FLESZ - Powrót do szkół w reżimie sanitarnym
Przekazanie dokumentów symbolicznie zakończyło historie, która rozpoczęła się 85 lat tremu. W 1936 roku władze bolszewickie w ramach „oczyszczania” obszarów przygranicznych Ukraińskiej Republiki Sowieckiej wysiedlili kilkadziesiąt tysięcy Polaków. Jedną z rodzin, które musiały opuścić swój dom, było mieszkające w okolicach Kamieńca Podolskiego małżeństwo Rudaków oraz ich trzynaścioro dzieci.
Po długiej podróży pociągiem wraz z innymi przymusowymi przesiedleńcami znaleźli się w Kazachstanie. Choć sowiecka propaganda przekonywała, że na miejscu znajdą dobre warunki do życia, było zupełnie inaczej.
- Rodziny, które dotarły na miejsce, musiały mieszkać w ziemiankach. Z trzynaściorga dzieci przeżyło sześcioro lub siedmioro. Pozostałe zmarły. Gdy ktoś umierał, to zwłoki po prostu zakopywano w śniegu.
Gdy przyszła wiosna i odwilż, chowano ich w ziemi. Dopiero z czasem ludzie wybudowali małe domki, aby mieli gdzie mieszkać. Jedna rodzina starała się pomagać drugiej – wspomina Zoya Markow.
Jednym z dzieci Rudaków, które przeżyły w Kazachstanie, był jej dziadek.
Z biegiem lat rodzina zasymilowała się na tyle, że rodzice pani Zoi mówili już w domu tylko po rosyjsku. Zresztą nawet jej pradziadkowie posługiwali się językiem, stanowiącym mieszankę polskiego i ukraińskiego. Z całej rodziny w tej chwili tylko Zoya Markow posługuje się polskim językiem na tyle, że może się porozumiewać. Przez rok uczyła się go w szkole. Była też w połowie lat 90. w Polsce, na wakacjach w Złotym Potoku koło Częstochowy. Jej mąż i dzieci dopiero zaczynają się uczyć języka swoich przodków.
W Kazachstanie mieszkali we wsi Nowodworowka. Dopóki w miejscowości była szkoła, Zoya Markow pracowała w niej jako sprzątaczka. Dopóki mąż, Iwan, był zdrowy, pracował jako operator kombajnu. Mieli też niewielki kawałek ziemi i w przydomowym ogródku uprawiali warzywa. Najstarsza córka, 19-letnia Nikol, studiowała wychowanie przedszkolne i naukę kontynuuje w trybie on-line. Czternastoletnia Daria i ośmioletnia Andżelika to uczennice. Najmłodsza jest trzyletnia Wiktoria.
- Na wyjazd do Polski zdecydowaliśmy się głównie ze względu na przyszłość dzieci. My z mężem jakoś byśmy sobie poradzili, ale dla nich nie widzieliśmy w Kazachstanie perspektyw – przyznaje Zoya Markow.
O powrocie do Polski myśleli od trzech lat. W ubiegłym roku złożyli stosowne dokumenty i w lipcu nadeszła wiadomość z ambasady polskiej w Astanie, że jest gmina, która chciałaby przyjąć u siebie dużą polską rodzinę. Zdecydowali się szybko. Ziemię sprzedali (domu się nie udało) i 27 listopada w grupie 168 polskich repatriantów, wylądowali na Okęciu. W Ulinie Małej czekały na nich dwa wyposażone mieszkania (dorosła Nikol jest traktowana jako odrębna rodzina) przygotowane przez gminę. Samorząd otrzymał na ten cel ponad 430 tys. złotych z budżetu państwa. - Dostaliśmy wszystko, co jest potrzebne do życia – mówią.
Pierwsze tygodnie pobytu upłynęły głównie na nauce języka polskiego, załatwianiu formalności, adaptacji w nowym miejscu. Markowowie zapewniają, że wszyscy przyjęli ich przyjaźnie, mają już polskich znajomych, a sołtys Uliny Małej Lesław Rosa systematycznie sprawdza jak im się powodzi i czy czegoś nie potrzebują. Aby ułatwić aklimatyzację gmina przydzieliła im też tłumaczkę. Przez dwa lata na swoje utrzymanie będą otrzymywać z gminnego budżetu po 600 złotych na osobę. Wójt Lesław Blacha deklaruje, że postara się pomóc znaleźć pracę dorosłym członkom rodziny. Dzieci będą się natomiast uczyć. Dalszą adaptację powinny ułatwić otrzymane w poniedziałek dowody osobiste.
- Do tej pory żyli trochę jak na kwarantannie, bo bez dowodów nie mogli zawrzeć umowy na telefon, internet, szukać pracy. Teraz powinno być łatwiej, choć im na pewno jest jeszcze trudno. Każdemu byłoby trudno, gdyby nagle znalazł się w obcym miejscu. Trzeba odwagi, żeby zostawić wszystko i wyjechać – mówi wójt Blacha.
Przy uroczystym przekazaniu dowodów polskiej rodzinie był obecny wicemarszałek Senatu Marek Pąk, który nie kryje, że bardzo mu zależało, aby w swoim okręgu mieć rodzinę polskich repatriantów.
- Od kilku lat rozmawialiśmy o tym z wójtem. Teraz wreszcie rodzina się pojawiła. Jest to wzruszający moment, zwłaszcza dla rodziny to musi być ogromne przeżycie. Będziemy się przyglądać jak wygląda ich aklimatyzacja. Wiedzą, że jest przed nimi wiele pracy, wiele wyzwań, ale wierzę, że będzie wszystko w porządku.
Zoya Markow też wierzy. - Moja rodzina jeszcze odbiera to inaczej, oni się jeszcze nie przyzwyczaili. Ale ja czuję, że jestem w domu.
- Boczkowice. Przydrożna kapliczka z początku XVII wieku została odnowiona
- Mieszkańcy Czapel Małych skarżą się na zalewanie posesji
- Powiat miechowski. Drogowcy finiszują z tegorocznymi inwestycjami
- Gołcza wysoko w rankingu Rzeczpospolitej
- Dramatyczne nagrania wypadków z kamerek samochodowych
- Na tę drogę kierowcy czekają od lat! Budowa S7 na północ od Krakowa idzie pełną parą
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?