Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rupieciarnie

Redakcja
Przez stulecia domy obrastały drobiazgami, przedmiotami, które były już zbędne, ale jeszcze z różnych względów - sentymentalnych, pragmatycznych - których nie wyrzucało się na śmietnik. Tkwiły więc rupiecie, obrastając kurzem, w lamusach, po strychach, po piwnicach, po komórkach, po spichlerzach. Od czasu do czasu nadchodziła wojna, wybuchał pożar, ale dopóki nie przyszły kataklizmy, było tak jak w zaścianku Dobrzyńskich:

Marginałki

Wewnątrz samego domu, w stajni i wozowni
Pełno znajdziesz rynsztunków, jak w starej zbrojowni.
Pod dachem wiszą cztery ogromne szyszaki,
Ozdoby czół marsowych: dziś Wenery ptaki,
Gołębie, w nich gruchając karmią swe pisklęta.
W stajni kolczuga wielka nad żłobem rozpięta
I pierścieniasty pancerz służą za drabinę,
W którą chłopiec zarzuca źrebcom dzięcielinę.
W kuchni kilka rapierów kucharka bezbożna
Odhartowała, kładąc je w piec zamiast rożna;
Buńczukiem, łupem z Wiednia, otrzepywa żarna:
Słowem, wygnała Marsa Ceres gospodarna.
Jeszcze w czasach mojego dzieciństwa domy były solidnie zagracone. Podczas wakacji w dalekiej, egzotycznej Łomży, do tak zwanego "zachowanka", małego, kamiennego, pełnego chłodu i pachnącego kiszonymi ogórkami pomieszczenia, wchodziło się niczym do muzeum. Na półkach, wysoko, pod samym sufitem, rzędem stały samowary. Wypinały mosiężne brzuchy, chlubiąc się medalami, którymi były obsypane niczym ruscy generałowie. Przed laty w tamtych okolicach, na rosyjską modłę, pito herbatę z samowarów. Do herbaty podawano konfitury, a po wsiach, po zaściankach nieomal Mickiewiczowskich, chłopi i zagrodowa szlachta piła "na prikusku" - zagryzając herbatę cukrem. A propos cukru - oto leży w zachowanku malutka siekierka, toporek, metalowy tomahawk. Pamiątka z czasów, kiedy cukier kupowało się w głowach, wielkich bryłach, i z tych brył odłupywało się małe kawałki. Podobno - jak zapewniała babcia - uderzany toporkiem cukier sypał niebieskawymi iskrami.
I jeszcze coś - w wielkim słoju ruble. Carskie, papierowe, trzymane nie wiadomo po co - może w nadziei, że odzyskają swoją niegdysiejszą wartość, a wielkie płachty banknotów kiedyś stanowiły niezły mająteczek. Można była - jak wzdychając mówiła babcia - kupić za nie kilkadziesiąt krów. Nie wiadomo dlaczego starzy ludzie - niczym Masajowie - wszystko przeliczali na krowy.
A pudełkach, okrągłych, drewnianych, zwanych kadłubkami - obfitość drobiazgów. Gwoździe, niektóre bardzo archaiczne, ręcznie kute, nie wiadomo po co przechowywane, może w myśl zasady, że wszystko się może przydać. Monety - carskie, niemieckie, międzywojenne. Jakaś łyżeczka - prawie srebrna! - pogięta, sczerniała. Guziki, mnóstwo guzików. Drewniane szpulki, z których nici odwinięto wiele lat przed wojną, może nawet pierwszą.
Nie inaczej było w komorze, w podtarnowskim domu, cudownym domu wakacji. Tam, w pudle drewnianym, też spały setki drobiazgów - znów monety, tym razem z przewagą austriackich. Znów gwoździe, śruby, mutry. Jakieś pieczątki - przedwojennego kółka rolniczego, przedwojennej mleczarskiej spółdzielni. Medaliki - na błękitnych wstążkach, kupione podczas odpustów - przede wszystkim w Tuchowie. Mundurowe guziki z orłami - przedwojennym polskim w koronie i dwugłowym, austriackim.
A sama komora - bez okien, z wejściami bezpośrednio z podwórka i z kuchni - też była muzeum. W kącie stały żarna, rzadko już używane, archaiczne, huczące wesoło, gdy się je obracało. Na ścianach wisiały fragmenty uprzęży - lejce, wędzidła. A na półkach stały stare lampy naftowe. Obok nich gliniane butle z herbem Sanguszków - kiedyś w swym wnętrzu kryjące piwa z książęcego browaru. Stał stary rower - z kierownicą zakręconą niczym baranie rogi, tak archaiczny, że raczej wypadałoby nazwać go nie rowerem, ale welocypedem.
Pachniała komora serem ociekającym z serwatki, świeżym chlebem, wyjętym z czeluści wielkiego pieca i stygnącym powoli. Sadłem, które, zamknięte w wieprzowych pęcherzach, wisiało u powały. Ziołami w wielkich pękach - dziurawcem, miętą, centurią - także zawieszonymi wysoko. Pachniała kurzem i zbożem, pszenicą złocącą się w wielkim sąsieku. A obok leżał niemiecki hełm, którym, niczym czerpakiem, nabierało się pszenicy, aby rzucić ją kurom.
Kiedy wspominam rupieciarnie mojego dzieciństwa, współczuję pokoleniom wychowanym w blokowiskach. W mrówkowcach pozbawionych strychów i piwnic. W mieszkaniach malutkich, bez pomieszczeń, w których osadzałaby się historia. Zresztą, co miałoby się osadzać? Plastykowa tandeta? Elektroniczne gadżety, cieszące tak długo, jak długo działają?
Może dlatego dorosły pokolenia, dla których historią kojarzy się tylko z nudą szkolnych podręczników. Nie ma już jej desygnatów, przedmiotów codziennych, zwyczajnych, mówiących o przeszłości równie wiele, jak gawędziarze, opowiadacze bajęd, którzy znikli, odeszli niczym dinozaury.
Współczuję pokoleniom wychowanym w blokowiskach, bo życie nie dostarczyło karmy ich wyobraźni. Bo nie mogli spędzać cudownych godzin poświęconych grzebaniu w rupieciarniach, w których każdy przedmiot prosił o opowiedzenie jego historii...
ANDRZEJ KOZIOŁ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski