Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Publiczna rozmowa o polityce jest ryzykowna niczym gra w pokera

Rozmawiała Gabriela Pewińska
Rok 1929. Prezydent Rzeczypospolitej  podejmuje na zamku w Warszawie rumuńskiego ministra spraw zagranicznych Gheorghe Mironescu
Rok 1929. Prezydent Rzeczypospolitej podejmuje na zamku w Warszawie rumuńskiego ministra spraw zagranicznych Gheorghe Mironescu fot. Archiwum prywatne
HISTORIA. W Polsce przedwojennej język politycznej walki miał w sobie coś dostojnego. Nie to, co dziś – mówi dr Janusz Sibora

– Pan też bywał u Sowy?

– U Sowy nie bywałem, kilka razy jadałem natomiast u Borchardta w Berlinie, nieopodal Friedrichstrasse. Ostatnio spotkałem tam na przykład aktora i reżysera Tila Schweigera. Berlińskie elity wpadają tu po koncertach w filharmonii, bo niedaleko. Ale przychodzi też sama Angela Merkel! Spędziła tu z mężem niejednego sylwestra, choć – jak wieść niesie – nigdy nie siedziała do północy. W kwietniu minionego roku jadła kolację z Donaldem Tuskiem i jego małżonką. Śmietanka polityczna Niemiec gania na Friedrichstrasse na okrągło. Zupę naprawdę dają tam świetną...

– Jaką zupę? Barszcz ukraiński może?

– Słynną bouillabaisse marseillaise. Świeży homar jest jednym z jej podstawowych składników – i oczywiście nuta szafranu. Zawsze przyjemność. Oprócz zupy za Odrą mają też chyba niezłe służby ochrony państwa. U nas z kolei, jeśli ktoś chce wiedzieć, co się dzieje na przykład w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, powinien odwiedzić któryś z lokali w okolicy alei Szucha. Tam na całego bryluje nasza elita polityczna, a o tym, co mówi, można usłyszeć i bez zakładania podsłuchów.

– Taki spektakl na żywo?

– Artyści też tam chodzą.

– „Towarzystwo rządu i nierządu” – jak żartowała przed wojną małżonka Józefa Becka Jadwiga Beckowa, mając na myśli rauty, w których uczestniczyli przedstawiciele władzy i osobistości ze świata sztuki.

– Skoro już mówimy o czasach przedwojennych, to popularnością cieszyły się w tamtych lokalach fordanserki, dziś „instytucja” raczej zapomniana. Przed wojną fordanserki oraz inne piękne kobiety nierzadko były na usługach wywiadu. Słynna afera szpiegowska w przedwojennym Toruniu – tamtejszy konsulat niemiecki wykorzystywał do szpiegowania zarówno fordanserki, jak i kelnerów z restauracji hotelu Wiktoria.

– Przesiadywanie w hotelowych restauracjach bywało niebezpieczne. Maja Łozińska w książce „Smaki dwudziestolecia” przytacza wspomnienia Kordiana Tarasiewicza: „Kiedy Wincenty Witos był premierem, często jadał obiady w Bristolu, w Sali Malinowej, gdzie sufit zdobiły żaróweczki. Pewnego dnia jakiś nieźle podchmielony oficer zaczął nad stolikiem Witosa strzelać z pistoletu do żarówek. Ściągnięta z pobliskiej Komendy Miasta żandarmeria wyprowadziła pijanego oficera, ale litościwy premier prosił, by nie karać go zbyt surowo”.

– Było barwnie, to pewne. Ale życie towarzyskie kwitło głównie w salonach i pałacykach arystokratów. Wypadało bywać w pałacyku na Frascati u Marii Zdzisławowej Lubomirskiej, żony wielce zasłużonego dla odbudowy państwa polskiego polityka. To w ich rezydencji podczas przyjęć robiło się politykę. Wystarczy wspomnieć, że to właśnie tam Piłsudski zjadł pierwsze śniadanie zaraz po przyjeździe z Magdeburga. Wypadało bywać u Róży Tyszkiewiczowej.

Na drugim miejscu plasowały się przyjęcia u dyplomatów. Z gościnnością i światową rutyną podejmował gości ambasador francuski Jules Laroche. Przemysłowcy, pomimo grubego portfela, byli raczej na końcu. Imprez urządzano mnóstwo! Jan Gawroński, rasowy dyplomata starej szkoły, opisując MSZ tamtych lat, wspominał o zaletach takich nieformalnych spotkań: „O wiele łatwiej było do kogoś podejść, o wiele łatwiej w swobodniejszej atmosferze, przy kieliszku, można coś załatwić, aniżeli w biurze”. Z całą pewnością Warszawa lat 20. to nie była Warszawa restauracji, tylko Warszawa przyjęć wydawanych przez arystokratów, którzy najczęściej pracowali w Ministerstwie Spraw Zagranicznych lub w ministerstwach w ogóle. Jan Szembek, doświadczony dyplomata, wiceminister w MSZ, prowadził diariusz, w którym skrupulatnie zapisywał przebieg wszystkich odbytych rozmów.

Dajmy przykład. Pod datą 24 lutego 1938 r.: „Rozmowa z ambasadorem Kennardem (na obiedzie u hr. Jerzowej Tarnowskiej). Mówiliśmy o ustąpieniu ministra Edena”. Pod datą 18 marca 1938 r. Szembek zanotował: „Rozmowa z amb. Noelem. Odczytał mi z kartki treść telegramu otrzymanego od ambasadora Leger z Quai d’ Orsay”. Gdyby tak funkcjonowali nasi politycy, nie mieliby dziś problemów.

– Inny pewnie był też język tych pogawędek przy stole.

– Plotkowali tak jak dziś. Tylko w inny sposób. O brzydkiej kobiecie mówiono „mniej urodziwa”, o głupim polityku – „nietęga głowa”. Pełna kultura, trochę jak w tej popularnej anegdocie. Na użyty w zaproszeniu skrót „U.S.O.P.P.” („Uprasza się o punktualne przybycie”) hrabia Wojciech Dzieduszycki, polityk galicyjski, Tajny Radca Dworu, raczył odpowiedzieć skrótem „D.U.P.A.”, który oznaczać miał „Dziękuję uprzejmie, przybędę akuratnie”. W diariuszach i pamiętnikach dyplomatów nie padają słowa obelżywe i wulgarne.

Władysław Leopold Jaworski, profesor prawa z UJ, prezes Naczelnego Komitetu Narodowego, początkowo w swym dzienniku pisze o Piłsudskim niechętnie, używając słów: „socjalista”, „terrorysta” czy „rewolucjonista”. Gdy go lepiej poznał, pisał o jego megalomanii, o tym, że on trafia tylko do tłumu, a Legiony to maskarada narodowa. Język politycznej walki miał w sobie coś dostojnego. Nie to, co widzimy dzisiaj. Mówiło się, że rozmowa salonowa to jest stawianie pasjansa, a rozmowa polityczna to gra… w pokera.

– Zasady te obowiązywały w knajpach? Nie wierzę.
– Z reguły tak. Na złamanie zasad dotyczących dobrych manier zachowania się w miejscu publicznym mógł sobie pozwolić tylko pierwszy kawalerzysta II RP, adiutant Piłsudskiego, Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Legenda głosiła, jakoby założył się z kolegami, że wjedzie po schodach na koniu do warszawskiej Adrii. Stąd powiedzenie: Skończyły się żarty, zaczęły się schody. Tak naprawdę był to trochę plagiat. Wieniawa kopiował słowa Antoine’a de Lasalle’a z armii napoleońskiej, który wjechał konno na pierwsze piętro pałacu Cezarinich w Perugii.

– Cieszyć się życiem umiał Ignacy Mościcki.

– Gdy został prezydentem, korzystał z przywileju, który pozwalał na to, by fundusze państwowe przysługujące głowie państwa mogły być szerokim strumieniem wykorzystane w celach reprezentacyjnych. Im dłużej mieszkał na zamku, tym lepiej czuł się w roli pierwszej osoby w państwie. Szybko przyzwyczajał się do luksusu.

– Został prezydentem po Stanisławie Wojciechowskim, który towarzysko przejawiał zupełnie odmienną naturę. Urządzał wieczorki dla posłów, na których czytał im dzieła Adama Mickiewicza!

– Mościcki miał zgoła inny styl. Do salonki, którą jechał na wakacje do Włoch, dołączony był drugi wagon, na bagaże i z dziesięć osób obsługi. Ale za te wakacje płacił sam. To było w dobrym tonie. Przyjęcia urządzane w celach państwowych – np. podejmowanie zagranicznej delegacji, zapraszanie na obiad gości jakiejś konferencji – były finansowane przez państwo, za przyjęcia w prywatnych rezydencjach płacono z własnej kieszeni. Z jakim przepychem organizowano przyjęcia w tamtym czasie, można się przekonać, czytając barwne ich opisy.

U dyplomatów braci Przezdzieckich grali na przykład muzycy z filharmonii, a i sami gospodarze potrafili muzykować. Jerzy Tarnowski, zastępca dyrektora Protokołu Dyplomatycznego, grywał na swym stradivariusie! To byli ludzie zamożni, do MSZ nie szło się, by zarabiać. Świat dyplomacji otoczony był nimbem tajemniczości i wiązał się ze szczególnym prestiżem. Wielu arystokratów pracowało tam bez pobierania wynagrodzenia, przynajmniej na początku. Po 1926 r. uległo to zmianie. Piłsudczycy robili czystki w MSZ.

– Z salonów wróćmy do restauracji...

– Przedwojenni kelnerzy bardzo często wykorzystywani byli jako źródło informacji. Zresztą całe lokale były w posiadaniu służb wywiadowczych. Znalazłem instrukcję MSW z tamtego czasu dotyczącą policji i ochrony VIP-ów. Podczas przyjęć z udziałem prezydenta czy premiera – dla bezpieczeństwa – obowiązki kelnera przejmował odpowiednio przeszkolony pracownik policji. Standard stosowany do dziś. Jakiś polityk dziwił się ostatnio, że ja o tym wiem.

Wprawne oko od razu zauważy, który z dwóch kelnerów nieudolnie leje prezydentowi wino do kieliszka. Zresztą te zasady zachowania ostrożności podczas spotkań przy stole dotyczyły nie tylko głów państw, ale też szefów newralgicznych resortów: spraw zagranicznych, obrony narodowej czy finansów. Zapewnienie bezpieczeństwa jest zalążkiem protokołu dyplomatycznego.

– Cała Warszawa bywała przed wojną w Małej Ziemiańskiej przy Mazowieckiej 12.

– Wśród stałych bywalców: August Zaleski, w latach 20. minister spraw zagranicznych, premier Walery Sławek, Józef Beck, Wieniawa, oczywiście, ale przede wszystkim świat literatury i sztuki – Słonimski, Iwaszkiewicz, Tuwim, Osterwa. Osobistością, gwiazdą tej kawiarni był słynny smakosz i bywalec Franciszek Fiszer. Każdy chciał się ogrzać w jego sławie. Przy nim wypadało się pokazać. A był to prześmiewca. Uwielbiał dania proste. – Weźcie taki kawior – tłumaczył. – Czy może być coś prostszego?

– Marszałka Piłsudskiego w Ziemiańskiej nie widywano.

– Jego świat to było kasyno wojskowe. Tam miło spędzał czas przy dobrym tokaju. Tokaju, jak wiadomo, nie można wypić za dużo. Marszałek o tym wiedział, jego adiutanci – nie. W chłodne dni, także na defiladę 11 listopada, nosił przy sobie piersiówkę z wiśniówką. Dla rozgrzewki. Przepadał za leguminami i słodkim pieczywem. Lubił jabłka, ale jak mu je wcześniej adiutanci pokroili w ósemki. Podsłuchom się nie dawał. Nie ta ranga. Mocny kościec moralny, choć politycznie konspirować lubił, a i język miał ostry.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski