Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ratunku! Ktoś popsuł mojego kota!

Barbara Matoga
Ten chory kot ma właściciela. Ale nie ma opiekuna...
Ten chory kot ma właściciela. Ale nie ma opiekuna... FOT. 123RF
Kontrowersje. Zdarza się, że wychodzący kot zostanie przez karmicieli lub wolontariuszy potraktowany jako bezdomny i w związku z tym leczony lub wykastrowany. A właściciel, który nie zatroszczył się o nałożenie obróżki lub wszczepienie czipa, ma potem o to pretensje.

Małgorzata opiekuje się bezdomnymi kotami od wielu lat. Dokarmia swoje podwórkowe stadko, w razie potrzeby – leczy. Dla oswojonych i nie dających sobie rady „na wolności” – a więc prawdopodobnie porzuconych kotów – znajduje odpowiedzialne domy.

Kilkoro takich delikwentów mieszka także u niej, ale aktualny stan zakocenia, w stosunku do metrażu mieszkania, wyklucza przyjęcie następnego.

Wśród dokarmianej gromadki był drobny, czarny kocurek. Grzecznie czekał na napełnienie miski, ale najpierw domagał się głaskania.

Wyglądał dobrze, miał zdrowe oczy i gęste, gładkie futerko. Kilka tygodni temu Małgorzata zauważyła, że Czaruś – tak bowiem na własny użytek nazwała kota – wyraźnie schudł. Początkowo złożyła to na karb upałów.

Ale kiedy się ochłodziło, a kotek – z każdym dniem coraz chudszy – jadł coraz mniej, zaczęła się niepokoić. Pewnego dnia zastała go skulonego pod murem – nie podbiegł jak zwykle, nie poprosił o głaskanie, nie zajrzał do miski, a przy chodzeniu plątały mu się łapki. I był wręcz przeraźliwie chudy…

Nie było czasu na zastanawianie się. Małgorzata wsadziła kota do transporterka i zaniosła do weterynarza. Okazało się, że Czaruś, oceniony przez lekarkę na około 10 lat, ważył niespełna 2 kilogramy! Pobrano mu krew do badań, które wykazały, że kot ma bardzo chore nerki, jest silnie odwodniony i wycieńczony, ma też w kiepskim stanie jamę ustną, a zwłaszcza zęby. Od razu zaaplikowano mu lekarstwa i kroplówkę ze środkiem wzmacniającym – był tak słaby, że nie protestował przeciwko zabiegom; wręcz przeciwnie, tulił się do rąk, które go trzymały i cichutko mruczał.

Gdyby nie wspomniany wyżej stan zakocenia, Czaruś
– przynajmniej na czas leczenia – znalazłby schronienie w domu Małgorzaty. Ale w aktualnej sytuacji musiała go wypuścić do ogródka, gdzie zwykle przesiadywał. Zostawiła mu transporter z posłaniem, miseczki z karmą i wodą. Notabene, po wizycie u weterynarza kot poczuł się lepiej, bo prosto z przenoski pobiegł do miski i zaczął jeść. A jego tymczasowa opiekunka rozpoczęła starania o umieszczenie go w hoteliku, w którym – pod opieką weterynarza – miał być leczony i wzmacniany.

Następnego dnia do gabinetu, w którym Małgorzata leczy koty, przyszedł mężczyzna w średnim wieku z pytaniem: – Czy wczoraj przyjmowany był tu czarny kot? I teraz zagadka – co zrobił ów pan po otrzymaniu odpowiedzi „Tak, był tu taki kot”? Czy zapytał, w jakim stanie go przyniesiono? Jakie zabiegi wykonano i co z nich wynika? A może zainteresował się, czy kot okazał się chory i co to za choroba? Poprosił o wyniki badań? Albo próbował ustalić, komu ma podziękować i zwrócić niemałe koszty pierwszej pomocy dla własnego kota?

Nic z tych rzeczy… Pan zrobił w gabinecie koszmarną awanturę o to, że kot wrócił do domu z wygolonymi plackami futra na łapkach (standardowe działanie przy pobieraniu krwi). Zachowywał się wyjątkowo agresywnie, groził sprowadzeniem policji i „zniszczeniem” pracujących w lecznicy lekarzy. Powoływał się przy tym na jakąś „obdukcję”, którą ponoć wykonał u innego weterynarza. Wyników tej obdukcji jednak nie przedstawił.

Jak widać, wychodzące koty są narażone na bardzo poważne niebezpieczeństwa. Poza samochodami, psami i złymi ludźmi zagrażają im jeszcze wrażliwcy, którzy widząc ciężko chore zwierzę, własnymi siłami i za własne pieniądze starają się je ratować. Ba, może być jeszcze gorzej. Pewien kot, tym razem ze stolicy, regularnie pojawiał się w kociej stołówce i z apetytem zjadał przynoszoną tam dla wolnoży­jących kompanów karmę.

Karmiciele dbali o to stadko, między innymi kastrując koty, by kolejne pokolenia nie powiększały kociej bezdomności. W końcu padło też na wspomnianego wyżej kota – został zabrany na kastrację, a po kilku dniach wypuszczony w miejscu dotychczasowego bytowania. I wtedy wybuchła awantura – bo okazało się, że kot ma właścicielkę, która zresztą przez te sześć dni nie martwiła się o los pupila („bo on często znikał na dłużej”), a braku pewnej części kociego ciała w ogóle nie zauważyła.

Zastanowiło ją jedynie małe nacięcie na uchu – oznaczenie, które wykonuje się po kastracji bezpańskich kotów. Kiedy pani doszła do tego, co oznacza owo nacięcie, wpadła w szał. I tu również było grożenie policją oraz kontrolami w fundacji, która zabieg sfinansowała.

Plus kilka „złotych myśli”, którymi owa pani uznała za stosowne podzielić się publicznie, bo na Face­booku. A mianowicie – że przed kastrowaniem złapanego kota należy poszukać jego właściciela oraz, że z bezdomnością kotów należy walczyć nie dokarmiając ich i że przez to dokarmianie te cwane zwierzaki ze wsi migrują do miast… .

Tego typu historii można by opowiedzieć wiele, bo bardzo wielu właścicieli kotów pozwala swoim podopiecznym „żyć na wolności”. Ale skoro się już na to decydują i skoro nie życzą sobie, by ktokolwiek wtrącał się do życia ich zwierzaków, niech przynajmniej w jakiś sposób dadzą otoczeniu do zrozumienia, że kot ma swój dom.

Może to być bezpieczna obróżka z adre­sówką, a najlepiej umieszczony pod skórą czip. Czytnik czipów ma każdy weterynarz i każdy, jeśli trafia do niego kot nieznanego pochodzenia, zaczyna badanie od sprawdzenia, czy zwierzę go posiada. Nie muszę chyba dodawać, że Czaruś i wykastrowany podstępnie kot pani z Warszawy ani obróżki, ani czipa nie posiadały.

Zresztą w przypadku chorego kota nie miałoby to większego znaczenia. Małgorzata podkreśla bowiem, że choćby nawet wiedziała, że kot ma dom, i tak zaniosłaby go do weterynarza. Bo ktoś, kto dopuścił, by zwierzę znalazło się w stanie zagrożenia życia i na dodatek wypuszczał je na zewnątrz, jest złym opiekunem. A ratowanie kociego życia jest ważniejsze, niż „święte prawo własności”.

Czaruś już nie przychodzi do kociej stołówki. Małgorzata zaś bardzo chciałaby poznać jego właściciela. Absolutnie nie dlatego, że za doprowadzenie kota do takiego stanu mogłaby go zgłosić na policję. Ani nie po to, by poprosić o zwrot kosztów leczenia i karmienia „cudzego” kota. Chce tylko dowiedzieć się, czy Czaruś żyje. Czy zniknął, bo jest leczony, czy może jego pan pozbył się „zepsutego” kota… .

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski