Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rodzinny kurnik

Redakcja
Właścicielem Zakładu Drobiarskiego, to jest kurnika, jestem ja.

Prawo i bezprawie

Potwierdzam, że podpisałem z Kądziołką ugodę. Byłem wtedy pod wpływem alkoholu. Wtedy on mi groził pistoletem, który miał w saszetce. Zobowiązałem się zapłacić 300 tys. zł" (z zeznania Waldemara W. przed Sądem Rejonowym w Brzesku).

Rzecz - będąca skrzyżowaniem akcji serialu "Ranczo", "Samych swoich" oraz (w przekonaniu Kazimierza Kądziołki) włoskiego hitu o mafii pt. "Ośmiornica" - dzieje się w sercu Małopolski, w malowniczej miejscowości w gminie Brzesko. Bohaterowie opowieści chodzą (jak w "Plebanii") do kościoła parafialnego; ładny, gotycki, z niedawno odkrytą polichromią będącą unikatem w skali europejskiej. Już w czasach średniowiecza zbudowany został w całości z miejscowego piaskowca i kamienia polnego.

W ostatnim zdaniu - i nie tylko ostatnim - trzeba by położyć nacisk na słowo "miejscowy". Jest ono nieomal synonimem słów "krewny" i "rodzina", przez siedemset lat istnienia wioski wszyscy tak się bowiem przemieszali, że w zasadzie obcych brak. Nawet interesy robi się z rodziną, mimo znanej przestrogi, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu.

W szeroko pojętej familii Kazimierza Kądziołki trudno byłoby zrobić nawet zdjęcie. Część krewnych musiałaby mieć na oczach czarne paski, a reszty po prostu nie byłoby widać zza fury sądowych i prokuratorskich akt. Aby po latach waśni przezwyciężyć ten "drobny problem", krewniacy zawarli z końcem zeszłego roku wiekopomną ugodę. Pozostał jednak żal. Żal do prokuratury, bo - choć mogła - nie zrobiła w rodzinnym kurniku porządku. Pomógł dopiero sprawiedliwy sąd.

W tym właśnie miejscu Kądziołka przywołuje fragmenty "Ośmiornicy". I zapewnia, że póki żyje, będzie się starał nakłonić "ministra sprawiedliwości, a jak trzeba to i sam Strasburg, do przykładnego ukarania tarnowskich prokuratorów".

Nie twój kurnik, bracie

W pierwszej połowie lat 70. minionego stulecia 42-letni wówczas Kazimierz Kądziołka postanowił zainwestować w kury. Starsza młodzież pamięta zapewne genialną scenę z serialu "Czterdziestolatek", w której grający "rolnika indywidualnego" Janusz Gajos wyjmuje z tylnej kieszeni spodni gotówkę będącą dla tytułowego bohatera (inżyniera z Warszawy) niewyobrażalnym majątkiem. Rzecz rozgrywa się pośrodku kurnika.

Kądziołka, w sprzyjających temu czasach Gierka, założył taki właśnie interes. Rodzinny. Siostra dała ziemię, on zbudował kurnik. Kilka lat później dostawił drugi. Biznes hulał, żyli z tego wszyscy - przy ptakach pracowali wyłącznie krewniacy.

Po przełomie lat 80. i 90. wszystko układało się nadal dobrze, ale w 1996 roku Kazimierz odwiedził brzeski Urząd Skarbowy i usłyszał, że jedynym właścicielem fermy jest... Jacek G., siostrzeniec. Jemu bowiem siostra - wspólniczka, przepisała cały majątek. I to dziesięć lat wcześniej!

Kazimierz dostał zawału, a kiedy doszedł do siebie, postanowił rozmówić się z siostrą i siostrzeńcem. Efektem było porozumienie, na mocy którego Jacek G. zobowiązał się - w obecności rodziny i radcy prawnego - spłacić Kądziołce nakłady na budowę kurników w dziesięciu ratach po 38 tys. zł rocznie.
Już wtedy w prowadzeniu fermy pomagał Waldemar W., inny krewny Kazimierza. Po przejęciu interesu przez Jacka G. został najpierw jego wspólnikiem, a potem samodzielnym gospodarzem. Kwestię spłaty Kądziołki trzeba było uregulować po raz drugi. W 1998 roku Waldemar W. zgodził się oddać wujkowi 300 tys. zł w 10 równych rocznych ratach.

Na konto Kądziołki przelał jednak w końcu jedynie 20 tys. zł i oświadczył, że więcej płacić nie zamierza. Bo jego zdaniem "kurniki nie są tyle warte".

Rzeczoznawca materialnie biegły

Niewiele pomógł tu jedyny w okolicy biegły rzeczoznawca. Oczywiście - miejscowy. W 1996 roku oszacował wartość fermy na ponad 793 tys. zł. Zleceniodawcą wyceny był Kazimierz Kądziołka. Rok później ta sama ferma była już warta - według skrupulatnych wyliczeń rzeczoznawcy - nieco ponad... 121 tys. zł. Wycenę zlecił Waldemar W.

W 1996 roku stopień zużycia kurników nie przekraczał 15 proc. W 1997 - dobił do 74 proc. W powiecie brzeskim nie zanotowano trzęsień ziemi, ani innych katastrof, nagły 6,5-krotny spadek wartości majątku pozostanie więc niezgłębioną tajemnicą biegłego. Równie zagadkowa wydaje się późniejsza o rok zgoda Waldemara W. na to, by przy wycenie na owe 121 tys. zł spłacić wujkowi o 179 tys. zł więcej.

Waldemar W. twierdził potem przed sądem, że po prostu bał się wujka, który groził mu "jakimiś mafiami", a w chwili podpisywania porozumienia potrząsał "pistoletem w saszetce". Poza tym Kądziołka miał siostrzeńcowi obiecywać wielki dochód z fermy: "przekonywał mnie, że sobie wybuduję dom, że będę sobie jeździł za granicę..." - opisywał W.

Kiedy okazało się, że "z fermy nie ma żadnych dochodów", postanowił nie płacić.

Sąd: spłać wszystko, ile możesz

Ponieważ rodzinne perswazje nic nie dały, w 2001 roku Kazimierz Kądziołka skierował sprawę do Sądu Okręgowego w Tarnowie. I w kilku procesach (dotyczących 30-tysięcznych rat za kolejne lata) uzyskiwał od Waldemara W. wszystko, co mu się - zgodnie z umową - należało. Z odsetkami. Po nieskutecznych apelacjach W. do krakowskiego Sądu Apelacyjnego wyroki stały się prawomocne. Mają klauzulę natychmiastowej wykonalności.

- Ale tylko na papierze - wyjaśnia Kądziołka.

W każdym z wyroków jest bowiem napisane, że "sąd ogranicza odpowiedzialność pozwanego [w zakresie spłaty długów] do wartości dochodów uzyskiwanych z hodowli prowadzonej w kurnikach". A - jako się rzekło - W. dowodził, iż ferma żadnych dochodów nie ma. Na jego kontach komornik nie znalazł żadnych pieniędzy, okazało się też, że od 2000 roku W. ma rozdzielność wspólnoty majątkowej z żoną. A sam jest goły.

Skutecznie udało się wyegzekwować jedynie opłaty sądowe.

Wielkie żarcie

Kądziołka był przekonany, że dłużnik celowo zawyża koszty i ukrywa dochody, żeby nie spłacić zasądzonych kwot. W końcu sąd wyznaczył nadzorcę, który miał to sprawdzić. Ten ustalił m.in., że kury na fermie Waldemara W. pożerają nieprawdopodobne ilości paszy; jego zdaniem gospodarz na papierze zawyżył zużycie o dziesiątki tysięcy zł. W. wpisał też po stronie strat 866 zdechłych brojlerów, przy czym nie dysponował dokumentem o przekazaniu ich do utylizacji.
Zrobiła się z tego sprawa kryminalna, bo Kądziołka święcie wierzy, iż "prawo powinno być prawem i należy je bezwzględnie egzekwować". W lipcu 2008 roku, po blisko trzech latach od zdarzenia, Waldemar W. został skazany na 8 miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata "za wykazywanie zawyżonego (o ok. 30 ton) zużycia paszy w cyklu produkcyjnym tuczu kurcząt" oraz ukrywanie majątku przed komornikiem. Próbował w ten sposób uniknąć spłaty długu, co jest przestępstwem z art. 300 kk.

Sąd nakazał W. zapłacić szybko Kądziołce 10 tys. zł "tytułem naprawienia części wyrządzonej szkody". Nie uwierzył w zapewnienia farmera, że "paszy idzie dużo, bo swoim kurom nie żałuje". Kluczowe dla sądu okazało się, że W. żałuje wujowi.

Pół miliona w reklamówkach

Nie był to pierwszy - i nie najważniejszy - karny wyrok w rodzinie. Ponad rok wcześniej Sąd Rejonowy w Bochni skazał Jacka G. (czyli wspomnianego już pierwszego siostrzeńca Kazimierza) oraz Mieczysława W. (brata Waldemara) na pół roku więzienia w zawieszeniu za składanie fałszywych zeznań. Kilka miesięcy później tarnowski Sąd Okręgowy podtrzymał ten wyrok.

A było tak. W toczącym się przed Sądem Okręgowym procesie o spłatę zobowiązań, jaki Kądziołka wytoczył Waldemarowi W., pozwany powołał nagle grupę świadków, którzy twierdzili, iż dłużnik dawno spłacił dług. Z podsumowania podawanych przez nich liczb wynikało nawet, że Waldemar W. przekazał wujkowi przeszło pół miliona złotych - zamiast ustalonych trzystu tysięcy! Jak? 20 tys. zł przelewem (są na to kwitki), a resztę - gotówką. W reklamówkach. Oni wszyscy to widzieli, ba - pożyczali Waldemarowi W. pieniądze na te spłaty!

80 tys. zł miał pożyczyć farmerowi Antoni B. (samorządowiec, którego żona od kilkunastu lat pracuje w brzeskim sądzie), kolejne 80 tys. - Jacek G., zaś 40 tys. zł - Jan C.

Sąd nie uwierzył w tę opowieść, bo zeznania świadków były ze sobą sprzeczne. Brak w nich było również elementarnej logiki. No bo, kto przelewa z pietyzmem w dwóch ratach 20 tys. zł, a nie dba o pokwitowanie za pół miliona? I to w atmosferze gorącego konfliktu?

Co więcej - w zeznaniach motał się sam Waldemar W. Raz twierdził, że oddał Kądziołce wszystkie pieniądze, a innym razem: "zapłaciłem te 20 tys. zł w 1998 roku, a reszty nie miałem zamiaru płacić, bo uważałem, że te kurniki nie są tyle warte". 7 czerwca 2002 mówił przed Sądem Rejonowym w Brzesku: "Kwota 280 tys. zł różnicy między umową, którą podpisałem, a kwotą, którą mu zapłaciłem, jest kwotą, która się Kądziołce nie należy". Dodał, że umowę na 300 tys. zawarł, bo był pijany, a Kazimierz go straszył. Czemu nie poszedł na policję z donosem na wujka "grożącego mafią i pistoletem w saszetce"?

- Toż to rodzina - odpowiedział sądowi zdziwiony W.

"Kurzo ślepa prokurator"

Kazimierz Kądziołka też po stokroć wolałby wszystko załatwić w rodzinnym gronie, ale - jak zapewnia - nie dało się. - Oni zrobili tę intrygę ze świadkami, żeby mnie całkiem pognębić. Mnie, starego człowieka po zawale, z żoną na dwóch endoprotezach. Użyli bezczelnego kłamstwa. I nic sobie nie robili z prawomocnych wyroków sądu - opisuje emeryt.
Dlatego w 2004 roku złożył doniesienie do tarnowskiej prokuratury. Rozumował prosto: skoro sąd tak dobitnie obnażył nieprawdziwość zeznań świadków Waldemara W. i jego samego, skoro czarno na białym widać w aktach spraw, że oni w tych zeznaniach kłamali jak z nut - próbując doprowadzić Kazimierza do ruiny (utraty kilkuset tysięcy złotych i przegranej w procesach), to powinni za to odpowiedzieć.

Sprawa trafiła do asesor Agnieszki Lechowicz. I była przez nią - ku zdumieniu Kazimierza (na granicy zawału) - wielokrotnie umarzana "z braku znamion czynu zabronionego". Zdaniem asesorki - zeznania świadków w sądzie oparte były na ich "subiektywnej wiedzy", natomiast sam W. wprawdzie kłamał, ale "nikt w procesie karnym nie jest zobowiązany do dostarczania dowodów przeciwko sobie".

Kądziołka odwoływał się do Prokuratury Okręgowej i dalej, aż po samego ministra sprawiedliwości, i nawet na różnych etapach przyznawano mu rację, że postępowanie prowadzone jest pobieżnie i nierzetelnie, ale ostatecznie wszystko zakończyło się umorzeniem. Kądziołce pozostało złożenie do sądu prywatnego aktu oskarżenia. Złożył go w 2007 roku - i sąd w Bochni (Brzesko zostało wyłączone z uwagi na rodzinne powiązania jednego z oskarżonych) skazał za fałszywe zeznania dwóch z czterech oskarżonych. Sąd Okręgowy podtrzymał wyrok.

Zdaniem Kazimierza to koronny dowód, że prokuratura "całkowicie spartoliła robotę". W pismach do wszelkich organów prokuratury, Ministerstwa Sprawiedliwości oraz rzecznika praw obywatelskich prosi o sprawdzenie, czy to była kwestia rażącego zaniedbania, czy też "jakichś powiązań towarzyskich". - Cóż z tego, że ja sobie piszę, skoro moje skargi spływają z góry do tych samych prokuratorów, którzy prowadzili i nadzorowali sprawę. Czy oni napiszą coś przeciwko sobie? Ujawnią własne błędy i zaniedbania? - pyta emeryt.

Z Waldemarem W. zawarli z końcem zeszłego roku ugodę i kwestia rozliczenia fermy została ostatecznie zamknięta. Ale... - Nasze życie stało się koszmarem, bo osoby odpowiedzialne za egzekwowanie prawa w Polsce przez kilka lat, mimo sądowych napomnień, nie zrobiły tego, co do nich należy. Śledztwo prowadzone było w sposób skandaliczny, a celem było ostateczne umorzenie. Winni muszą ponieść konsekwencje - kończy Kazimierz Kądziołka.

Niesłuszna nieoczywiście

Prokurator Mieczysław Sienicki, szef wydziału śledczego tarnowskiej Prokuratury Okręgowej, tłumaczy, że różnice ocen danego zdarzenia są w prokuraturze na porządku dziennym. - Jeden by oskarżał, a inny umorzy - mówi naczelnik. Może się też zdarzyć, choć rzadko, że prokurator uzna, iż przestępstwa nie było, a odmiennego zdania jest sąd.

Prokurator kojarzy nazwisko tarnowskiej prokuratorki Agnieszki Lechowicz, którą Kądziołka najczęściej wymienia w skargach do prokuratury i ministerstwa. - Zdała egzamin prokuratorski na piątkę - przypomina sobie naczelnik.
Dobrą opinię o Lechowicz ma również jej szefowa, Elżbieta Potoczek-Bara, zastępczyni prokuratora rejonowego w Tarnowie. - Duża wiedza, sprawność - opisuje. Przyznaje zarazem, że w przypadku fałszywych zeznań świadków na niekorzyść Kądziołki Agnieszka Lechowicz, która dostała tę sprawę u progu kariery, jako asesor (po innej prokuratorce, która odmawiała wszczęcia postępowania, a potem je umorzyła), i być może brakło jej doświadczenia - popełniła błąd.

Błąd ten został jednak przez zwierzchników oceniony jako "nieoczywisty" (m.in. dlatego, że sąd skazał dwie z czterech oskarżonych osób, a dwie uniewinnił) i dlatego nie było żadnego postępowania służbowego ani dyscyplinarnego przeciwko młodej prokuratorce. Niczym zakończyła się też skarga Kądziołki na Lechowicz rozpatrywana przez prokuraturę w Nowym Sączu. - W sprawach kontrowersyjnych, nieoczywistych, prokurator narażony jest na niepowodzenia - tłumaczy Elżbieta Potoczek-Bara.

- Ale to szary człowiek dostaje od tego zawału - mówi Kazimierz Kądziołka.

Zbigniew Bartuś

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski