Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Reżyserować dźwięk

Redakcja
Z Jackiem Mastykarzem spotykamy się w lokalu przy Senatorskiej 22 w porze lunchu. Obaj jesteśmy tu po raz pierwszy, rozglądamy się zatem po wnętrzu, wyławiając urok rekwizytów, jakie wypełniają kolejne przedziały tego "Orient Ekspresu": na półkach kufry, walizy, wiszą też kije golfowe, jak się okaże - przywiezione z paryskich targów staroci. Ale kuchnia europejska, wbrew ewentualnemu skojarzeniu z orientem.

Lunch "Weekendu": Jacek Mastykarz i Wacław Krupiński - "Orient Ekspres"

Mój gość ma wprawdzie przed sobą kolację u państwa Turnauów, dokąd udaje się w związku z nową płytą Grzegorza, niemniej postanawia i tu zjeść co nieco. Tym bardziej, że menu kusi: kurki smażone i zupa z prawdziwków, i... Wybieramy zupę cebulową. Wyśmienita. Zaczynamy jednak od aperitifu Manhattan - wytrawny, mocny, jak na whisky z wermutem przystało.
Najnowszą płytę Grzegorz Turnau nagrał wprawdzie nie u Jacka Mastykarza, niemniej chce nagrany materiał przesłuchać z kimś, kto nagłaśnia jego koncerty, a w ogóle z dźwiękiem zmaga się od lat 40.
Właściwie to nagłaśnianiem Jacek Mastykarz od lat już się nie zajmuje - wyjątek czynił jedynie dla "Nieszporów Ludźmierskich", potem dał się namówić Turnauowi, a że spodobała mu się atmosfera w tym zespole, pozostał. - To naprawdę ważne, by dźwiękowiec znał repertuar, znał sposób artykulacji dźwięków przez poszczególnych muzyków, by nagłaśniał nie skrzypce, ale konkretne skrzypce, na których gra Michał Półtorak...
W 1959 roku skończył radiokomunikację w krakowskim Technikum Łączności i z nakazem pracy wylądował w Radomiu. Uciekł jednak stamtąd niemal natychmiast (zamiast mieszkania zaproponowano mu łóżko na korytarzu biurowca, miał je zwijać przed przyjściem urzędników). Wrócił do Krakowa; wychowawca z technikum Zygmunt**Dyląg załatwił mu pracę kierownika w jednym z radiowęzłów. To dzięki nim ci, którzy nie mieli radia, mogli z tzw. kołchoźników słuchać jego programu w domach.
Tak spędził rok.
W tym czasie tworzono w Krakowie telewizję. Był jednym z dwóch pierwszych pracowników; przyjęto go 12 grudnia 1960 roku, po czym razem z Andrzejem Zas-sowskim wysłano do Warszawy. Tam na angielskich wozach i na rosyjskich kamerach uczyli się techniki telewizyjnej. Po kilku miesiącach, wraz z wozem made in CCCP, _powrócili pod Wawel.
Potem był pierwszy oficjalny program z Krakowa - "Tele Echo" z Jamy Michalika, prowadzone przez Irenę Dziedzic. I tak zawitał Kraków na antenie ogólnopolskiej.
Spędził w telewizji 12 lat. To był pionierski okres wytyczania nowych szlaków, także dosłownie, np. dla sygnału transmisji z konkursu skoków narciarskich w Zakopanem. Wędrował on spod Krokwi na Krokiew, stamtąd łączem na Gubałówkę, potem na Kasprowy, z Kasprowego na Szyndzielnię i dalej do ośrodka katowickiego. Później dopiero znaleziono drogę na skróty - poprzez Turbacz, Luboń.
- Była nas grupa młodych - Marek Adamczyk, Lucjan Kaszycki, Tadeusz Metz, Maciej Braunstein - i nam się bardzo chciało... Te lata na Szlaku, ośrodek telewizji mieścił się w siedzibie radia, do dziś wspomina z rozrzewnieniem; unowocześniali rosyjskie kamery, zwykłe obiektywy aparatów fotograficznych zamieniali na teleobiektywy ze zmienną ogniskową... Najbardziej zmagali się z fonią. Zainstalowane w wozie radzieckie urządzenia nie nadawały się do użytku; własnymi rękami robili wszystko od nowa. Nikt nie liczył godzin, ważny był efekt. Po udanej transmisji szli na wino do słynnej naonczas "Szóstki" przy ul. Sławkowskiej, by wszystko przegadać i przeżyć od nowa.
Gdy powstał ośrodek na Krzemionkach, pionierski zapał minął, to już nie było to.
- _Jedno nie zmieniło się do dzisiaj - dźwięk jest nadal kulą u nogi telewizji. Na wizję wydaje się wielkie pieniądze, o dźwięk się nie dba. A przecież to nie tylko kwestia tego, co później odbieramy, ale i komfortu pracy w studiu
.
Pracując w telewizji zaczął grać na gitarze solowej i śpiewać w zespole Krak 5. Skład typowy jak na połowę lat 60. - trzy gitary, perkusja. Krótko był i saksofon, na którym grał Jurek Stańczyk, do dziś pracownik telewizji, potem doszedł skrzypek Stanisław Brzega-Gąsienica, późniejszy muzyk Hagawu. Sprzęt był po części własnej produkcji - gitara z dokupioną przystawką, wzmacniacz marki Luna. Grali w klubie "Budowlanych". Repertuar: Shadowsi, Venturesi, Beatlesi. Gdy trafili do studenckiego klubu "Zaścianek", mieli już czeskie gitary "Jolany" i weryfikację związku muzyków, uprawniającą "do grania na estradach oraz w świetlicach". _Kolejna weryfikacja, tzw. studencka pozwalała im brać już 150 zł za wieczór. A grali trzy razy w tygodniu. To dawało sumę wyższą niż niezła wszak płaca 1650 zł w telewizji...
Startowali w dwóch przeglądach; raz przegrali z samymi Skaldami, za drugim - z również znanymi wówczas w Krakowie Czarnymi Perłami.
W "Zaścianku" stawiał też pierwsze kroki jako konferansjer Krzysztof Materna.
- My graliśmy do tańca, a Krzysiek rej wodził. A nocą wracaliśmy na moim skuterze "Osa" do domu. Krzysiek, który nie miał prawa jazdy, jechał do Alej Trzech Wieszczów, dalej ja - odwoziłem go do bursy PWST przy Warszawskiej...- W 1970 lub 1971 roku przyszedł kiedyś do mnie Marek Grechuta prosząc, żebym pożyczył aparaturę na jakiś ważny występ zespołu Anawa. Miałem wówczas naprawdę porządny, jak na tamte czasy, sprzęt: własnej produkcji wzmacniacz dwa razy 100 wat, lampowy na gitarę i drugi na wokal i kamerę pogłosową, zrobioną z magnetofonu "Piosenka
". **Bojąc się zatem o niego, zaproponowałem, że pojadę z nimi i nagłośnię. I tak się zaczęło. Potem doszły wyjazdy zagraniczne i musiałem wybrać; dalej telewizji, grania i tras z zespołem Anawa łączyć się nie dało. Z telewizji zrezygnowałem bez żalu. Z grania też...
Wkrótce zaczął pracować z innymi. Zespół Anawa, choć były to czasy "Korowodu", "Dni, których nie znamy", dawał ok. 6 koncertów w ciągu miesiąca, a np. Halina Kunicka - 14 w ciągu 7 dni.
Jak porównać tamten sprzęt z tym, na jakim obecnie nagłaśnia Turnaua i jego zespół? - _To taka przepaść, jak między ówczesnym adapterem "Bambino" z głośnikiem 2-watowym w obudowie a aparaturą, jaką mamy teraz w domach, z odtwarzaczami CD
- mówi obrazowo Jacek.
O sprzęt nie było wtedy łatwo. - Pamiętam, jak kupiłem od śp. Andrzeja Zauchy wzmacniacz "Dynacord Gigant"; 200 wat z dwiema kolumnami i tym nagłaśniałem sale na 200-500, 1000 osób, ale i wrocławską Halę Ludową. Oczywiście to już trzeba było sposobami, np. wieszając "paczki" na wysokie wieże.
To były wszak lata, kiedy niedostatki techniki trzeba było zastępować sposobami. Ileż bojów stoczył z behapowcami i z kierownikami domów kultury, gdy upierał się, że chce ustawić stół mikserski w czasie koncertu nie pod głośnikiem, jak nakazywała moda, a na środku sali. Było to bardziej kłopotliwe, bo wymagało ciągnięcia do mikrofonów długich kabli, ale dzięki temu akustyk mógł słyszeć dźwięk taki, jaki docierał do publiczności, a nie tylko spod jednej kolumny. W tej kwestii był pewnie pionierem. Podobnie szokował, ustawiając dla Anawa siedem mikrofonów, dla każdego członka zespołu oddzielny. Wtedy wszak dużej orkiestrze dawało się jeden albo dwa mikrofony. Nagłośnienie wielomikrofonowe pozwala sterować każdym instrumentem oddzielnie, czyli np. dać pogłos tylko na flet, ściszyć perkusję, a gitarę basową w jakimś tam utworze wzmocnić. Jako pierwszy wprowadził także w Polsce tzw. flajowanie, czyli wieszanie głośników wysoko nad widownią, tak było np. podczas słynnej w latach 70. "Szalonej lokomotywy" w namiocie Teatru STU, czy później, w budynku przy al. Krasińskiego.
Kiedyś siedząc tak otoczony publicznością podczas koncertu zespołu Anawa przeżył chwilę grozy, nagle bowiem żywym płomieniem zapłonęła podstawka lampy we wzmacniaczu. Wyrwał ze wzmacniacza kratkę chłodzącą, gołymi rękami usunął lampę, zgasił, szybko poprzepinał wszystko... Nikt się nie zorientował.
A jakieś wpadki? Na to pytanie słyszę jedynie, jak to podczas festiwalu w Sopocie mikrofon Kayah, wtedy nie znanej dziewczyny z chórku, przestał na próbie działać, druga próba - to samo. - I ona chyba powzięła myśl, że robię jej na złość i w czasie koncertu podeszła do innego mikrofonu. Wyłączonego, bo nie miał być używany.
Pracował też z Dzidką Sośnicką z Dwa Plus Jeden, Marylą Rodowicz. - To dzięki niej w połowie lat 70. pojechałem pierwszy raz do USA. Była to tzw. składanka, w której Maryla grała pierwsze skrzypce i wywalczyła u Wojewódki, który to organizował, że pojadę ja jako dźwiękowiec, i to z asystentem i moim sprzętem... Wszystkie pieniążki zarobione tam, i te zabrane z Polski, wydałem na aparaturę. Przywiozłem głośniki, efekty specjalne, a także rysunki, wg których w stolarni Teatru Wielkiego powstały pierwsze tubowe obudowy głośników. I tak z kolegami stworzyliśmy spółkę dysponującą dużą aparaturą. To już pozwoliło nagłaśniać takie imprezy, jak Jazz Jamboree, festiwale w Opolu, w Sopocie, świnoujską FAMĘ... Także poza Polską - Jazz Kalkuta i Festiwal Młodzieży i Studentów na Kubie.
Na Kubie był ogromny spęd. Z Polski - Rodowicz, Niemen, Dwa Plus Jeden, duet Alber-Strobel, krakowski Old Metropolitan Band... Jacek Mastykarz wiedział, że ma nagłośnić trzy duże imprezy. Na miejscu dowiedział się, że jego czteroosobowy zespół będzie pracował dla całej polskiej ekipy; to było kilka koncertów dziennie. Na dodatek jedynym magnetofonem, który tam działał (organizatorzy z ZSMP i ZSP zabrali sprzęt, który mieli potem sprezentować kubańskiej młodzieży, tyle że na tej wyspie prąd ma częstotliwość nie 50, a 60 herzów) dysponował Jacek, musiał zatem swoim sony obsługiwać jeszcze dyskoteki dla naszej ekipy. Za sąsiadów mieli ekipy ZSRR i Bułgarii, tam cisza, a u Polaków co noc tańce. - Cała młodzież kubańska przychodziła...
Z koncertami też sobie poradzili; na dwóch wynajętych ciężarówkach ustawili głośniki, na mikrobusie - konsoletę i resztę sprzętu, i gdy tylko podjeżdżali na miejsce, rozciągali kable, ciężarówki stawiali koło sceny, busa za nią i tak gnali z imprezy na imprezę.
W roku 1981 dyrektor Teatru STU, Krzysztof Jasiński, poprosił Mastykarza, by zaprojektował nagłośnienie dla teatru, który właśnie lokował się w nowej siedzibie. I Jacek postanowił skompletować aparaturę tak, by w teatrze można było dokonywać nagrań. Jasiński pomysł kupił, przekonał do niego szefów Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych, których częścią był STU i tak w Krakowie powstało najnowocześniejsze wówczas w Polsce studio nagrań.
Jacek Mastykarz coraz bardziej stawał się reżyserem dźwięku, pracując głównie za konsoletą nagraniową. Wspierało go kilka osób, choć naturalnie w studiu gościli i realizatorzy z zewnątrz, jeśli taka była wola wykonawcy. Najczęściej wymieniali doświadczenia, choć był i taki realizator, który przysłaniał konsoletę gazetą, aby nie było widać, jak ustawił potencjometry.
Dzięki dewizowym możliwościom ZPR-ów studio dysponowało jedynym w Polsce 24-śladowym magnetofonem, a także innymi nowościami; Jacek poznawał je jeżdżąc na Targi Muzyczne do Frankfurtu oraz Dni Realizatorów Dźwięku do Monachium. Wcześniej, w celach poznawczych, krótko pracował nawet w Bayrische Rundfunk w Monachium...
Wieść o krakowskim studiu w STU szybko się rozniosła po kraju; nagrywali tu niemal wszyscy. Pierwszego roku studio nagrało 250 godzin muzyki, w następnym już 1000, w 1985 - 1900 godzin. Piosenkarze, zespoły rockowe, jazzowe, muzyka filmowa, teatralna... Plotkowano nawet, ile trzeba dać, żeby móc tu nagrywać; Izabelę Trojanowską miało to kosztować 1500 dolarów (to było wówczas ponad 60! średnich pensji). "Warszawa rozpuszcza te ploty, bo im żal, że nie mają takiego sprzętu" - odgryzała się, będąca asystentem muzycznym, Halina Jarczyk.
Od ośmiu lat Jacek Mastykarz ma już swoje studio. I znów nagrywa rock, jazz, piosenkę aktorską, poezję śpiewaną. Nigdy nie chciał zasklepiać się w jednym gatunku muzycznym, różnorodność pozwala cały czas pracować ze świeżym spojrzeniem, czy ściślej - świeżym uchem.
- Nie będę ściemniał, na pewno z większą przyjemnością pracuje się z wykonawcą czy nagłaśnia muzykę, którą się lubi, ale profesjonalizm wymaga, by pracować z każdym.
Wiele gatunków muzycznych musiał poznać, osłuchać się z nimi, niektóre nawet polubił, jak haevy metal, oczywiście najlepiej, gdy gra Metallica. Podobnie oswajał się z muzyką klasyczną, której po raz pierwszy słuchał na żywo jeszcze pracując w telewizji, w czasie transmisji koncertów symfonicznych. W swojej płytotece ma i rocka, orkiestry dęte i jazz, muzykę kameralną i symfoniczną.
W swoim studiu ma już magnetofon 48-śladowy, a w razie konieczności może go powiększyć o kolejne 24. Wszystko po to, by każdy muzyk mógł być nagrany oddzielnie, co stwarza potem na etapie zgrywania możliwość ingerencji w ten pojedynczy instrument.
Przy wieprzowinie z papryką z makaronem plus pory z rodzynkami (mój gość narzeka, że danie za łagodne, bo on lubi bardzo wściekłe) zostawiamy wspomnienia. Narzekamy za to, że w Krakowie nie ma sal koncertowych, zwłaszcza dużych; w sali filharmonii muzyka nagłośniona ma zbyt duży pogłos, z kolei w dobrym akustycznie kinie Kijów brak zaplecza garderobianego, a scena jest bardzo wąska.
Pytam też o to, jaki sprzęt kupować do domu? - Wszystko naturalnie zależy od ceny - słyszę. - Generalnie zawsze doradzam dobierać jak najlepsze głośniki, bo żeby nie wiem jaki był wzmacniacz, to źle brzmiące "paczki" popsują cały efekt.
Oczywiście pierwiastek subiektywny tak podczas słuchania w domu, jak i nagrywania w studio jest również istotny. - Nigdy nie mówię, że coś jest źle nagrane, o ile mamy do czynienia z profesjonalnym zapisem dźwięku, bo wiem, że różnice wynikają właśnie z subiektywnych różnic, że ktoś pewnie chciał, by tak to brzmiało.
I tak dochodzimy do pracy reżysera dźwięku W jakim stopniu ma on wpływ na brzmienie i ostateczny kształt nagrania?
- Są wykonawcy, którzy w zasadzie w realizację się nie wtrącają, dając wolną rękę realizatorowi. Bywa, że najwięcej do powiedzenia ma producent, choć u nas to zawód raczkujący i daleko nam jeszcze do takich postaci, jak np. Quincy Jones. Niektórzy wykonawcy chcą być omnibusami, sami decydują o wszystkim. Generalnie, im większym ktoś jest profesjonalistą, tym lepiej się z nim pracuje.
Reżyser w teatrze - mniej więcej wiadomo, co robi. A reżyser dźwięku? - Pełnię rolę usługową - raz jestem bardziej reżyserem, kiedy indziej tylko realizatorem, wypełniającym wolę wykonawcy, aranżera czy producenta. Jako reżyser decyduję o brzmieniu, o efektach, ingeruję nawet w to, jak muzyk ma zagrać, staram się podrzucić jakieś pomysły muzyczne, efekty, czy proponuję zmiany w aranżu, który się w studiu nie sprawdził. Potem dysponując zapisem instrumentów i wokalu na owych wielu śladach - tworzę z tego sumę.
Na brak pracy nadal nie narzeka, choć konkurentów przybyło, nastała moda na inne studia, młodsi nie mają już kłopotów z dostępem do sprzętu, do literatury. Jedno tylko się nie zmieniło. Ta aparatura, jak cała elektronika, nowocześnieje w takim tempie, że co dwa lata trzeba wymieniać ok. 60 proc. wyposażenia studia. Obecnie już coraz mniej da się dokonać sposobem, teraz liczy się drogi sprzęt. Gdy w 1987 roku pisałem w "Dzienniku" o studiu nagrań ZPR-ów, kończyłem ów tekst pytaniem: "_Tylko kiedyż nam się uda ten wielki świat dogonić?!". _Obecnie, przekonuje mnie Jacek Mastykarz, możemy już nie mieć kompleksów.
Tort czekoladowy (pyszny, z ciastem z orzeszków) zjedzony, mój gość udaje się do pp. Turnauów, a ja jeszcze króciutko rozmawiam z Bogną Blankenberg, wpółwłaścicielką otwartego dwa i pół roku temu lokalu. I tak dowiem się, że wystrój, poniekąd wymuszony przez architekturę pomieszczeń, spodobał się na tyle klientom, że sami wyposażyli te pięć przedziałów stosownymi rekwizytami. I że w ogóle lokal przypadł do gustu gościom, bo wielu z nich to stali klienci, witani przez kelnerów jak dobrzy znajomi.
A poza tym wieczorami grywają to rozmaici muzycy, nie jacyś znani, ale kto wie, może kiedyś i oni trafią do studia Jacka Mastykarza?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski