Jolanta Antecka: O PANIACH, PANACH I MIEJSCACH
W latach pięćdziesiątych rajdy były formą upowszechniania turystyki masowej. Organizowały je nierzadko większe zakłady pracy, dobierając wycieczce odpowiednie hasło i patrona. Bodaj najdłużej utrzymał się rajd szlakami Lenina, przechodząc w ciągu lat stosowną ewolucję.
Pozostańmy jednak na chwilę przy połowie stulecia. Ówczesne rajdy wyglądały mniej więcej tak: nad Morskie Oko zajeżdżał autobus (czasem dwa), z którego wysypywała się podochocona załoga. Oczekujący ich przewodnik wprawnym okiem dokonywał selekcji, kto jeszcze może iść śladami patrona rajdu nad Czarny Staw, a kto powinien zostać na werandzie schroniska. Idącym przykazywał surowo, aby opróżnianych po drodze butelek nie rozbijali z fantazją, tylko zabrali ze sobą na dół, gdzie dostaną zwrot kaucji.
Sławę zyskał jeden z przewodników, który obiecywał, że kto rozbije butelkę, ten zębami pozbiera szkło do ostatniej okruszyny. Nie musiał obietnicy egzekwować.
Z czasem rajdowo-wycieczkowe wesołe autobusy zaczęły zanikać, a organizacją turystki zajęły się głównie organizacje turystyczne – nadal masowo, jednak ze wskazaniem na ludzi, których to interesuje. Tak rozpoczął się kult chodzenia; z namiotami lub od schroniska do schroniska.
I tak narodziła się specjalna formacja rajdów: rajdy studenckie. Bez haseł i patronów. Samowystarczalne, bo obsługiwało je Koło Przewodników Studenckich. Chętnych na pewno wystarczyłoby w krakowskich akademikach, niemniej jednak ogólnopolskie rajdy organizowa- no również. Mankamentem były tylko ramy, jakie wyznaczał rok akademicki, ograniczający wyprawy praktycznie do października i maja – czerwca.
Ostatni w sezonie był zaduszkowy rajd nocny na Turbacz, w zasadzie krakowski. Pierwszym bywał okołojuwenaliowy, również nocny, rajd Do Tyńca organizowany przez Politechnikę Krakowską – zwariowany i raczej jednouczelniany. W Tatry chodziło się na dłużej, ogólnopolsko, w czerwcu.
Większe rajdy studenckie miały znaczki pamiątkowe. Przypinane do skafandrów, do plecaków – jak fantazja podpowiedziała – odróżniały turystę doświadczonego od byle chmyza. Autorami byli najczęściej studenci ASP, a mistrzem Janusz Trzebiatowski, dziś artysta z dorobkiem rozlokowanym po kontynentach.
Wpadła mi właśnie w ręce stara fotografia, chyba z Orlich Gniazd w mocno jesiennej aurze. Idziemy grupą, ubrani w lata sześćdziesiąte: dżinsy ze "Sprawności”, wytarte skafandry, jakich dziś nie założyłby żaden student, nawet pod karą śmierci, dziewczyny w chustkach zamotanych na głowach, ktoś ma na ramieniu linę – powiedzmy w skrócie: bardzo niedzisiejszą. A w tle jakaś nieuchwytna radość; że jesteśmy, że idziemy, że jest pięknie, a jak trafi się jakaś przyjemna skałka, to wejdziemy.
I tak nam chyba zostało...
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?