MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Przychodził koleś i mówił: Jest zrzuta. No to dawałem.

Redakcja
Kamil Kuzera podczas meczu z Wisłą. - Chciałem się pokazać z jak najlepszej strony - mówi piłkarz Korony Kielce. Fot. Michał Klag
Kamil Kuzera podczas meczu z Wisłą. - Chciałem się pokazać z jak najlepszej strony - mówi piłkarz Korony Kielce. Fot. Michał Klag
KAMIL KUZERA. - Zawodnicy, którzy kiedyś mogli mi buty czyścić, grają teraz w dobrych zespołach, a ja nadal nie mogę się pozbierać - mówi były piłkarz Wisły Kraków

Kamil Kuzera podczas meczu z Wisłą. - Chciałem się pokazać z jak najlepszej strony - mówi piłkarz Korony Kielce. Fot. Michał Klag

Rok i sześć miesięcy więzienia w zawieszeniu na trzy lata i dziewięć miesięcy bezwzględnej dyskwalifikacji. Taki jest wyrok dla Kamila Kuzery za udział w procederze korupcyjnym w Koronie Kielce. Jeśli się uprawomocni, może być początkiem końca Pana piłkarskiej kariery.

- Zdaję sobie z tego sprawę. Jestem teraz w najlepszym dla piłkarza wieku i gdybym został zdyskwalifikowany, to byłby dla mnie ogromny cios. Jeśli stanie się najgorsze, będę musiał sobie jakoś radzić, jakoś przeżyć te dziewięć miesięcy. Mam przecież rodzinę na utrzymaniu, będę zmuszony czymś się zająć. Ale siła, jaką daje mi mój syn, moja żona, nakręca mnie niesamowicie pozytywnie. Daje mi wielki spokój, i ogromną nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży. Bo teraz rodzina jest dla mnie najważniejsza.

Odwołał się Pan?

- Tak, z klubowym prawnikiem wysłaliśmy odwołanie do Trybunału Arbitrażowego. Czekamy na odpowiedź. Jestem dobrej myśli. Zastanawiam się tylko, dlaczego właśnie mnie spotkała tak dotkliwa kara. Innych zawodników potraktowano ulgowo. Kuba Zabłocki miał przecież taką samą sytuację jak ja, te same zarzuty, a dostał łagodniejszy wyrok.

Gdyby trafił Pan z Wisły Kraków do innego klubu, być może nigdy nie trafiłby Pan na czarną listę wrocławskiej prokuratury.

- Do Kielc wyjeżdżałem z wielką radością, bo odkąd mój tata zaczął mnie zabierać na mecze Korony, zawsze marzyłem, by kiedyś zagrać w jej barwach. Ale na przejście do Kielc największy wpływ miała sytuacja, w jakiej się wtedy znajdowałem. Przeżyłem w Wiśle ciężkie chwile. Chciałem od tego wszystkiego odpocząć, nabrać sił, odbudować się. Byłem bardzo młody, ciężko było mi sobie z tym wszystkim poradzić. Powrót do domu był mi wtedy bardzo potrzebny.

I przyjechał Pan do rodzinnych Kielc. Wchodzi Pan do klubowej szatni, a tam... "fryzjerstwo" na całego.

- Na początku nic o tym nie wiedziałem. Pamiętam, że gdy tam przechodziłem była w lidze chyba czwarta czy piąta kolejka. Byłem w szoku, bo gdy cała afera wyszła na jaw, zostałem oskarżony o ustawienie również tych kilku pierwszych spotkań, a przecież wtedy w Kielcach jeszcze w ogóle mnie nie było! Ale to przez to, że znalazło się kilku kolegów, którzy mówili wszystko, co im ślina na język przyniosła. Każdy nowy przychodzący do drużyny był uświadamiany o co chodzi - że jest sprawa, trzeba zrobić składkę, bo potrzeba tyle i tyle kasy.

A kto w szatni zbierał te składki? I kto przekazywał je wyżej?

- Te pieniądze zbierał zazwyczaj skarbnik. A kto przekazywał wyżej, nie mam pojęcia. Ja się tym w ogóle nie interesowałem. Przyjeżdżałem na trening, przychodził koleś i mówił, że jest zrzuta po tyle i tyle. No to dawałem, bo wszyscy dawali. Później wsiadałem w samochód i jechałem do domu. Nie wnikałem w szczegóły, gdzie i do kogo ta kasa idzie.

Kto był tym skarbnikiem?

- Przeważnie Tomek Nakielski.

Marek Gołąbek, Pana kolega z czasów gry w Kolporterze, powiedział kiedyś, że składki na sędziów były tak częste i tak duże, że musiał wziąć na nie kredyt. A Pan jak sobie radził?

- Przede wszystkim to nie było tak, że ktoś dawał więcej, a ktoś inny mniej. Była jakaś tam premia meczowa, powiedzmy 500 złotych. Kiedy zachodziła potrzeba, musiałeś przyjść i ją oddać, po prostu. A stawki były różne. W pierwszej rundzie to były grosze, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Pamięta Pan taką najwyższą kwotę, którą musiał Pan oddać na sędziów?

- Nie pamiętam już tak dokładnie. Myślę, że to było właśnie coś koło pięciu stów.

Dlaczego Pan się dokładał do interesu? Przecież był Pan młodzieżowcem, a co więcej, tylko wypożyczonym do Kolportera. Wszyscy musieli dawać, bo tak kazał Dariusz Wdowczyk?

- Komuś się może wydawać, że to takie proste powiedzieć: "Nie, ja się nie zrzucam". Albo jeszcze lepiej - zadzwonić na policję i o wszystkim powiedzieć. Jestem pewien, że na sto osób, które znalazłyby się w takiej sytuacji, nawet jedna by się nie wyłamała.

A nie było tak, że trener mówił: "Kto nie płaci, nie gra"?

- Nie, nie pamiętam czegoś takiego. Chodziło po prostu o to, że jeśli nie dałeś kasy, to jadąc na jakąś wieś ograła cię banda "ogórków". Co z tego, że mieliśmy niezłą drużynę. Podejrzewam, że gdybyśmy nie płacili, to Korona nigdy by się z tej trzeciej ligi nie wygrzebała, a Panu Klickiemu bardzo szybko by się znudziło finansowanie tego klubu. Często zdarzało się, że płaciliśmy jakiemuś arbitrowi tylko po to, by sędziował to, co będzie na boisku, żeby nie gwizdał przeciwko nam.

Co by Pan powiedział teraz Dariuszowi Wdowczykowi w rozmowie w cztery oczy?

- A cóż ja mogę mieć do niego? Nie mam pretensji. Każdy z nas był dorosły, wiedzieliśmy, co robimy. Co więcej, Wdowczyk był później moim trenerem w Polonii Warszawa. Kontakt między nami był w porządku, nic do niego nie miałem.

Wypożyczenie do Kolportera było dla Pana karą za pamiętny rajd samochodowy po Krakowie i potrącenie Huberta Skrzekowskiego.

- W pewnym sensie to był mój koniec w Wiśle. Działacze zaczęli mi robić pod górkę, więc gdy z Kielc odezwał się trener Wdowczyk i powiedział, że wszystko załatwi, by Wisła puściła mnie do Korony, od razu się zgodziłem.

Tamto wydarzenie miało tragiczne skutki dla Skrzekowskiego. Zmiażdżone kolano, koniec piłkarskiej kariery. Odwiedza go Pan czasem?

- Nie utrzymujemy z Hubertem kontaktów.

A prawda, że tamtej feralnej nocy Skrzekowski pełnił funkcję startera wyścigu?

- Nie, to nieprawda. Ja zresztą do dzisiaj nie wiem, skąd on się tam wtedy wziął, jak to się stało, że akurat był tam, gdzie wjechałem na krawężnik.

Kto jeszcze się wtedy z Panem ścigał?

- Hubert, Marcin Szałęga i Karol Wójcik. Nie było Łukasza Nawotczyńskiego, jak twierdzą niektórzy.

Reakcja Wisły na tamto wydarzenie była natychmiastowa. Przesunięcie do rezerw i dotkliwa kara finansowa. Pamięta Pan, jaka to była kwota?

- To chyba było piętnaście tysięcy złotych. Ale to nieprawda, że zostałem przeniesiony do rezerw Wisły. Pamiętam, że zaraz po tym wypadku dostałem około dwóch tygodni wolnego na wyjaśnienie całej sprawy.

Jak zareagował ówczesny szkoleniowiec Wisły, Henryk Kasperczak?

- Kiedy następnego dnia po wypadku przyszedłem do klubu, trener Kasperczak wezwał mnie do siebie. Zapytał, czy wiem coś na temat tego, co się wydarzyło. Powiedziałem, że nie mam pojęcia. Skłamałem i za to miał do mnie największe pretensje, że nie przyznałem się od razu.

Usunięto też Pana z młodzieżowej reprezentacji Polski U-21, której był Pan przecież etatowym zawodnikiem.

- Nie wydaje mi się, że zostałem usunięty z kadry za karę. Trenerowi Klejndinstowi chodziło wtedy bardziej o to, czy po takim zdarzeniu będę w stanie przyjechać na zgrupowanie i pokonać presję opinii publicznej, bo "jechano" po mnie równo.

Zdarzyło się, że innym razem wdał się Pan w bójkę, za co Wisła też Pana ukarała. Uderzyła Panu woda sodowa do głowy?

- Ci, którzy mnie dobrze znają wiedzą, że to nie była żadna sodówa. Nie chodziłem po mieście i nie obnosiłem się, że ja to jestem Kuzera z Wisły. Nigdy nie kozaczyłem, zawsze byłem sobą. Prawda jest taka, że wielu osobom nie odpowiadało to, że Kuzera tak wysoko może zajść, że taki młody, a już może sobie ładny samochód kupić. Nie chodziłem po drogich restauracjach, bo wolałem usiąść czasem z kolegami z osiedla na ławce, zamówić pizzę i napić się piwa.

Ale im więcej się o Panu mówiło, tym szybciej mit o Kuzerze - wielkim talencie polskiej piłki, zaczął odchodzić do lamusa. Zaczęła się Pana tułaczka po kraju. Po Kielcach był Górnik Zabrze, Widzew Łódź i Polonia Warszawa.

- Bardzo chciałem zostać w Koronie, ale nie wyszło, bo Wisła za dużo za mnie chciała. Potem był około półroczny, totalny niewypał w Zabrzu. Ale potem na szczęście trafiłem do Widzewa. Dobrze mi się grało, strzeliłem kilka bramek. W Łodzi chcieli mnie zatrzymać, ale Wisła znów zaczęła robić problemy. W końcu nie wytrzymałem. Pojechałem do Krakowa i powiedziałem działaczom, że jeśli mnie nie puszczą do Polonii, z której akurat dostałem ofertę, nie zarobią na mnie nawet złotówki, bo definitywnie skończę z grą w piłkę. I ultimatum podziałało, odszedłem do Polonii.

Był Pan dwukrotnym mistrzem kraju z Wisłą, grał w europejskich pucharach. Nie było ofert z zagranicznych klubów?

- Po meczach z Interem Mediolan pojawiła się dość poważna oferta z Dynama Kijów. Ale co z tego, skoro Wisła od razu ją storpedowała. Nie zgodziła się na kwotę, którą proponowali za mnie Ukraińcy.

Miał Pan o to żal do Wisły?

- Na pewno mam trochę żalu, bo krakowscy działacze mogli moją karierą lepiej pokierować. Ale prawda jest też taka, że Wiśle dużo zawdzięczam. Gdyby nie ona, pewnie musiałbym dzisiaj pracować w inny sposób, niż gra w piłkę.

Wspomina Pan mecze z Interem?

- To jedna z najpiękniejszych przygód, jaka mi się do tej pory trafiła. Ale nie powiem, że jakoś szczególnie przeżyłem tamten dwumecz z Interem. Pamiętam, jak wróciliśmy z Włoch. Koledzy byli u mnie w mieszkaniu. Wchodzę, a oni od razu - no i jak było, opowiadaj! Nogi ci nie drżały? A ja naprawdę nie czułem jakichś wielkich emocji. Dla mnie to był mecz jak każdy inny. Pamiętam, że jedyny, niewielki stres, jaki odczułem towarzyszył mi przed meczem z Hajdukiem Split. Był pełny stadion i wielki wrzask na trybunach. Na rozgrzewce popatrzyłem przez chwilę na to wszystko i pomyślałem - kurde, będzie ciekawie.

A który z zawodników Interu najbardziej Panu utkwił w pamięci?

- Seedorf i Georgatos.

Kiedy "Biała Gwiazda" w kolejnych sezonach zdobywała mistrzostwo kraju, a potem walczyła o Ligę Mistrzów z Realem czy Barceloną, Kuzera biegał po drugoligowych boiskach w Czermnie czy Polkowicach... Co Pan wtedy czuł?

- Nie myślałem o tym w ten sposób, że Paweł i Piotrek Brożek grają z wielkimi klubami, a ja jestem gdzieś na piłkarskiej prowincji. Miałem tylko taką myśl, że jeszcze kiedyś wrócę do wielkiej piłki i muszę robić wszystko, by tak się stało.

Powiedział Pan kiedyś, że celem numer jeden jest dla Pana reprezentacja Polski. Jak chce Pan go osiągnąć, grając w przeciętnej Koronie? Smudy przy Ściegiennego za często Pan chyba widywał nie będzie.

- Jeśli tylko dojdę do dawnej formy, to obojętne, czy będę grać w Kielcach, czy w Odrze Wodzisław, znajdę się w kadrze. Rozmawiałem ostatnio z trenerem Smudą. Powiedział, że jeśli będę prezentować się tak, jak u niego w Wiśle, drzwi do reprezentacji są dla mnie otwarte.

Którego z trenerów lepiej Pan wspomina - Kasperczaka czy Smudę?

- Raczej Smudę. To on dał mi przecież szansę zadebiutowania i regularnej gry w pierwszej drużynie Wisły. Nigdy nie zapomnę jak pewnego razu wracałem ze zgrupowania reprezentacji do lat 16. Nagle dzwoni telefon z klubu, że mam się stawić, bo będę grał mecz. Przyjechałem, wchodzę do szatni pierwszej drużyny, trener Smuda pyta mnie: "Jak się czujesz?" No to mówię, że dobrze. Na to Smuda: "To świetnie, zagrasz na prawej obronie". I tak się zaczęło. Trener Smuda od początku wierzył we mnie, dał mi to odczuć. Ja swoją dobrą grą starałem mu się odwdzięczyć.

Kiedy Kuzera przychodził do Korony, kibice żartowali, że trzeba będzie uważać na drogach.

- Przyszła kiedyś taka chwila w moim życiu, że powiedziałem sobie: "Kamil, wystarczy już. Czas ucieka, a ty cały czas stoisz w miejscu". Zawodnicy, którzy kiedyś mogli mi buty czyścić, grają teraz w dobrych zespołach, a ja nadal nie mogę się do końca pozbierać. Ale muszę się podnieść! Wiem, że dam radę. Ta chwila przyszła chyba wtedy, gdy dowiedziałem się, że będę ojcem. Bardzo bym chciał, żeby mój dwuletni dzisiaj synek był kiedyś dumny ze swojego ojca.

Gdyby Pan mógł cofnąć czas, co by Pan zmienił w życiu?

- Wróciłbym do chwili, gdy żyła jeszcze moja kochana mama. Bardzo przeżyłem jej śmierć. Odeszła w chwili, gdy chyba najbardziej jej potrzebowałem. Zostałem prawie sam. Jasne, był mój tato, wychowywał mnie najlepiej jak mógł, ale ciągle pracował, nie mógł poświęcać mi zbyt dużo czasu. A ja właśnie wtedy potrzebowałem kogoś, kto mną pokieruje, osoby, do której mógłbym przyjść ze swoimi młodzieńczymi problemami, kogoś, kto wprowadzi mnie w dorosłe życie. Po śmierci mamy nie miałem już do kogo wracać. Gdyby ona żyła, moje życie na pewno potoczyłoby się inaczej.

ROZMAWIAŁ: JAN BARAN

 

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski