżej siebie. I wtedy zrobiłem to, co najprostsze - trzeba było pójść, nie zastanawiając się nad własnym bólem i łzami, do tych ludzi - najpierw uklęknąć z nimi na chodniku, pod ścianą kurii, a następnie odprawić u franciszkanów mszę świętą.

Moje myśli z tamtego momentu? Nikt się wtedy, wiedząc, że Pan Bóg jest blisko i nie ma żadnej odległości pomiędzy Rzymem a Krakowem, nie rozglądał w swoim wnętrzu. O jednym pamiętałem. Że ten 2 kwietnia to dzień rocznicy moich święceń kapłańskich, które odbywały się w 1950 r. w tym samym kościele Franciszkanów. A święceń udzielał mi książę kardynał Adam Sapieha. Ten sam, który cztery lata wcześniej wyświęcał Karola Wojtyłę. Zawsze tego dnia odprawiałem u franciszkanów swoją mszę. Dla podtrzymania więzów z tamtym źródłem, z moją tożsamością. Tego 2 kwietnia też.

Te dni do pogrzebu... To wrażenia i wydarzenia, których nie da się z niczym porównać. To proces ogromny, pełen wielkich uczuć i myśli.

Miałem taką pewność Kościoła krakowskiego, że kiedy w poniedziałek wyjeżdżałem do Rzymu, powiedziałem tylko do moich współpracowników: „Pilnujcie całej sytuacji”. I nic więcej. Tyle było przecież wizyt Ojca Świętego w Krakowie, pielgrzymek, spotkań, że ja mogłem zupełnie spokojnie wyjechać. I ani razu nie telefonowałem, by spytać, co tam w Krakowie. Wszystko było wyśmienicie zrobione.

W czwartek wieczorem, dzień przed pogrzebem, kiedy krakowskie Błonia były pełne ludzi, ja stałem w Watykanie w oknie. Patrzyłem na ogród i dalej na kopułę Bazyliki św. Piotra. Przyszedł SMS od kogoś, kto nie ukrywał wrażenia, jakie zrobiła na nim mnogość ludzi zgromadzonych w Krakowie na Błoniach. Natychmiast odpowiedziałem słowami: „Jestem z Wami przy św. Piotrze. I tu, i tam Wasz”.

Tam, w Watykanie, dni przed pogrzebem wypełniała wspólna z innymi kardynałami troska i działanie z myślą o przyszłości Kościoła. Okazało się, że nie musimy się otrząsać z nastroju, tylko w takim samym trzeba porządnie myśleć, pracować, a potem wreszcie wybierać.

Mieliśmy poczucie, że taka śmierć jak Jana Pawła II otwiera bramy, widok na przyszłość. Nie do podziwiania, ale na pracę, która jest do zrobienia.

To, co Jan Paweł II nam zostawił, nie jest skarbem, którego trzeba tylko pilnować. Wiedzieliśmy, że nie mamy robić tego samego, co On robił, ale tak samo jak On trafić na spotkanie z rzeczywistością i z Ewangelią. Tak jak On się spotykał. Pamiętaliśmy, ileż w Jego pontyfikacie było rzeczy, które wyprzedzały czas, a pokazywały, jak się buduje Kościół w ciągle zmieniającym się świecie. To nam zostawił, nie eksponaty do muzeum. Było w tym zadanie, żeby rozumieć metodę, jaką znalazł, a nie tylko powtarzać Jego gotowe sformułowania. Musieliśmy zrozumieć, jak On dochodził do tego, że w czasie stanu wojennego przygotowywał nas do wolności, a kiedy przyszła, mówił nam, jaki jest świat, w który wchodzimy, jakie w nim czekają niebezpieczeństwa, trudności, zadania.

I pogrzeb... Ten wicher przewracający kartki Ewangelii. To tak jakby papież mówił: to teraz bierzcie się do roboty. Tak jak mówił dawniej. I liczył na tę pracę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski