Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rozpalić sumienie. Walenty Badylak podpalił się w proteście przeciw kłamstwu katyńskiemu

Anna Zechenter
Studnia im. Walentego Badylaka na krakowskim rynku
Studnia im. Walentego Badylaka na krakowskim rynku Fot: Adam Wojnar/Polskapresse
W pierwszej chwili myślałem, że może stojący obok studni mężczyzna odmraża studnię, ale po chwili zobaczyłem, że on jak gdyby obejmuje studnię. Podbiegłem do niego od tyłu i nie zważając na płomienie, usiłowałem go odciągnąć.

Wtedy jeszcze palił się tylko na dole. On jednakże powiedział do mnie spokojnym głosem: »nie ciągnij mnie, bo ja jestem przywiązany«. Zapytałem: »czym?«, a on powiedział "łańcuchem". Ja nie widziałem łańcucha, więc ciągnąłem go dalej, nawet zerwałem trochę z niego kurtkę..." - tak stolarz Mieczysław Drabik zapamiętał Walentego Badylaka, który podpalił się rankiem, 21 marca 1980 roku przy studzience w Rynku Głównym.

Chwilę później do płonącego podbiegł Adam Kulka. "Kiedy się zbliżyłem, zauważyłem, że płonący mężczyzna przywiązany jest do rury studni - zeznał. - Zacząłem szukać w kieszeni scyzoryka, by go odciąć i wtedy zauważyłem, że to nie sznurek, lecz łańcuch. Zacząłem więc szarpać łańcuch, by go odwiązać. Poczułem, że łańcuch był ciepły. Zauważyłem, że łańcuch nie jest niczym spięty, lecz jedynie okręcony wokół rury studni. Po kilku chwilach udało mi się odkręcić łańcuch. W momencie, kiedy odwiązałem łańcuch, mężczyzna osunął się na płytę rynku..."

Przetrwała tylko tabliczka

Dzień po śmierci Walentego Badylaka w gazetach ukazały się lakoniczne notki: "Samobójcą okazał się 76-letni mieszkaniec Krakowa. Ustalono, że zmarły od wielu lat był leczony z powodu chronicznej choroby psychicznej".

CZYTAJ TAKŻE: Ryszard Siwiec - żywa pochodnia z Przemyśla. "Usłyszcie mój krzyk..."

Władze miały poważny kłopot, bo po Krakowie lotem błyskawicy rozniosła się wieść, że starszy człowiek miał na szyi metalową tabliczkę z wykutym napisem: "Za Katyń". A komuniści bali się tego słowa jak ognia. Przez cały okres powojenny starali się zniszczyć pamięć o sowieckiej zbrodni, popełnionej wiosną 1940 roku na prawie 22 tysiącach Polaków, uwięzionych lub wziętych do niewoli po wkroczeniu Armii Czerwonej na wschodnie tereny II Rzeczpospolitej 17 września 1939 roku. Cenzura w PRL nie zezwalała nawet na publikowanie nazwy "Katyń", dzieci i żony wymordowanych nie miały prawa podawać w swoich dokumentach prawdziwych informacji o dacie i miejscu śmierci bliskich, zabraniano odprawiania mszy św. za rozstrzelanych. Propaganda utrzymywała - zgodnie z sowiecką wersją wydarzeń, ale wbrew dowodom - że ofiary rozstrzelane zostały przez Niemców dopiero w 1941 roku, kiedy Trzecia Rzesza uderzyła na ZSRS i zajęła tereny, na których znajdowały się obozy i więzienia z Polakami.

Umierał przy studzience
Datę 21 marca 1980 roku pamięta doskonale Adam Macedoński, pomysłodawca i założyciel konspiracyjnego Instytutu Katyńskiego w 1978 roku. "Po godzinie ósmej przybiegł do mnie dziennikarz Andrzej Kądziołka z »Przekroju« i płacząc, opowiedział mi, że na Rynku Głównym w Krakowie przed kilkunastoma minutami spalił się człowiek »za Katyń« - mówi. - Andrzej pobiegł do kościoła Mariackiego, gdzie odprawiano właśnie mszę świętą. Podszedł do księdza i przerwał nabożeństwo, błagając o ostatnie namaszczenie dla człowieka, który umiera przy studzience. Ksiądz pobiegł z Andrzejem na Rynek. Gdy dotarli na miejsce, okazało się, że człowiek, który się palił, już nie żyje. Zabierali właśnie jego ciało do karetki. Ksiądz z daleka udzielił błogosławieństwa zmarłemu".
Kiedy Macedoński przyszedł na Rynek około dziewiątej, zobaczył przy studzience tłumek ludzi. Ktoś powiesił na hydrancie obrazek Matki Boskiej, ktoś inny położył kwiaty. Wokół płonęły świeczki - później ułożono z nich napis "Katyń". Kiedy zapadł zmrok, pojawili się podpici mężczyźni nasłani przez Służbę Bezpieczeństwa. Rozdeptali świece i porozrzucali kwiaty.

Przeczytawszy w gazecie, że Badylak był chory psychicznie, Macedoński wybrał się do dyrektora Kliniki Psychiatrycznej UJ, prof. Szymusika, żeby sprawdzić, czy zmarły leczył się psychiatrycznie. Dowiedział się, że SB była już u profesora, a on sam szukał jakichś śladów we wszystkich placówkach służby zdrowia w województwie i nigdzie nie znalazł potwierdzenia, że Walenty Badylak chorował.

"Uderzenia o metal"

"Spotkałem ludzi, którzy znali Walentego Badylaka, m.in. Kazimierza Kozłowskiego" - mówi. Okazało się, że Badylakowi nic nie dolegało, zawsze był zdrów i dbał o kondycję. Potwierdzili to, zresztą, w zeznaniach na SB jego bliscy i znajomi. "Był raczej spokojnym lokatorem - mówiła jego sąsiadka Alicja Łuczywo. - Ostatnio z jego pokoju dochodził jakby stukot uderzeń o metal. Stukanie to dochodziło o różnych godzinach dnia, w nocy tego stukania nie słyszałam. Ostatnio nie zauważyłam u niego jakichkolwiek zmian psychicznych, a nawet był wesoły. Nie zauważyłam u niego żadnych zmian depresyjnych".

CZYTAJ TAKŻE: Ryszard Siwiec - żywa pochodnia z Przemyśla. "Usłyszcie mój krzyk..."

Sąsiadka słyszała z jego mieszkania uderzenia o metal. Były to odgłosy ostatnich przygotowań Walentego Badylaka do śmierci. Wykuwał napis na miedzianej tabliczce, którą milicja znalazła obok studzienki. Chciał zostawić świadectwo i uzasadnić swój czyn - protest przeciwko systemowi komunistycznemu i kłamstwom propagandy. Napis brzmiał: "Precz mordercy katyńscy oraz ich płatni krajowi renegaci. W. Badylak".

Walenty i Irena

Życie nie szczędziło mu ciosów - jak całemu jego pokoleniu. Przedwojenny czeladnik piekarski ożenił się ze Ślązaczką. Kiedy nastała okupacja, kobieta wpisała się na Volkslistę, a syna posłała do Hitlerjugend. Badylak rozwiódł się więc, po czym wstąpił do Armii Krajowej. Po wojnie odebrał dziecko byłej żonie i osiadł na Ziemiach Zachodnich.

W Żarowie koło Wrocławia otworzył piekarnię. Nie dane mu jednak było spokojnie wychowywać syna. UB zaczęło szantażować chłopaka za przynależność do Hitlerjugend, aż wreszcie zmusiło go, by wstąpił do Informacji Wojskowej - odpowiedzialnej za mordowanie żołnierzy Armii Krajowej i podziemia niepodległościowego. Niebawem na Badylaka spadło kolejne nieszczęście: jego piekarnia upadła, zniszczona przez władze podatkami.

Wtedy przeniósł się do Krakowa i tu poznał wdowę Irenę Sławikowską. Jej mąż Eugeniusz Sławikowski, przed wojną kapitan pułku artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim, dostał się po 17 września 1939 roku do sowieckiej niewoli. Był więziony w Kozielsku, a wiosną 1940 roku zginął od kuli NKWD w Katyniu. Irena znała prawdę, bowiem szczątki Eugeniusza zostały wydobyte i zidentyfikowane podczas niemieckiej ekshumacji w 1943 roku. Jego nazwisko znalazło się na liście publikowanej za okupacji w prasie gadzinowej.
Badylak poślubił Irenę, z którą wiódł spokojne życie. Dawał ujście swojej bibliofilskiej pasji, odwiedzając krakowskie księgarnie i antykwariaty. Skromna emerytura nie pozwalała mu na wiele, bywał jednak w kawiarniach wokół Rynku, gdzie często prowadził długie dyskusje. Nie istniały dla niego tematy zakazane. Wciąż wracał do kłamstw rozpowszechnianych przez propagandę na temat Katynia.

Oskarżyli zmarłego

W opublikowanych świeżo wspomnieniach Lilly Sławikowskiej, siostry zamordowanego Eugeniusza, znalazła się wzmianka o Badylakach, dodana przez siostrzenicę autorki, Elżbietę Sławikowską: "Bardzo często spędzali letnie miesiące u moich rodziców w Werbkowicach. Wal - tak nazywany był w rodzinie Walenty Badylak - był zapalonym wędkarzem. Szczupaki przyrządzane na różne sposoby gościły prawie codziennie na naszym stole. Wal był pogodnym, dobrym i serdecznym człowiekiem. Bardzo kochał Irenę. Samospalenia dokonał pięć lat po jej nagłej, tragicznej śmierci. W bardzo krótkim czasie zarówno ja, jak i ciocia zostałyśmy wezwane do Pałacu Mostowskich na przesłuchanie w tej sprawie".

CZYTAJ TAKŻE: Ryszard Siwiec - żywa pochodnia z Przemyśla. "Usłyszcie mój krzyk..."

Teczka z aktami śledztwa "w sprawie samobójstwa Walentego Badylaka", która została złożona w archiwum Prokuratury Wojewódzkiej w Krakowie, stanowi prawnicze kuriozum. Okazuje się, że władze rozpoczęły śledztwo przeciwko nieżyjącemu już wówczas Badylakowi, uznając go za "podejrzanego o przestępstwo z artykułu 152 kodeksu karnego". Wspomniany artykuł ówczesnego kodeksu dotyczył "nieumyślnego spowodowania śmierci człowieka" i przewidywał za ten czyn karę od 6 miesięcy do 5 lat pozbawienia wolności.

Autorka jest pracownikiem krakowskiego Oddziału IPN

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski