Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rozstawali się na długie miesiące. Zawsze przed wyjazdem Jurek uspokajał: "Nie martw się, wrócę"

Rozmawia Katarzyna Kachel
Cecylia Kukuczka: Nigdy nie ułożyłam sobie życia z kimś innym. Nie było mi pisane
Cecylia Kukuczka: Nigdy nie ułożyłam sobie życia z kimś innym. Nie było mi pisane Mateusz Skwarczek / Agencja Gazeta
Gdy wyruszał na Lhotse, było inaczej niż zwykle. Każdy czegoś od niego chciał, o coś dopytywał. Pożegnaliśmy się w pośpiechu. Zdążył tylko powiedzieć: "Dbaj o synów" - wspomina Cecylia Kukuczka

- Jak wyglądały Wasze pożegnania?

- Bardzo często odprowadzałam męża na lotnisko czy dworzec, wraz z całym majdanem: kilkoma plecakami, beczkami i sprzętem. To były dla nas bardzo cenne chwile.

- Co mówił?

- "Nie martw się, wrócę".

- Tym ostatnim razem było jednak inaczej.

- Gdy Jerzy wyruszał na Lhotse, nie mogłam pojechać na lotnisko. Pojechałam z nim na dworzec w Katowicach. Wyobrażałam sobie to nasze rozstanie całkiem inaczej, ale nagle, na peronie, pojawił się tłum ludzi. Każdy miał do męża jakąś sprawę do przegadania. Jurek wydawał ostatnie dyspozycję, odpowiadał na pytania. To nasze pożegnanie było szybkie. Kiedy pociąg
zaczął odjeżdżać, zdążył jeszcze zapewnić, że wróci. Powiedział jeszcze jedno: "Pamiętaj, dbaj o synów".

- To miała być jego ostatnia góra?

- Faktycznie, przyrzekał, że jeśli uda mu się zdobyć Lhotse nową drogą przez słynną, niezdobytą wówczas południową ścianę, przestanie się tak intensywnie, ekstremalnie wspinać. Nie miałam jednak złudzeń, że całkowicie zapomni o górach. Było przecież tyle jeszcze szczytów, które na niego czekały.

- Tego ranka, kiedy lina nie wytrzymała i Pani mąż spadał w przepaść, Wasz młodszy syn Wojtek miał sen. Co mu się śniło?

- Pamiętam, październik był wtedy bardzo ładny. Ciepły. Poprosiłam ciocię, by została z Wojtkiem na wsi, w Istebnej. Nie chciałam, by siedział w blokach w Katowicach. Po tragedii ciocia przypomniała sobie, że Wojtek obudził się nagle o czwartej nad ranem, zerwał z łóżka i opowiedział, że śniło mu się, iż jeździ z tatą windą z góry na dół. Na okrągło, bo winda nie może się zatrzymać. Tata zaś cały czas wciska przycisk i krzyczy: "Alarm! Alarm!". Sprawdziliśmy potem i okazało się, że to była ta godzina, kiedy Jerzy spadał z góry.

- Wierzy Pani w złe przeczucia?

- Wierzę. Często czuję niepokój, dziwny irracjonalny lęk, który zwiastuje coś złego.

- A wtedy, przed 26 laty?

- Niczego nie przeczuwałam. Pamiętam tylko moment, gdy wiedząc mniej więcej, kiedy nastąpi atak szczytowy, siedzieliśmy wszyscy przy radiu i czekaliśmy na jakiekolwiek informacje. Było cicho. Całkowicie cicho do chwili kiedy w drzwiach stanął Janusz Majer, wówczas prezes klubu wysokościowego w Katowicach. Przyszedł z żoną. Zobaczyłam ich na korytarzu w bloku i od razu wiedziałam, że usłyszę coś złego. Był 25 października. Ciepły, ładny dzień.

- Jak Pani zareagowała?

- Siadłam na kanapie i nie byłam w stanie się ruszyć. Nie potrafiłam zapłakać, choć z natury jestem beksą. Nie popłynęła ani jedna łza. Nie zapytałam, jak to się stało, gdzie, jakie były okoliczności. Nic. Siedziałam w całkowitym odrętwieniu.

- Nie była Pani zła na męża? Przecież obiecał wrócić.

- Nie miałam takich odczuć. To był żal, przygnębienie. Poczułam się tak, jakby mi nagle pękło serce. Długo zresztą nie byłam w stanie w tę tragedię uwierzyć. Myślałam: może się ktoś pomylił, może to nieprawdziwa informacja. Przecież jemu nic nie mogło się stać. I nawet wówczas gdy przyszło potwierdzenie, że miał śmiertelny wypadek, przez cały rok czekałam. Liczyłam, że może wpadł w jakąś szczelinę, z której uda mu się jakimś cudem wygrzebać. Wierzyłam, że stanie przed drzwiami, jak wtedy kiedy przyjeżdżał z kolejnych wypraw. Na każdy dźwięk dzwonka serce zaczynało mi szybciej bić.

- Co miała Pani przed oczami tych kilka sekund przed otwarciem drzwi?

- Wielki plecak i mocno ogorzałą twarz męża. Zawsze po powrocie taką miał. Od wiatru, słońca, śniegu. Taki radosny, szczęśliwy.

- Zawsze wracał uśmiechnięty?

- Nie, kiedy coś w górach poszło źle, zginął jego kolega, doszło do wypadku, od razu to wiedziałam. Po minie i spuszczonej głowie.

- Ile razy myślała Pani, że coś złego może przytrafić się i mężowi?
- Starałam się odsuwać takie myśli. Nie było łatwo, bo przecież nie mieliśmy telefonów komórkowych, e-maili, miesiącami nie otrzymywałam żadnych uspokajających informacji. Żyłam w całkowitej niepewności. Nie miałam pojęcia, co się w tych górach dzieje. Listy dochodziły albo i nie. Czasami dostawałam je, gdy Jurek był już w domu. Nigdy jednak, przez te wszystkie lata, nie pozwoliłam sobie na konstatację, że on może nie wrócić. Zostawić nas samych.

- Kiedy się poznaliście, nie miała Pani pojęcia, że to początek trudnego życia? Żony u boku męża, którego pasją jest balansowanie na granicy życia i śmierci.

- W ogóle tak nie myślałam. Poznaliśmy się zupełnie przypadkowo w kawiarni, w której umówiłam się z koleżanką na plotki. A że nie było wolnego miejsca, wypatrzyłyśmy jakimś cudem stolik, który właśnie zwalniało trzech panów. Podbiegłyśmy, by go szybko zająć. Na co panowie się rozmyślili i postanowili jeszcze przez jakiś czas dotrzymać nam towarzystwa ("Bo takie miłe panie"). Okazało się, że to były urodziny Jurka. O tym, że się intensywnie wspina, dowiedziałam się później. Dla mnie wówczas to była abstrakcja. Coś całkowicie obcego. Nic o górach ani środowisku nie wiedziałam.

- Gdzie zabierał Panią na randki?

- Zazwyczaj do klubu wysokogórskiego, a w weekendy w skałki, gdzie się wspinał. Powoli oswajałam się i z górami, i z ludźmi, którzy tak wiele byli w stanie dla nich poświęcić.

- Kiedy jednak była Pani w ciąży z Maćkiem, mąż odmówił Andrzejowi Zawadzie wspólnego zdobywania Everestu zimą.

- Piękny gest, kiedy Jerzy faktycznie na pierwszym planie postawił żonę spodziewającą się dziecka.

- Prosiła go Pani o to?

- Nie, to była jego decyzja. Ale i tak długo nie wysiedział. Dwa miesiące później spakował się i poszedł zdobyć wraz z Andrzejem Czokiem Everest wiosną (południową ścianą).

- Nigdy nie zabraniała Pani mężowi wspinaczki?

- Nie. Wiedziałam i widziałam doskonale, jaka to dla niego szalona radość. Wielka miłość i całe życie. Jak bym mogła próbować to odebrać? To tak jakby coś mu wyrwać, amputować.

- Może dlatego właśnie wybrał Panią, bo wiedział, że nie postawi mu Pani ultimatum: góry albo ja?

- Nie wiem, czy miał taką stuprocentową pewność. Przecież mogło mi się coś nagle w głowie pozmieniać. Ale, faktycznie, nigdy nie postawiłam go przed wyborem: ja albo góry, choć przecież nasze życie nie było normalne. Takie jak innych rodzin.

- Nie mieliście planów?

- Mieliśmy. Gdy Jerzy wracał z gór, poświęcał się rodzinie. Myślał o kolejnej wyprawie, równocześnie jednak planował nasze życie. Chciał, by niczego w nim nie brakowało. Nie uciekał od rodziny. Zawsze zresztą chciał, by była duża. Mówił: przydałaby się jeszcze córeczka.

- W tamtych czasach organizacja wypraw była bardzo ciężka. Jak to się udawało?

- Nie wiem, bo przecież sklepy były puste, nie było ani sprzętu, ani jedzenia. Nie było także pieniędzy. Jurek musiał malować kominy, by uzbierać na wyjazd. Robił to w soboty. Mało go mieliśmy tylko dla siebie.

- Kiedy już jednak był, jak wyglądało Wasze małżeństwo?

- Spokojnie. Nigdy się nie kłóciliśmy, bo szkoda nam było na to czasu. Jurek był bardzo łagodnym człowiekiem. Ciepłym. Rzadko kiedy się denerwował. Nie pamiętam, by kiedykolwiek na nas krzyczał. Dbał, żeby chłopcy jeździli na nartach, lepił z nimi bałwana.

- Konsekwentny?
- Bardzo. Gdy sobie coś zaplanował, musiał to osiągnąć. Uparcie dążył do celu. Może to jego góralski charakter w ten sposób się odzywał. I to nie tylko w kwestii gór.

- Dom był jednak na Pani głowie?

- Głównie.

- Męskie prace też?

- Przy większych problemach musiałam prosić o pomoc fachowców lub sąsiadów. Chłopcy byli mali, więc nie potrafili mi w tym pomóc.

- Miał wyrzuty sumienia, gdy Was opuszczał?

- Nigdy o tym nie mówił, ale myślę, że miał. Dlatego po powrocie zawsze chciał nam tę rozłąkę, nieobecność wynagrodzić. Zawsze przywoził też bardzo dużo prezentów. Wiedział, co nas może ucieszyć. Dla dzieci zabawki, komputerki, których w Polsce nie było, dla mnie biżuterię i ubrania. Miał dobry gust.

- Opowiadał o swoich przeżyciach?

- Nie. Więcej dowiedziałam się o nich z książki. Nigdy nie wspominał o tragicznych i niebezpiecznych momentach. Gdy przeczytałam o nich, pomyślałam: Boże, co tam się w ogóle działo. Nie opowiadał o swoich odczuciach, gdy stawał na szczycie. Zachowywał to wyłącznie dla siebie.

- Nie wspominał o odmrożeniach, bólu, głodzie?

- Nie. Tak jak i nie usłyszałam od niego o śmierci jego przyjaciół. Pamiętam, po jednej tragicznej wyprawie, w której zginął partner Jurka, mąż wybierał się do jego rodziny. Chciałam mu towarzyszyć, wesprzeć na duchu... Nie zgodził się.

- Chciał Panią w ten sposób chronić?

- Myślę, że tak. Wiedział, że i tak wystarczająco się o niego martwimy. Domyślałam się wielu rzeczy, ale moja wyobraźnia nie dorównała nigdy tej ciężkiej okrutnej rzeczywistości. Codziennej walce w górach o przeżycie.

- Był ryzykantem. Mówił, że w pewnym momencie już samo zdobycie szczytu to za mało.

- Lubił ekstremalne wyzwania. Ekscytowało go tylko to, co naj. Chciał wnieść do himalaizmu coś nowego, tak więc nie interesowały go przetarte szlaki. Zależało mu, by pokazać klasę, udowodnić sobie, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Był bardzo ambitny, a góry dawały mu spełnienie. Nie robił tego dla sławy ani tym bardziej dla pieniędzy.

- Góry go zmieniały?

- Przeżywał wszystkie tragiczne zdarzenia, ale nie zauważyłam, by popadał w depresję. To był naturalny smutek. Nigdy jednak nie było takiego momentu, by przestał myśleć o wspinaczce. By zaczął się bać. Zawsze chciał wracać w góry. Może, żeby oddać hołd tym, którzy zginęli? Dedykował im swoje wejścia. Nic nie zdołało go zatrzymać. Góry cały czas go wzywały.

- Jak ważny był dla Pani męża Bóg?

- Jurek był osobą bardzo wierzącą. Może w górach szukał też mistycznych doświadczeń? Pisał zresztą w książkach, że intensywniej czuł tam obecność Boga. Wierzył, że czuwa nad nim Opatrzność i nic złego nie może mu się stać. Pytała mnie Pani wcześniej, czy czułam żal do męża. Powiem Pani szczerze, że miałam pretensje do Pana Boga. Pytałam: "Dlaczego mi go zabrałeś? Przecież to był taki dobry człowiek, nic złego nie zrobił. Tak Ci wierzył, tak ufał". Długo trwało, zanim potrafiłam sobie wszystko w miarę poukładać.

- Nie myślała Pani o mężu: egoista?

- Nie mieliśmy odczucia, że jesteśmy na drugim planie. Że wspina się ze zwykłego egoizmu. Miał dwie miłości: rodzinę i góry. Musieliśmy się nim dzielić.

- Była Pani z niego dumna?

- Oczywiście, miał wielkie osiągnięcia, cieszył się szacunkiem. Nawet spod lady udawało nam się wiele rzeczy zdobyć. Z czasem jednak ta popularność zaczęła nam przeszkadzać. Przez dom cały czas przetaczali się dziennikarze, robiło się to mało komfortowe i dezorganizowało nasze życie.

- Nie lubił udzielać wywiadów.

- Bo nie lubił się dzielić górami. Opowiadać.

- Książkę jednak napisał.

- Po długich naciskach i namowach. I chwała Bogu. Został po nim wyraźny ślad.

- Brakuje Pani grobu męża?.

- Brakuje mi miejsca, do którego mogę pójść, pożalić się, podumać, zapalić znicz. Nie jest łatwo żyć przez tyle lat, nigdy nie pochowawszy bliskiego człowieka.Tu, w Istebnej, jest tablica ufundowana przez przyjaciół Jurka. Postawiono ją na placu Kościelnym, blisko cmentarza, na którym leżą jego rodzice. I to jest dla mnie symboliczny grób. Co 10 lat staram się też pojechać w Himalaje. Tam już jestem bardzo blisko Jurka. Himalaiści postawili tam kamienny chorten. Widać z tego miejsca południową ścianę Lhotse, z której odpadł, mając zaledwie do pokonania 161 metrów. Bliżej niego być już nie mogę.

- Jest Pani z nim pożegnana?

- Nie. Cały czas jest obecny w pamięci, otoczona jestem jego osobistymi rzeczami. Niemalże codziennie opowiadam jego historię ludziom, którzy przychodzą do Izby Pamięci. Mam go przed oczyma.

- Rozmawia z nim Pani?

- Czasami proszę o pomoc, wskazówkę. Zresztą całe życie bez niego zastanawiałam się na każdym kroku, co by Jurek na to powiedział, czy zaakceptowałby moje decyzje.

- Myśli Pani, że chciałby aby synowie się wspinali?

- Chyba nie chciałby. Nigdy jednak o tym nie rozmawialiśmy.

- Bała się Pani, że zarażą się miłością do wspinania?

- Ogromnie się bałam, że nie będzie im się wypadało nie wspinać, mając tak sławnego ojca. Znaleźli jednak swoją drogę.

- Wojtek zdobył jednak Mount Everest.

- A ja drżałam wówczas i mówiłam: "Boże, może teraz złapie bakcyla i zacznie się wspinać". Powiedziałam mu: "Gdyby ci się coś stało, to ja tego nie przeżyję".

- Nie chciała Pani sobie na nowo ułożyć życia?

- Nie że nie chciałam. Po prostu nie spotkałam nikogo, kto potrafiłby zastąpić Jurka. Nie było mi pisane.

***
Jerzy Kukuczka uznawany jest za najwybitniejszego himalaistę XX w. Urodził się 24 marca 1948 r. w Katowicach, zginął tragicznie 24 października 1989 r. na Lhotse w Nepalu. Jako drugi człowiek na Ziemi zdobył Koronę Himalajów i Karakorum - wszystkie 14 szczytów o wysokości ponad 8 tysięcy metrów (pierwszy był Reinhold Messner, któremu zajęło to szesnaście lat i cztery miesiące, Kukuczce - niespełna osiem lat).
Zostawił żonę Cecylię oraz dwóch synów: Macieja i Wojciecha.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski