Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rodzinna filharmonia

Redakcja
Od lat o Janie Jarczyku słychać niewiele. W książce o krakowskim jazzie napisano, że jest jednym z czołowych polskich muzyków jazzowych i zarazem jednym z tych niemal zapomnianych.

Wacław Krupiński

Wacław Krupiński

Od lat o Janie Jarczyku słychać niewiele. W książce o krakowskim jazzie napisano, że jest jednym z czołowych polskich muzyków jazzowych

i zarazem jednym z tych niemal zapomnianych.

   -Mój dziadek był Jan, mój ojciec - Jan i ja też jestem Jan - mówi Jan Jarczyk, pianista, kompozytor. - A ja nie jestem Jan - śmieje się Halina Jarczyk, która gra na skrzypcach, tak samo jak pradziadek Antoni Majcherczyk. Bo w tej rodzinie, jak się nawet nie jest Janem, to i tak jest się muzykiem.
   Jan Jarczyk przytacza nawet przykłady, że nazwisko Jarczyk jest niejako przypisane do muzyki. Kiedyś w Niemczech obejrzał thriller z muzyką Herberta Jarczyka. We Francji spotkał z kolei Huberta Jarczyka, też kompozytora.

Korzenie

   Siedzimy w mieszkaniu, w którym Halina i Jan niegdyś wyrastali, a w którym teraz pozostała ich mama, pani Matylda Jarczyk. Halina już od lat na swoim, jej brat - za wielką wodą. Ale to tu, w amfiladowo rozłożonych dwóch pokojach, a bywało, że i w łazience, ćwiczyli pokonując szczeble muzycznej edukacji.
   To tata zaczął Janka uczyć gry na fortepianie i wysłał go do szkoły muzycznej przy ul. Basztowej. - Był 1954 rok i o tej szkole jeszcze mało kto wiedział. Mężowi w radzie zakładowej o niej powiedzieli - mówi pani Matylda Jarczyk. - Syn od dziecka lubił grać, na egzaminie do szkoły podstawowej "Murarską piosenkę" już grał z pedałem.
   W ślad za bratem trzy lata później trafiła tam Halina. - Podczas egzaminu powiedzieli mi, że skoro brat gra na fortepianie, to ja powinnam na skrzypcach. No i gram, podobnie jak Zbyszek Wodecki, z którym spędziłam siedem lat w jednej klasie, a trzy - w tej samej ławce... Ciągnął mnie za warkocze, a później przepraszał.
   Potem brat i siostra poszli do liceum muzycznego, i na studia...
   Rozmawiamy w okresie świątecznym, jest zatem okazja do związanych z nimi wspomnień... - Zawsze w święta graliśmy. Doszliśmy do takiego etapu, że dziadek grał na puzonie, ojciec - na klarnecie, stryj Józef, do dziś gra w orkiestrze MPK, na klarnecie, nasza starsza siostra Krystyna - na akordeonie, ja na fortepianie, Halina na skrzypcach - mówi Jan.
   Bo też w tej rodzinie zdolności muzyczne przechodziły z pokolenia na pokolenie. Pani Matylda daje przykład teścia Jana Jarczyka, któremu na przełomie 1922 i 1923 roku powierzono kierownictwo orkiestry I Korpusu im. Józefa Hallera. Kilka lat później utworzył w Krakowie orkiestrę dętą MPK.
   Kolejny Jan uczył się grać u ks. Kuznowicza, który za otrzymany spadek wybudował, w miejscu, gdzie jest teatr Groteska, bursę dla młodzieży męskiej. Młodzi zdobywali zawód, a jednocześnie mieli do wyboru kółko teatralne lub muzyczne. - I tam nasz ojciec zaczął grać na klarnecie - kontynuuje opowieść Halina. - Potem już sam nauczył się grać na akordeonie, w dojrzałym wieku zrobił kursy dyrygenckie w zakresie orkiestr dętych i prowadzenia chóru i został dyrygentem orkiestry MPK. Oficjalnie był starszym referentem ds. orkiestry.
   Ojciec, co podkreślają syn i córka, był samoukiem, ale prawdziwym talentem, grał na wszystkich możliwych instrumentach - także oboju, saksofonie, trąbce. Brał instrument i się go uczył.
   - Mąż przez całe życie się kształcił, będąc w MPK kasjerem, pracował co drugi dzień, a w wolne dni robił kursy - najpierw z ekonomii, potem chodził na angielski, w końcu podjął się nauki dyrygowania. A poza tym pasjonowała go historia, mógł o niej mówić godzinami.
   - Tata, jeśli coś robił, to chciał być w tym najlepszy - dodaje Halina. - A miał to po swoim ojcu. Dziadek też był omnibusem - kierował tramwajem, robił stolarkę, naprawiał zegary, reperował nam buty, a w młodości sam nauczył się grać na dętym instrumencie i czytać nuty, dzięki czemu grał w orkiestrze cesarza Franciszka Józefa.
   - W naszym zawodzie musi się mieć ambicję bycia najlepszym. Jak założę, że będę drugi - mogę tego w ogóle nie robić - uzupełnia brat.
   - To mamy też po ojcu - dodaje siostra.
   Chodząc do szkoły muzycznej oboje dzień w dzień musieli ćwiczyć. Dlatego uwielbiali Wielki Tydzień, bo od Wielkiego Czwartku, jak na rodzinę katolicką przystało, nie wolno było grać. - Zamykało się skrzypce, fortepian i z czystym sumieniem do śmigusa można było leniuchować - przywołuje dziecięcą radość Halina.

Jan

   - Przez parę lat chodziłem do podstawówki na trzynastą. Słyszałem, jak koledzy grają w piłkę, a ja musiałem ćwiczyć. Mama na wszelki wypadek mnie zamykała. I dobrze. Bo dzieci, z małymi wyjątkami, nie chcą siedzieć przy instrumencie, trzeba ich pilnować. Z moimi córkami też tak było - opowiada Jan.
   W liceum muzycznym, także przy ulicy Basztowej, zetknął się z jazzem, jak i kolegami, którzy pozostaną wierni tej muzyce: Zbigniewem Seifertem, Januszem Stefańskim, Tomaszem Stańką, Janem Gonciarczykiem... Wówczas też zaczął odwiedzać słynny Jazz Klub Helikon. - Siadałem tam nieraz do fortepianu, a Adam Makowicz, który na nim sypiał, przeganiał mnie: "Te, gówniarzu spiep...". Wybaczyłem mu, jak bywa w Montrealu, mieszka u mnie w domu - śmieje się Janek. - Pamiętam, że gdzieś w pierwszej połowie lat 60. przyjechali z jakiejś tury po Zachodzie Karolak, Dąbrowski, Ptaszyn - elegancko ubrani, cienkie krawaciki... To był świat, który fascynował.
   Studia muzyczne dla Jana Jarczyka i kolegów były czymś oczywistym. On wybrał kompozycję. Ale jazzowi wszyscy pozostawali wierni. Jazzowi i klubowi Helikon. - Mąż nie chciał, żeby Janek grał jazz, nie cieszył się z chodzenia do Helikonu... - przywołuje tamten czas pani Matylda Jarczyk, - Fakt, że Janek dobrze się prowadził i nigdy nie wracał podpity.
   - Raz się zdarzyło. - Było to po premierze "Słomkowego kapelusza" w Bagateli, w którym grałem jako muzyk. I świętej już pamięci aktor Stanisław Zachara nalał mi szklankę wódki mówiąc: "Jest premiera, musisz wypić". No, to wypiłem. Wszystko. Faktycznie, wróciłem do domu lekko sztywny.
   - I wtedy mi obiecał, że już nigdy nie zobaczę go pijanego - mówi mama. - I dotrzymał słowa - dodaje. A syn z córką się śmieją się: - Bo wyjechał...
   Mimo że nie było wolno, już na II roku studiów zaczął współpracować z telewizją, występować, pisać zarobkowo muzykę. - Groziło to odebraniem indeksu, ale jakoś mi się udawało, pewnie i dlatego, że później, jeszcze studiując, prowadziłem zajęcia z improwizacji na fortepianie na Wydziale Pedagogicznym uczelni. Dużo również pomagał nam Lucjan Kaszycki, który jako adiunkt zezwalał w ramach kompozycji pisać to, co chcieliśmy. A studiowali wówczas i Andrzej Zieliński, który pisał piosenki Skaldom, i Andrzej Zarycki tworzący dla Piwnicy pod Baranami...
   I tak w mury Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej wkraczał stopniowo jazz. Wyłomem stał się dyplom Jana Jarczyka z kompozycji, który odbył się w filharmonii przy udziale Studia Jazzowego Ptaszyna-Wróblewskiego. - To był egzamin mój i Janusza Stefańskiego. Napisałem mu kompozycję na 4 kotły, zestaw instrumentów perkusyjnych i dwie marimby. Potem Janusz grał swoje rzeczy, a na końcu ze Studiem Ptaszyna mój koncert.
   - Wtedy do naszych nauczycieli chyba pierwszy raz dotarło, że można inaczej podchodzić do muzyki - mówi Halina. Ale sama też jeszcze będzie mieć kłopoty występując jako studentka w ówczesnych "Spotkaniach z balladą", w teatrach. - Gdy grałam w "Karykaturach" Kisielewskiego w Teatrze im. J. Słowackiego, to w programie nie było mojego nazwiska, tylko - trzy krzyżyki.
   Nie było wolno - niemniej grali, aranżowali. Zarabiali grając do tańca, np. w popularnym wówczas w Krakowie Feniksie, a jednocześnie tworzyli swoją muzykę. W 1968 roku, wraz z zespołem Zbigniewa Seiferta, Jan Jarczyk zdobył na festiwalu Jazz nad Odrą II nagrodę, rok później - I. Także prywatną nagrodę jurorów - Ptaszyna-Wróblewskiego, Włodzimierza Nahornego, Andrzeja Trzaskowskiego.
   I tak stał się wziętym i cenionym muzykiem; grał we wspomnianym Studiu Jazzowym Polskiego Radia Ptaszyna-Wróblewskiego, potem w jego Stowarzyszeniu Popierania Prawdziwej Twórczości "Chałturnik", w kwintecie Nahornego, w zespołach Zbigniewa Namysłowskiego. W 1974 roku założył własny kwartet z Januszem Muniakiem, Bronisławem Suchankiem, Jerzym Bezuchą...
   Od lat o Janie Jarczyku słychać niewiele. W książce o krakowskim jazzie napisano, że jest jednym z czołowych polskich jazzmanów i zarazem jednym z tych niemal zapomnianych.
   W 1976 roku został stypendystą Berklee School of Music w Bostonie. Od 1985 roku mieszka w Montrealu, ma rządową profesurę na McGill University, gdzie uczy kompozycji i gry na fortepianie.
   - Grając jazz często zastanawiałem się, jak to jest; wchodzi na scenę grupa amerykańska i ona brzmi, wchodzi polska - są świetne kompozycje, jest feeling, a nie brzmi. I dlatego postanowiłem poznać to u źródeł - wyjaśnia.
   Dowiedziałeś się? - To bardzo proste, oni mają informacje z pierwszej ręki. W Bostonie np. gry na perkusji uczył wówczas muzyk, który grał z najlepszymi, z Parkerem włącznie. A myśmy odkrywali Amerykę - czyli amerykański jazz - z płyt. Pamiętam, jak spisywaliśmy z nich muzykę; Zbyszek Seifert - melodię, ja - funkcje. Kolega mający wujka w USA udostępniał nam wprawdzie płyty, ale puszczał tylko raz, bo każde odtworzenie sprawiało, że płyta się ścierała. Czerpaliśmy repertuar i z radiowych audycji Willisa Conovera.
   Po tym pierwszym pobycie za oceanem wrócił do Europy, przez rok grał w Szwecji (- Do tańca w restauracjach, ale w dobrym składzie - zastrzega), po czym wyfrunął w świat na dobre. Na sześć lat wrócił do Bostonu już jako nauczyciel.

Halina

   Szła, jako się rzekło, śladami brata. Korciła ją wprawdzie szkoła teatralna (- Uważałam, że Halinka jak na aktorkę jest za niska - mówi teraz mama), ale ostatecznie wybrała studia w konserwatorium.
   I podobnie jak brat, choć skończyła studia w klasie skrzypiec, także odeszła od muzyki klasycznej.
   A zaczęło się to jeszcze w liceum. - To wtedy Janek zaczął zabierać mnie do Helikonu, choć jako młodsza siostra musiałam iść trzy metry za nim. Tam miałam okazję grać z Januszem Stefańskim, ze Zbyszkiem Seifertem, strunnik od niego do skrzypiec mam do dzisiaj... - mówi z dumą. - A potem, już na I roku studiów, zaczęłam brać udział w nagraniach dokonywanych przez Janka dla telewizji. To była taka paczka - Marek Podkanowicz, Zygmunt Kaczmarski, Zbyszek Wodecki. Przy nich przyuczyłam się do zawodu.
   - Halina szybko została moją asystentką, werbowała dla mnie ludzi - mówi brat. - Ona potrzebowała pracy, ja pomocy.
   I tak skrzypce Haliny Jarczyk coraz mniej służyły muzyce klasycznej.
   W połowie lat 70. trafiła do Teatru STU. Zadecydował przypadek; tuż przed premierą spektaklu "Exodus" zabrakło skrzypka, a Halina była już znana z tego, że szybko może opanować każdy rodzaj muzyki...
   I tak teatr, o którym myślała po maturze, wciągał ją coraz bardziej; zaczęła grać już nie tylko na instrumencie - Krzysztof Jasiński coraz częściej powierzał jej role w "Królu Ubu", "Operetce", "Pacjentach", "Tajnej misji", "Panu Twardowskim", "Kur zapiał"...
   - To sprawa mojego temperamentu. Okazało się, że świetnie czuję się w komedii, zatem Krzysztof, ku mojej radości, to wykorzystywał.
   A potem powstało przy teatrze studio nagrań i Halina została w nim asystentem muzycznym. I już nie tylko grała, nagrywała, ale i śpiewała - a to w chórkach na płycie Wałów Jagiellońskich, a to w duecie z Maciejem Zembatym na jego Cohenowskim albumie.
   I jednocześnie w ciągu 8 lat pracy w studiu poznawała organizacyjną i administracyjną mordęgę, której oddaje się od lat współpracując jako producent i człowiek do wszystkiego z kompozytorem Janem Kantym Pawluśkiewiczem - "Nieszpory ludźmierskie", "Harfy Papuszy", "Ogrody Jozafata", kolejne jego płyty...
   - I też daje mi to satysfakcję, choć nieraz trochę żal, że po koncercie wszyscy już na bankiecie, a ja tkwię w papierach - mówi nie całkiem żartując, bo akurat życie towarzyskie, żarty i szaleństwa wprost uwielbia. Dowodem choćby udział w dziesiątkach benefisów Teatru STU, w których ta nie za duża, coraz bardziej korpulentna skrzypaczka niejednokrotnie dała się zauważyć. Zawsze roześmiana, wnosząca zwariowane pomysły. I choć od pół roku ma wnuczkę Julię Matyldę, nadal - to z warkoczem, to z rozpuszczonymi włosami, na bosaka - szaleje na scenie. - Odkąd jestem babcią, muszę się odmładzać.
   Zarazem drugi sezon pełni poważną funkcję kierownika muzycznego Teatru im. Juliusza Słowackiego.

Znowu razem

   I właśnie współpraca z Pawluśkiewiczem sprawiła, że po latach Halina znów spotkała się zawodowo z bratem. Zaczęło się to sześć lat temu przy nagrywaniu muzyki Pawluśkiewicza do filmu "Sława i chwała", potem Jan Jarczyk aranżował muzykę pierwszej płyty Beaty Rybotyckiej - właśnie z pieśniami Jana Kantego, a niedawno opracował i nagrał z zespołem całą jego płytę "Con-sensus".
   - A nie korci Was zrobienie czegoś całą rodziną, włączając w to Wasze dzieci? - pytam.
   - Mnie to od dawna chodzi to po głowie - mówi Halina.
   - Było parę pomysłów i są nadal. Za rok mam urlop naukowy, pewnie będę przyjeżdżał do Polski, może wtedy...? - dodaje brat.
   Bo oczywiście i kolejne pokolenie podjęło edukację muzyczną. Acz już nie tak konsekwentnie.
   Córki Haliny też powędrowały na Basztową. Anna, ta, która uczyniła Halinę babcią, skończyła podstawową i średnią, tyle że już dyplomu nie zrobiła. Zamknęła skrzypce i otworzyła je dopiero po 10 latach. Melania z powodu natłoku zajęć naukę gry na altówce przerwała po trzech latach średniej szkoły muzycznej, skupiając się na studiowaniu hungarystyki.
   Zamierzają natomiast kontynuować tradycję rodzinną córki Jana w Montrealu. Starsza, 19-letnia, studiuje skrzypce na uniwersytecie, młodsza o dwa lata uczy się gry na wiolonczeli. Tak więc i w montrealskim domu pp. Jarczyków odbywa się wspólne kolędowanie - tyle że kolędy polskie splatają się z francuskimi, angielskimi. A ponadto dla pani domu, Kanadyjki, grane są piosenki ludowe tego kraju.
   Zatem może kiedyś uda się znowu zrobić wielkie rodzinne granie, jak przed laty... Halina opowiada, jak to kiedyś u brata w Kanadzie zrobili show; ludzie ze śmiechu leżeli na podłodze. Bo choć brat - jak sam mówi - i z racji wieku jest spokojniejszy, to jednak nie skrywa, że jak przychodzi do akcji, to i on umie zaszaleć.
   Tak więc muzyka w rodzinie rozbrzmiewać będzie nadal. Jedyny kłopot to brak kolejnego Jana juniora - same dziewczyny. Kończy się zatem ta linia Jarczyków. Jedyna nadzieja, że w Quebecu żony nie przyjmują nazwiska męża - pociesza się tata.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski