Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Robert Kasperczyk. Od początku stawiał na atak

Łukasz Madej
Robert Kasperczyk ma 48 lat. – Kiedyś przeczytałem, że jestem trenerem, który ma patent na Sandecję
Robert Kasperczyk ma 48 lat. – Kiedyś przeczytałem, że jestem trenerem, który ma patent na Sandecję fot. Jakub Jaźwiecki
Sylwetka. Kim jest trener Robert Kasperczyk, który od kilku tygodni przebudowuje pierwszoligową drużynę piłkarzy Sandecji Nowy Sącz?

Urodził się w Tuchowie. Zresztą, to właśnie z tamtych stron pochodzi rodzina mamy. Pierwsze dwa i pół roku mieszkał w niedalekiej malutkiej Karwodrzy. Potem przeniósł się do Krakowa. Dokładnie, Nowej Huty.

– Bo tato pracował w hucie. Najpierw miał mieszkanie hotelowe, ale kiedy dostał już takie z Huty, wtedy im. Lenina, przenieśliśmy się do niego z mamą – opowiada Robert Kasperczyk.

Wychowywał się w tzw. wielkiej płycie. Wiadomo, najczęściej biegał po boisku, ale zdarzało się, że czasem z kolegami obijali piłkę właśnie o ścianę bloku.

– Kim wtedy chciałem być? Andrzejem Iwanem. Z którym teraz jesteśmy kolegami – zdradza z uśmiechem.

– Tata zabierał mnie nie tylko na Hutnika, na Wisłę też, która w tamtym czasie, jako jedyna z Krakowa, grała w ekstraklasie. A Iwan był jednym z naszych krakowskich idoli. Wiadomo, były też inne nazwiska. Wielkie, jak: Lato, Szarmach, Gadocha. Wtedy bardzo popularny był system 4-3-3. Każdy z nas, młodych chłopaków, również chciał grać w ataku.

Mistrz Polski juniorów

Pierwsze piłkarskie kroki stawiał w Hutniku Kraków. – Trafiłem tam w czwartej klasie podstawówki, miałem 11 lat. Późno, bo dzisiaj grać zaczyna się w wieku nawet czterech lat – dodaje.

Jest mistrzem Polski juniorów z 1985 toku. Oczywiście, jako napastnik, którym był niemal całą karierę. – Tylko za trenera Ćmikiewicza w dawnej drugiej lidze grałem na boku pomocy. No i w pierwszej rundzie w Błękitnych Kielce. Poza tym to atak.

Niestety, w ekstraklasie zdążył zaliczyć tylko 29 spotkań (dziewięć bramek). Powód? Ze względu na kłopoty ze zdrowiem już w wieku 25 lat musiał zakończyć karierę. Ostatni mecz dla Hutnika pamięta świetnie. Było to przegrane 2:3 u siebie spotkanie z ŁKS Łódź.

– Kilka dni później tak mocno szarpnęło mnie w kręgosłupie, że wylądowałem w szpitalu. Złapały mnie takie nerwobóle, że nie dałem rady chodzić, a co dopiero grać i biegać. Potem starałem się wrócić na boisko, ale od lekarzy usłyszałem: „Nie ryzykuj, bo możesz skończyć na wózku. Myślę, że gdyby wtedy medycyna stała na takim poziomie jak dziś, pewnie łatwiej byłoby przedłużyć przygodę z piłką – wyjaśnia.

Pierwsze miesiące bez meczów wyglądały tak:

– Ciężko było obserwować wszystko z boku, ale jednak chodziłem, oglądałem, kibicowałem. Było to silniejsze ode mnie. Jeździłem nawet z zespołem na wyjazdy, na Legię, Lecha. Z tamtej drużyny do dziś mam naprawdę dobrych kolegów. Utrzymujemy kontakt, znają się nasze rodziny. Nawet niedawno się spotkaliśmy.

Z czasem żal słabł, bo w Hutniku zajął się pracą szkoleniową z dziećmi, młodzieżą. W sumie to dzięki życzliwości Mariana Cygana, Aleksandra Hradeckiego oraz Roberta Orłowskiego.

Przy okazji prowadził też Wawrzyniankę Wawrzeńczyce i Dąbskiego Kraków.

– Zacząłem się bawić i jednocześnie robić papiery instruktora. W obu tych klubach udało się nawet wywalczyć awanse, ale kiedy chłopaki z Hutnika weszli już w wiek juniora młodszego, trzeba było tylko i wyłącznie im poświecić czas – wyjaśnia.

Rocznik 84 pod wodzą Kasperczyka wielokrotnie zdobywał, i to zdecydowanie, mistrzostwo Krakowa. Kiedy młodzi piłkarze podrośli, trafili pod skrzydła trenera Waldemara Koconia, który zabrał Kasperczyka jako swojego asystenta na finałowy turniej mistrzostw Polski do Wronek.

– Byłem takim pomagierem, bo znałem ten rocznik. Nigdy nie zapomnę łez, które chłopcy wylali po przegranym finale.

Humanista

W Krakowie, a dokładnie na osiedlu Teatralnym w Nowej Hucie, skończył III LO. – Dla pracujących, bo trenowałem rano, a nierzadko dwa razy dziennie. Hutnik grał wtedy w ówczesnej drugiej lidze. No i miałem szczęście, że na maturze nie było matematyki, mogłem zdawać historię. Czemu? Bo jestem z natury humanistą. Zdecydowanie – twierdzi.

U Piechniczka

Kiedy postanowił, że zostanie trenerem, rozpoczął studia na krakowskiej AWF. Ale zaliczył tylko dwa semestry. – Teraz sytuacja jest inna, a wtedy wyglądała tak, że nie można było zostać trenerem bez stopnia magistra wychowania fizycznego. Kiedy jednak kończyłem drugi semestr, w Katowicach otworzono chyba pierwszą w Polsce, taką dwuletnią, specjalizację pomaturalną na trenera piłki nożnej klasy drugiej – przypomina.

Zabrał więc papiery z krakowskiej uczelni i przeniósł się na Śląsk. Nie ukrywa: – Po to studiował na AWF, żeby być trenerem piłki nożnej, a w Katowicach można było to zrobić bez potrzeby zdobywania tytułu magistra.

Nauka w Katowicach to dwa lata i dużo zjazdów.

– Moimi wykładowcami byli: Antoni Piechniczek, Edward Lorens, Jacek Góralczyk czy Władysław Żmuda. Ludzie, którzy jeśli chodzi o piłkę seniorską, otworzyli mi horyzonty. To była baza, dzięki której mogłem kształcić się dalej. W ogóle to w każdym trenerze odnajdywałem coś, co „przytuliłem”. Cechy pozytywne zabierałem, a rzeczy, które się nie sprawdzały, nie powielałem.

To właśnie pod skrzydłami Kasperczyka w seniorskiej piłce zadebiutował obecny kadrowicz, a od kilku dni piłkarz Legii Warszawa Michał Pazdan.

– W grupach młodzieżowych Michała nie prowadziłem, natomiast zabrałem go do pierwszej drużyny jako juniora. Widziałem, że nie ma sensu, by chłopak tam grał, skoro rówieśników przewyższa o klasę.

Pierwszy raz Pazdana w dorosłej piłce też pamięta świetnie.

– W meczu z Motorem Lublin, wygranym 2:1. Ciekawostką jest fakt, że w tym samym spotkaniu na boisko puściłem także Grześka Goncerza. Obaj debiutowali w jednym dniu, w tym samym spotkaniu.

Pazdana prowadził trzy lata. – Do dziś mamy bardzo dobry kontakt. Rozmawialiśmy, kiedy urodził mu się syn, potem jak wrócił do reprezentacji, piszemy sobie SMS-y – twierdzi.

W czasie pracy w Hutniku poznał także choćby wtedy młodziutkiego Marcina Wasilewskiego, dzięki któremu odbył staż w Anderlechcie Bruksela.

– „Wasyl” otworzył przede mną drzwi, które normalnie są zamknięte dla osób postronnych. Jak widać, te koligacje hutnicze ciągle funkcjonują.

Zresztą, w Sandecji dziś gra Marcin Makuch, z którym też pracował na „Suchych Stawach”. – Wspominamy z uśmiechem tamte czasy – zapewnia.

W ogóle ciężko o piłkarza, który powiedziałby coś złego o Kasperczyku. Zresztą, mówi się o nim, że krzywdy nikomu nie zrobił.

– Kiedyś przyjąłem sobie takie credo: zawodnik może mieć do mnie pretensje, że nie gra, że stawiam na kogoś innego, ale nigdy nie może mieć żalu, że zmarnował przy mnie czas. Że nie pracował jak trzeba. Wszędzie o tym pamiętałem. W trzeciej, drugiej, pierwszej lidze, ekstraklasie, czy w trakcie pracy z młodzieżą oraz dziećmi. Dla mnie to normalna rzecz. Podobno jestem z tego znany, ale nie potrafię tego zweryfikować.

Nie ukrywa, że błędy też się zdarzały.

– Jestem przecież normalnym człowiekiem. Zresztą, w naszym kraju chyba z dziewięćdziesiąt procent trenerów ma wzloty i upadki. Nie istnieje chyba ani jeden, który notuje same sukcesy. W każdym razie, nie jestem trenerem, który zwala coś na czynniki zewnętrzne, niezależne ode mnie, chociaż takich nigdy nie brakuje. Krytykę należy zaczynać od siebie.

Akurat Nowy Sącz może mu się kojarzyć dobrze.

– Jeśli chodzi o piłkę seniorską, przyjeżdżałem tu z czterema klubami. Hutnikiem Kraków, Górnikiem Wieliczka, KSZO Ostrowiec Świętokrzyski i Podbeskidziem Bielsko-Biała. Z Hutnikiem nie zwyciężyliśmy ani razu, za to z Wieliczką zawsze wygrywałem. Byliśmy zmorą Sandecji. Nawet na jakiejś stronie klubu przeczytałem, że Kasperczyk to trener, który ma patent na Sandecję. Do tego z KSZO dostaliśmy 0:3, a jak robiliśmy awans do ekstraklasy z Podbeskidziem, wygraliśmy w Nowym Sączu 1:0, po golu Sylwka Patejuka.

Sukcesy w Bielsku

Jako trener seniorów debiutował 13 lat temu, oczywiście w Hutniku Kraków. Największe sukcesy święcił w Bielsku-Białej. To w trakcie pracy w Podbeskidziu jego nazwisko poznał każdy polski kibic, bo pod wodzą Kasperczyka „Górale” awansowali do ekstraklasy i grali w półfinale Pucharu Polski.

W sercu nosi przede wszystkim dwa kluby. Hutnika, jak mówi – to jego matecznik, i właśnie Podbeskidzie.

– Dwa kluby, ale jednak zupełnie inne emocje – ucina.

Jak zapamięta Sandecję? Na pewno pracę przy ulicy Kilińskiego zaczął nietypowo, bo w majowy piątkowy wieczór dostał ofertę, a już w sobotę prowadził drużynę w meczu ligowym. – Ale było miejsce, w którym decyzję podjąłem jeszcze szybciej. W szczegóły nie będę pana wprowadzał – puszcza oko.

Fakt, że akurat w Nowym Sączu w trakcie ostatnich miesięcy dochodziło do wielu zmian na trenerskiej ławce, wcale go nie przeraża.

– Jak podejmujesz nową pracę, nowe wyzwanie, to nie myślisz o takich rzeczach, tylko o tym, co zrobić, żeby było dobrze. I ja właśnie w taki sposób myślałem. I myślę – kończy Robert Kasperczyk.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski