Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Puentę dopisało życie

Redakcja
Lata sześćdziesiąte, jeszcze przed ślubem Fot. Tadeusz Płaszewski
Lata sześćdziesiąte, jeszcze przed ślubem Fot. Tadeusz Płaszewski
Zobaczył ją na fuksówce I roku, ale zatańczyć mu się nie udało... Był 24 października 1964 roku. Myślał o niej cały czas przeświadczony, że musi ją odnaleźć... W czwartek, 27 marca 1965 roku, wszedł do klubu Pod Jaszczurami, grał Jazz Band Ball, a ona tańczyła! Postanowił wykorzystać ówczesną popularność telewizyjnego programu "Poznajmy się" Jacka Fedorowicza. - "Poznajmy się, nazywam się Fedorowicz...". Wziął ją do tańca, chciał przytulić. Oparła się. Walczył o nią przez wiele miesięcy.

Lata sześćdziesiąte, jeszcze przed ślubem Fot. Tadeusz Płaszewski

Dwie czterdziestki Elżbiety Krywszy-Fedorowicz i Jerzego Fedorowicza

- Musiałem ją strasznie pokochać... A Ela, starsza ode mnie o trzy lata, nie chciała na mnie patrzeć...

- Patrzyłam na Fedora luźno... - dorzuca Ela.

Uparty był; autostopem pojechali nad morze. Na plażę docierali dopiero o 14. - Byliśmy młodzi i bardzo spragnieni siebie - nie kryje mąż. - Do tej pory jesteśmy.

Właśnie minęło im 40 lat małżeństwa. I tyle samo pracy artystycznej. Połowę tego czasu spędzili razem w Teatrze Ludowym; no, trochę mniej, jako że Fedor zamienił fotel dyrektora teatru na mandat posła, a żona pozostała; ostatnio przygotowała scenografię do spektaklu "Duety".

Elżbieta Krywsza przyjechała na krakowską ASP z Łodzi, gdzie w Liceum Plastycznym grała w teatrze szkolnym. Po trzech latach malarstwa wybrała scenografię; trafiła do Andrzeja Stopki. Scenografia była jej celem już od I roku studiów. I teatr. Nie film, do którego nigdy jej nie ciągnęło, choć ojciec Aleksy Krywsza spędził na planie filmowym - u Kawalerowicza, Wajdy, Kutza - całe życie, był mistrzem światła, współpracownikiem operatorów.

Jerzy Fedorowicz, krakus, poszedł w ślady ojca; chciał być aktorem.

Te pierwsze lata dokumentują zdjęcia. Ona - drobna, wielce urodziwa, wyglądająca jak dziewczątko. On smuklutki, o pięknym spojrzeniu i zabójczych rzęsach. - Byłem najlepszym ciachem Europy - śmieje się. Ona na fotografiach, czarno-białych, rzecz jasna, Tadeusza Płaszewskiego, m.in. w pracowni Adama Marczyńskiego, w chałacie i kabaretkach na zgrabnych nogach. Albo na zdjęciach z lata 1967 roku w "Przekroju" - reklamuje maszynę do szycia marki Łucznik. - Wojciech Plewiński chciał, by Ela pozowała mu nago, ale powiedziałem: w życiu - dodaje Fedor. Inny kadr - z tygodnika "Panorama", Ela, studentka III roku, zdobyła I nagrodę w konkursie malowania na płocie, który stał na krakowskim Rynku. - To było 300 złotych, starczyło na wino i jakąś rozpustę... - śmieje się wspominając.

Albo zdjęcia spod kopca Kościuszki, fotografował ich jakiś niemiecki dziennikarz, trafili do "Sterna". Ela z kokardą, Fedor szczuplutki, biała koszula, wąziutki śledź, jakaś teczuszka. - Już szedł w dyrektorowanie - śmieje się Ela.

- Rządziłem, byłem prezesem Rady Uczelnianej, Wojtek Pszoniak był wice - dodaje Fedor.

Ślub cywilny brali w sali Kupieckiej Rady Miasta, gdzie on po latach będzie urzędował jako radny, na balangę zaprosili do "Jaszczurów". Wódka, bigos, barszcz. Krzysztof Jasiński i Stanisław Miklaszewski byli świadkami...

Kościelny odbył się następnego dnia u Bożego Ciała, jako że pan młody mieszkał wtedy z rodzicami przy ul. Szerokiej, w słynnym domu Palma. Sami artyści: Penderecki, Fulde, Panek... - Tam przyszedł kardynał Wojtyła, by mojego ojca na śmierć odprowadzić - dodaje Jurek. I tam na III piętro wprowadziła się Ela, myślała o przebiciu się na strych, by mieć pracownię.

On już pracował w Teatrze Rozmaitości, w Grupie Proscenium, ona była na roku dyplomowym. Wiosną 1970 roku przyjechał na wystawę dyplomów dyrektor teatru ze Szczecina, Józef Gruda, i zaangażował młodą scenografkę; w czerwcu realizowała już z Jowitą Pieńkiewicz sztukę "Wkrótce nadejdą bracia". Zaproponował też pracę mężowi. A tu on za chwilę otrzymał propozycję od dyrektora "Starego" Jana Pawła Gawlika. - Trelę zaprosił, Elę Karkoszkę i mnie. Ale wcześniejsza umowa już mnie wiązała. Obiecałem, że wrócę za rok...

W Szczecinie urodził się Filip i po roku wrócili do Krakowa, do mieszkania przy Szerokiej. Ela jeździła do Szczecina jeszcze przez dwa lata. Koszmar podróży pamięta do dziś.

A potem miasto szukało mieszkania dla Konrada Swinarskiego i tak z dwupokojowego przy Szerokiej trafili na Słomianą. W bloku czekały na nich i mamę Jurka, która dożyje sędziwego wieku, małe, niemniej cztery pokoje.

Ela, potem już mama dwóch synów, przygotowywała w tych latach scenografie i kostiumy w rozmaitych teatrach - także Warszawy, Gniezna, Wrocławia, Rzeszowa, Katowic, Opola...

Jurek niezmiennie był w zespole Starego Teatru. Był - jak ocenia - lubianym aktorem, ale szpicę stanowili Bińczycki, Trela, Radziwiłowicz, Stuhr... Czuł potrzebę zmiany. Zaczął reżyserować, przygotowując m.in. udany wieczór piosenek "Tęsknota za Frisco", zaangażował się na statku jako kaowiec...

W 1989 roku dostał propozycję objęcia dyrekcji Teatru Ludowego. Skoro nie udało mi się zostać wielkim aktorem, to może uda mi się być bardzo dobrym dyrektorem - mówił mi wtedy w obszernym wywiadzie. Żona nie była do tego pomysłu przekonana, ale szybko ją wciągnął do pracy. - Było tyle roboty, że brakowało czasu na wątpliwości. Już 9 grudnia czekała premiera "Człowieka z marmuru" - mówi Elżbieta Krywsza, autorka scenografii do tego spektaklu. Potem do wielu następnych - w tym do pięciu, które w Ludowym reżyserował zapraszany przez dyrektora przyjaciela Jerzy Stuhr.

Jak podkreśla Fedorowicz, to w dużym stopniu przedstawienia Jerzego Stuhra, także grającego gościnnie, wywindowały Ludowy na wyższy poziom, przyniosły nagrody i uznanie. Potwierdzeniem nagroda w Edynburgu dla "Macbetha", i II - dla "Wesołych kumoszek z Windsoru" na Festiwalu Sztuk Szekspirowskich w Gdańsku. Stuhra "Poskromienie złośnicy", "Mieszczanin szlachcicem" i "Macbeth" były zarazem najczęściej granymi spektaklami Ludowego. "To byłaby największa pochwała dla mnie, jakby ktoś chciał powiedzieć, że Jerzy Stuhr zaczął się jako reżyser w Teatrze Ludowym - bo to prawda..." - powiedział mi parę lat temu Jerzy Fedorowicz.

Gdy, otrzymawszy mandat posła, zostawiał po 16 sezonach teatr, nie krył satysfakcji i jako siódmy dyrektor Ludowego, sprowokowany przeze mnie, usytuował się w hierarchii kierujących tą sceną na miejscu trzecim - po Skuszance z Krasowskim i Józefie Szajnie.

Miał też świadomość, że to Ludowy stworzył Jerzego Fedorowicza. Dzięki tej dyrekcji stał się człowiekiem samodzielnym, przekonał się, że ludzie akceptują jego działania, to dało mu ogromną siłę i energię. I też wszędzie było Fedora pełno, na piłkarskim stadionie, na łamach prasy, angażował się w co mógł, nawet w dzień walki z rakiem piersi u kobiet.

Rozgłos, wykraczający i poza Polskę, przyniósł mu eksperyment z punkami i skinami, którym u zarania swej dyrekcji Fedorowicz, pomny, że sam w młodości też rozrabiał, zaproponował przygotowanie spektaklu "Romea i Julii". Mieli być zwaśnionymi rodami Montecchich i Capulettich.

Potem jeszcze doszedł realizowany z Inką Dowlasz nurt dramoterapii - spektakle "Toksyczni rodzice", "Bici biją", "Odlot", "Piątka gorszej szansy", "Obudź się - Minnesota blues"... I telewizyjny program "Zadyma"...

Do rozmaitych obowiązków doszła też działalność w samorządzie miasta, później kierowanie Komisją Kultury Sejmiku Małopolskiego. A zaczął już w roku 1990 - od dyrekcji Wydziału Kultury, co zaproponował mu prezydent Krakowa Jacek Woźniakowski.

Teatr Ludowy, co przyznają zgodnie małżonkowie, ugruntował ich związek. - Mogliśmy być razem w sztuce naszego miasta, wspólnie coś tworzyć... - mówi, jak zawsze gorączkowo, Fedor.

W sumie razem zrobili kilkanaście przedstawień. - Nim zacząłem z Elą pracować, parę lat patrzyłem, jak przygotowuje scenografie do spektakli Jurka Stuhra - tłumaczy Fedor.

- Stuhr był zawsze bardzo konstruktywny, a ja lubię w pracy ludzi konkretnych... - mówi Ela. A po chwili dodaje: - Oczywiście, dobrze rozumiałam się i z moim Jurkiem.

- Mówiłem, jaka jest idea, resztę dopowiadała sobie Ela... Ale moje przedstawienia to przecież nie były inscenizacje Szekspira... - mówi mąż z nietypową dla siebie pokorą.

Jak przyznają, w sferze estetyki nie całkiem się zgadzają. On uwielbia wszelkie niebieskości, ona - kolor zielony, co widać choćby na wiszących na ścianach jej gwaszach, przedstawiających jakieś osobliwe niby-zwierzaki...

To Andrzej Stopka mówił swej studentce, że powinna być cała w zieleniach i w zieleniach "robić", bo umie znaleźć tysiące niuansów tego koloru.

- Tak, zieleń uwielbiam, ona mnie uspokaja - mówi Elżbieta.

I uwielbia projektować kostiumy; sama ubrała się do ślubu, m.in. w żakardową białą sukienkę z niezliczoną ilością guzików, sama, gdy było ciężko, szyła mężowi koszule i spodnie, a i gdy w latach 80. nie bardzo mieli z czego żyć, szyła do butików sukienki - piękne, pojedyncze egzemplarze, wyczarowywała też z rozmaitych aksamitów, welurów, sztruksów torebki. - Dużo się tego naszyłam, po czym Marta Meszaros kupowała je za dolary i dawała na przykład w prezencie Judie Christie! - mówi z dumą Elżbieta.

- Eli kostiumy to są naprawdę przepiękne rzeczy. Dla mnie najwspanialsze, co zrobiła, to był Makbet u Jurka Stuhra, nie tylko zaprojektowała świetnie wymyślone kostiumy, ale i znakomicie rozpracowała przestrzeń, co tak chwalono w Edynburgu... - dodaje mąż.

I jeszcze przywołuje przepiękną hiszpańską suknię dla Marty Bizoń, śpiewającej w spektaklu "Hemar".

Część tego dorobku pokazała Elżbieta Krywsza w czerwcu 2001 na wystawie w Domu Pod Krzyżem; były projekty kostiumów i scenografii z teatrów całej Polski, zdjęcia, plakaty. Pięknie wtedy mówiła o nich, podkreślając czysto plastyczne walory projektów, kustosz wystawy Wanda Kwiatkowska-Ptak.

Ile było w sumie tych scenografii? - Ponad sto na pewno, ale nigdy nie liczyłam.

Z czego jest najbardziej dumna? - Nie myślałam o tym...

Owszem, lubiła pracować w Operze jeszcze za dyrekcji Ewy Michnik. Zaczęła "Poławiaczami pereł" w reżyserii Wojciecha Ziętarskiego. Bardzo lubiła "Traviatę" z Elżbietą Towarnicką... Scena muzyczna daje satysfakcję, gdy na przykład widzi się kilkadziesiąt swoich kostiumów prezentowanych przez chór. Opera dawała możliwości: tafta, jedwab, aksamit, wyrafinowane koronki. Ale było i tak w czasie stanu wojennego, że farbowany na wszelkie możliwe kolory krepon musiał ubierać cały zespół. Albo gdy w Ludowym nie było pieniędzy i np. do musicalu "Minnesota blues" wykorzystywała elementy z innych spektakli, resztę dopełniając światłem...

- Ela nie tylko, jak było trzeba, projektowała dekoracje oszczędne, ale i sama brała za to niewielkie pieniądze - dodaje mąż.

- Lubię scenografię taką, która spełnia swą funkcję w spektaklu, dopełnia to, co się dzieje, a nie tylko jest efektownym obrazkiem, co nie oznacza, że nie ma ładnie wyglądać - mówi Elżbieta Krywsza.

Dwoje artystów obok siebie przez 40 lat. Co sprawiło, że im się udało?

- Moja wytrwałość - mówi żona.

- Tak, to Eli zasługa... Ona cały czas traktuje mnie jak trzeciego syna, acz to ja decyduję o sprawach strategicznych - dodaje mąż. - Oczywiście, były zawirowania, z mojego powodu, jakieś kobiety, jakieś krawężnikowania. Ale nie dotknął nas nigdy poważny kryzys. Gdyby nie Ela, nie byłbym w tym miejscu, gdzie jestem. To Ela trzymała ten dom, a ja mogłem bywać w pracy, na tenisie, na meczach. Zwłaszcza w latach 70. żyłem w takim szale i pędzie, że gdyby nie Elka, to nasz dom by się rozleciał, a tak zawsze miałem dokąd wrócić z tych rozmaitych spatifów - wyrzuca z siebie Fedor.

- A i ja znalazłam sobie furtkę przy Jurku, by cokolwiek zrobić ze swoją sztuką, ze swoim życiem... - dodaje żona.

Teraz, mając od lat swój domek, mogą zbierać się na niedzielne obiady w 10 osób; są synowie z żonami, wnuki...

- Jeżeli można powiedzieć, że coś mi się w życiu udało, to bez Eli by mi się nie udało - mówi niejako podsumowując Jerzy Fedorowicz.

Szczególną puentę dopisało też życie, o czym poseł Fedorowicz donosi na swym blogu.

"No to się doczekałem! Od ponad 40 lat schowany w cieniu popularności Jacka Fedorowicza mogę wreszcie zatriumfować". Oto bowiem Jacek Fedorowicz napisał w jednym z periodyków: "Od dwóch lat na ulicach, w sklepach i w urzędach w całej Polsce ludzie zwracają się do mnie per "panie pośle". Przestałem już prostować, bo zdałem sobie sprawę z bezowocności ciągłego zaprzeczania. Jestem posłem bezapelacyjnie, bo podwójnie: wizyjnie jestem Tadeuszem Rossem. Specjalnie się temu nie dziwię, ponieważ jesteśmy z posłem Rossem tej samej postury, sierść mamy podobną, wiek prawie identyczny i wagę taką samą co do kilograma. Na piśmie i w dźwięku zaś jestem oczywiście posłem Jerzym Fedorowiczem".

- A kiedyś to ja posłużyłem się Jackiem, by zaproponować Eli: "Poznajmy się"... - śmieje się Jurek.

WACŁAW KRUPIŃSKI

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski