Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rudolf Rohaczek: W Polsce jestem bardziej znany niż w Czechach

Przemysław Franczak
Przemysław Franczak
Rudolf Rohaczek w Krakowie pracuje od 2004 roku
Rudolf Rohaczek w Krakowie pracuje od 2004 roku Karina Trojok
Rudolf Rohaczek. Cudotwórca? Raczej wyznawca kultu ciężkiej pracy. Z 12 tytułów mistrzowskich hokeistów Cracovii na jego erę przypada aż siedem. Ostatnio przedłużył kontrakt do 2020 roku. Przypominamy wywiad z trenerem "Pasów" - z grudnia ubiegłego roku - w którym opowiada o pasji, pracy i życiu prywatnym.

- Podczas meczów przeklina Pan po polsku czy po czesku?

- Gdy jestem normalnie zdenerwowany, to po polsku. A gdy bardzo - to zaczynają się plątać czeskie słowa.

- I wtedy gracze zaczynają się uśmiechać?

- Nie, bo oni już wtedy wiedzą, że mają problem.

- 12 lat w Krakowie, w sumie ponad 16 w Polsce. Gdzie w takim razie jest dom?

- Trudne pytanie. W Ostrawie mam dom i rodzinę, ale... Tu też jest bardzo fajnie. To dwa miejsca, w których mógłbym żyć. Prawda jest taka, że po tylu latach w Krakowie mam więcej przyjaciół i znajomych niż w Czechach.

- Planów, żeby do Krakowa przenieść się na stałe, nie było?

- Jakoś nie. Żona pracuje jako nauczycielka w szkole średniej, nie chciała tego zostawiać. Wcześniej syn chodził w Ostrawie do szkoły, więc tematu nie było. A że odległość nie jest duża - gdy autostrady porobili, to w dwie godziny da się dojechać - postanowiliśmy, że wszystko zostaje po staremu. I ten model się sprawdza. W wolnej chwili albo ja jadę do Czech, albo żona czy syn przyjeżdżają tutaj. Sporo znajomych też się przewija, Kraków przyciąga.

- Do krakowskiego smogu też się Pan przyzwyczaił?

- Do tego akurat nie. To jest problem, ale mają te kotły i kopciuchy wymieniać, są dotacje. Może za kilka lat będzie lepiej.

- Zorientowany Pan jest dobrze.

- W końcu tu mieszkam, rozmawiam z ludźmi, interesuję się. A smog też bezpośrednio mnie dotyka, wpływa na zdrowie. A akurat zdrowe gardło jest trenerowi potrzebne.

- Które zdanie lepiej by Pana opisywało: Rohaczek utknął w Krakowie czy Rohaczek realizuje się w Krakowie?

- To drugie, zdecydowanie. Cały czas coś się dzieje. W drużynie zmieniają się zawodnicy, charaktery, a to zawsze jest wyzwanie, żeby ludzi do siebie dopasować. Pojawiają się nowe pomysły na treningi, bo świat hokejowy też nie stoi w miejscu. Można coś poprawiać w taktyce, przygotowaniu. Nie jest to taka rutyna, która zabija. Nadal mam motywację i energię, żeby tu pracować.

- Na początku to nie był aż tak długoterminowy plan.

- Na pewno nie spodziewałem się, że to będzie trwać tyle lat. Ale z drugiej strony - szybko to zleciało. Bardzo szybko.

- Swoją drogą to pewien fenomen. W piłkarskim zespole Cracovii przez 12 lat przewinęło się kilkunastu trenerów, a Pan trzyma się jak pomnik ze spiżu.

- Specyfika hokeja jest inna, futbol w Polsce przykuwa większą uwagę. Nam udawało się też regularnie zdobywać trofea, za czym stała ciężka praca chłopaków, nasza jako trenerów, prezesa Filipiaka, ludzi z klubu. Rozwijaliśmy się. W tym roku jako pierwszy polski klub zagraliśmy w Lidze Mistrzów. I zagraliśmy, uważam, bardzo dobrze. Jeśli ktoś twierdzi, że w przegranym 0:7 meczu w Karlstadt wypadliśmy słabo, to nie ma racji. Pojawiały się opinie, że nasze wyniki pokazały przepaść między nami a europejską czołówką. Ale to jest hokej. Spróbuję porównać to do piłki nożnej. Jeśli polski zespół traci sześć goli w spotkaniu z futbolowym potentatem, to my w Szwecji musielibyśmy stracić 24, żeby można było szukać równowagi między tymi zdarzeniami. Warto więc było zagrać w LM, chłopcy postawili się mocnym rywalom.

- Ile Pańskie sukcesy znaczą w Czechach, gdzie hokej to sport numer jeden?

- Wiadomo, że tam polski hokej traktuje się trochę tak, jakby stał na poboczu. Choć gdy graliśmy w Lidze Mistrzów ze Spartą Praga, to byli zdziwieni, że tutaj tak się gra w hokeja.

- Pan jest znany w ojczyźnie?

- Na pewno ktoś mnie tam zna, ale po tylu latach spędzonych w Polsce, tutaj zna mnie zdecydowanie więcej ludzi.

- Sześć tytułów mistrza Polski w CV otworzyłoby Panu w Czechach drzwi do pracy w dobrym klubie?

- Trudno powiedzieć. Przez te wszystkie lata były jakieś propozycje ze Słowacji, Czech, a nawet z innych krajów, ale tak się sprawy ułożyły, że cały czas jestem tutaj.

- Dlaczego?

- Bo nie miałem powodu, żeby cokolwiek zmieniać i zrywać kontrakty. Nie żałowałem nigdy, że tu wylądowałem i nie będę żałował.

- Jednak gdy zaczynał Pan trenerską karierę, to marzył o czymś więcej?

- Marzenia się spełniły. Chciałem po prostu pracować w tym zawodzie, mieć z tego frajdę. Nie bujałem w obłokach, że za dziesięć lat będę w NHL. Nie miałem na to czasu. Korzystałem z kolejnych okazji. Karvina, Ostrawa, potem przyszła propozycja z Krynicy. Tam z młodymi zawodnikami osiągnęliśmy niesamowity sukces, zdobyliśmy srebrny medal mistrzostw Polski. I to chyba w tamtym czasie przesądziło się, że moje zawodowe życie związane jest głównie z waszym krajem.

- Pamięta Pan swoje początki w Cracovii? Treningi były podobno tak długie, że zawodnicy zaczęli przynosić ze sobą suchy prowiant, bo nie było czasu na zjedzenie normalnego posiłku.

- (śmiech) Mówiłem im, żeby zabierali ze sobą jakieś batony, a oni przynosili kanapki. Tak było. Mówią, że moje zespoły zawsze słynęły z bardzo dobrego przygotowania fizycznego. To prawda, bo to jest fundament. Mieliśmy też czasem szczęście w budowaniu drużyny, udanych zmianach personalnych, ale szczęście sprzyja dobrze przygotowanym.

- Dzisiaj już Pańskie metody zawodników nie dziwią, ale dwanaście lat temu…

- Zabrałem ich na kajaki, 3,5 godziny dużego wysiłku. Do każdego kajaka przywiązana była napełniona dwudziestolitrowa butla, zanurzona z tyłu w wodzie. Po co? Żeby było ciekawiej, a kajaki trochę cięższe. Płynęliśmy pod Wawel i z powrotem na Kolną. Potężny wysiłek, zawodnicy będą mieli co wspominać do końca życia. Zresztą, te wypady na kajaki czasem się powtarzają. Prezes Zbigniew Miązek z Kolnej powiedział do mnie tak: jak przed sezonem trenujecie u nas, to zdobywacie złote medale, a jak was nie ma, to nic nie wygrywacie. Coś w tym jest. Dwa lata nas tam nie było i mistrzostwa też. A przed poprzednim sezonem pływaliśmy i zdobyliśmy złoto.

- Pan jako zawodnik lubił tak harować?

- To była inna szkoła, rosyjska. Dźwigało się bezsensownie ciężkie ciężary. Pękały kręgosłupy, kolana. Ale innej drogi wtedy nie było.

- To teraz Pan mówi zawodnikom: co wy w ogóle wiecie o ciężkiej pracy?

- Nie, sam im czasem współczuję. Teraz mają ciężko, ale inaczej. Robiliśmy latem na przykład bardzo męczące podbiegi pod górę. Niektórzy wymiotowali z wysiłku. To trudny zawód, trzeba po prostu hokej kochać, żeby wytrwać. Ja, gdy byłem mały, musiałem meldować się o szóstej rano na lodowisku na treningu. A trzeba było jeszcze dojechać 15 km tramwajem, więc wstawało się wpół do piątej. Coś takiego hartuje na całe życie.

- Dlatego z syna zrobił Pan tenisistę, a nie hokeistę?

- Nie, to był jego wybór. Teraz jeszcze trochę gra w różnych turniejach, ale bardziej jest już trenerem. I chyba dobrze wybrał, bo jako szkoleniowiec jest znacznie spokojniejszy ode mnie. W tenisie nie zdziera się tak gardła jak w hokeju. Dobry trener z niego będzie.

- A Pan często wybucha?

- Od czasu do czasu. Teraz mniej niż kiedyś. Metody się zmieniły, moje podejście też.

- Dyscyplinę trudno utrzymać?

- Czasem trzeba dokręcić śrubę. Choć teraz nie ma większych problemów, u zawodników wzrosła świadomość, rozumieją, o co grają. Ale nadzór w szatni musi być.

- To dwudziestu kilku silnych facetów. Trudno utrzymać takie stado w ryzach.

- Niełatwa sprawa, choć inaczej jest, gdy wszystkich dobrze znasz. Bo na niektórych trzeba krzyknąć, a na innych w ogóle nie można, bo źle to znoszą psychicznie. Jednego trzeba pogłaskać, a innego zwyzywać. Różnie bywa.

- Pan nie lubi podobno, gdy ktoś za wysoko podnosi głowę w drużynie.

- Myślę, że to nie jest prawda. Jeśli zawodnik chce wychylić się w taki sposób, że na treningach zapycha na 150 procent albo w trakcie meczu próbuje coś kreować, improwizować, to nie mam nic przeciwko. Ale każdy musi być świadomy, że ma płacone za granie, nie za gadanie. I trener ma zawsze ostatnie słowo. Problem rodzi się, gdy ktoś zaczyna filozofować.

- I jak długo ma Pan zamiar uczyć tego zawodników w Krakowie? Kolejne 12 lat?

- (śmiech) Nie jestem wróżką. Zobaczymy, co życie przyniesie.

Wywiad ukazał się 2 grudnia 2016 roku w "Dzienniku Polskim"


Rudolf Rohaczek ma 54 lata.
Pochodzi z Ostrawy. Jako zawodnik (był obrońcą) grał w HC Vitkovice, Trzyńcu i Havirzovie. Grę w hokeja godził ze studiami na praskim Uniwersytecie Karola. - Grałem więcej głową, niż latałem po lodzie. Dużo widziałem, czytałem grę. Trener Rohaczek lubiłby zawodnika Rohaczka - opowiada ze śmiechem. Lubił też rządzić. - Ktoś musiał. W Trzyńcu kilka lat byłem kapitanem drużyny.
Wcześniej odbył dwuletnią służbą wojskową - w Czechach tak jak w Polsce była obowiązkowa - w wojskach łączności. Na trenerską stronę rzeki przeszedł w połowie 1995 roku. Zaczynał w Karvini, potem był szkoleniowcem Poruby Ostrawa. W 1998 roku trafił do KTH Krynica (zdobył z tym klubem srebro i brąz mistrzostw Polski). Nad Wisłą pracował też w Polonii Bytom i GKS Tychy (dwa brązowe medale). W Cracovii pracuje nieprzerwanie od 10 listopada 2004 roku. Z krakowskim klubem siedem razy zdobył mistrzowski tytuł, dwukrotnie srebrny i brązowy medal. Od sierpnia 2005 do września 2008 roku był jednocześnie selekcjonerem reprezentacji Polski. Żona Sylvia, syn Roman (28 lat).

Sportowy24.pl w Małopolsce

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Rudolf Rohaczek: W Polsce jestem bardziej znany niż w Czechach - Gazeta Krakowska

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski