Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

RWE w pamięci jej spikera

Rozmawiał Włodzimierz Knap
Stanisław Elsner-Załuski był przez lata lektorem RWE
Stanisław Elsner-Załuski był przez lata lektorem RWE fot. Archiwum
Rozmowa ze Stanisławem Elsnerem-Załuskim, spikerem RWE. 30 czerwca 1994. Po 42 latach kończy nadawanie sekcja Polska Radia Wolna Europa. Znaczenia rozgłośni nie sposób przecenić. Przez lata pełni w PRL rolę jedynej opozycji

– Jak trafił Pan do Radia Wolna Europa?

– Przypadkowo. Po świętach Bożego Narodzenia w 1978 r. wyjechałem z żoną Marią do Wiednia. Wcześniej musiałem załatwić paszport. Zdobyłem go na dwa tygodnie.

– Chciał Pan wrócić do Polski czy zostać w Austrii?

– Ani to, ani to. Planowaliśmy wyjechać do USA. Przez znajomego Niemca, Haralda Kle-menza, załatwiłem wizę niemiecką, co graniczyło z cudem. Dotarliśmy do Monachium, bo na tyle starczyło nam pieniędzy. Po zgłoszeniu się na policję, otrzymaliśmy pomoc w postaci pokoju w pensjonacie, jakieś dokumenty i pieniądze. Tam poznałem czeską malarkę, która poradziła mi, bym zgłosił się do amerykańskiej jednostki wojskowej stacjonującej w Monachium, bo to może przyspieszyć nasz wyjazd. Tak zrobiłem i złożyłem papiery w instytucji zajmującej się emigracją m.in. do USA. Ktoś doczytał się w moich dokumentach, że jestem aktorem.

W efekcie koło maja 1979 r. przyszedł do mnie oficer amerykański i zapytał, czy nie chciałbym spróbować pracy w Radiu Wolna Europa. Opierałem się, mówiąc, że mam swój plan. On starał się mnie przekonać, mówiąc, że w USA o pomoc socjalną jest znacznie trudniej, a ja w oczekiwaniu na odlot dorobię sobie trochę pieniędzy. Zgodziłem się i zawieziono mnie do siedziby Radia Wolna Europa. Tam przeszedłem testy na spikera i przedstawiono mnie ówczesnemu dyrektorowi radia Zygmuntowi Michałowskiemu (szef RWE w latach 1976–1982).

– Jak Pana przyjął?

– Powitał mnie słowami: „Wreszcie jakiś krajan się zjawił”, ponieważ poza nim i mną nie było żadnego krakusa. On zaś był jak ja, krakowianinem. Gdy wszedłem, ni to siedział, ni to leżał na krześle. Miał bowiem poważne kłopoty z kręgosłupem. Zapytał mnie, czy wiem, co znaczy „He-xenschuss”. Starałem się jakoś to wytłumaczyć medycznie, ale przerwał mi i powiedział: „Dosłownie znaczy: strzał czarownic”. I podziękował mi za spotkanie.

– Tylko tyle?

– Wtedy tak. Zaproponowano mi współpracę. Najpierw na okres próbny, który, zgodnie z prawem niemieckim wynosił 6 miesięcy. Rozpocząłem pracę na etacie spikera 1 lipca 1979 r. Po pół roku władze USA powiadomiły mnie, że jestem stałym pracownikiem rozgłośni.

– Na czym polegała Pana praca?

– Przede wszystkim czytałem wiadomości. Zaczynały się o 5 rano i nadawane były co godzinę, do północy. Jedynie w czasie stanu wojennego ostatnie wiadomości nadawaliśmy o 1 w nocy. Ostatnie były krótsze i kończyły się informacją, przez kogo Radio Wolna Europa jest finansowane. Wiadomości nadawane były na żywo.

– Kto je redagował?

– Zespół redakcji dziennika.

– Kiedy dostawał Pan tekst, który miał Pan przeczytać?

– Mniej więcej na 10 minut przed równą godziną. To był czas na zapoznanie się z tekstem, zwłaszcza z nowymi informacjami, a także na ewentualne skorygowanie jakiejś nieścisłości. Tych prawie nie było. Każda wiadomość, zwłaszcza ważna, musiała być sprawdzana, przynajmniej w dwóch źródłach, a w razie wątpliwości redaktor kontaktował się z amerykańską dyrekcją radia. Gdy były wątpliwości, czekano na potwierdzenie informacji. Wiadomości w połowie dziennika przerywane były zapowiedzią: „Mówi rozgłośnia polska Radio Wolna Europa. Za chwilę dalszy ciąg wiadomości”. Na ich koniec podawana była informacja, kto przygotował dziennik: – nazwisko lub pseudonim redaktora oraz nazwisko lub pseudonim czytającego. Potem następowała zapowiedź kolejnej audycji.

– Wiadomości były na bieżąco aktualizowane?

– Oczywiście. A jeśli coś ważnego stało się w ostatnich minutach, to redaktor prowadzący po cichu wchodził do kabiny i przekazywał informację, którą podawaliśmy jako z ostatniej chwili.

– Ilu było spikerów RWE w okresie Pana pracy?

– Dziesięciu – dwunastu.

– Jak wyglądał Pana dzień pracy?

– Według niemieckiego prawa pracy obowiązywało 8 godzin dziennie.

– Po północy czy pierwszej w czasie stanu wojennego radio było zamykane?
– Tak. Do pierwszych wiadomości o 5.

– Między jednymi a drugimi wiadomościami, co Pan robił?

– Czytałem gazety, rozmawiałem z ludźmi lub schodziłem do kantyny radiowej na kawę, którą otwierano o ósmej. Czasami czytałem komentarze polityczne, nagrywałem zapowiedzi konkretnych audycji.

– Czytał Pan również literaturę piękną, którą nadawało RWE?

– Tym zajmowało się dwóch moich kolegów i robili to po mistrzowsku.

– Czy budynek radia w Monachium był niczym twierdza?

– Dopiero po zamachu na budynek redakcji czechosłowackiej RWE (luty 1981 r.), która sąsiadowała z nami przez ścianę, postawiono wokół rozgłośni mur i strażników. Wcześniej można było do siedziby radia wejść z ulicy, tak po prostu.

– Czuł się Pan obserwowany przez służby specjalne?

– Wiedzieliśmy, że interesują się nami służby państw bloku sowieckiego, w tym PRL-owskie, ale też znajdowaliśmy się pod, nazwijmy to, opieką służb amerykańskich.

– Jak wyglądały Pana relacje z dyrektorami RWE?

– Zygmunt Michałowski był arystokratą ducha, choć wobec ludzi nie był wyniosły. Znał swoją wartość. W spornych sprawach politycznych kontaktował się głównie z Amerykanami.

– A ze Zdzisławem Najderem, szefem radia w latach 1982–1987?

– To był wybitny znawca Conrada, intelektualista, typ naukowca, lecz do kierowania zespołem ludzkim nie nadawał się. Miał natomiast jedną bezsporną zasługę: udało mu się sprowadzić z Paryża do radia Jacka Kaczmarskiego, który na jego falach miał swój słynny kwadrans.

– Pan przez siedem lat blisko współpracował z Jackiem Kaczmarskim. Jak zaczęła się ta współpraca?

– Poznaliśmy się w siedzibie radia wiosną 1984 r. W czerwcu tegoż roku zaproponował mi współpracę, która miała być okazyjna i polegać na czytaniu bądź recytowaniu jego lub cudzych tekstów w czasie występów Jacka. Przez siedem lat razem pracowaliśmy, jeżdżąc z koncertami do wielu krajów, np. Wielkiej Brytanii, Szwajcarii, Skandynawii, USA, Kanady, a po 1989 r. także w Polsce. Mniej więcej w połowie koncertu recytowałem trudny poemat Jacka „Lot. Epitafium dla emigranta”. Trwał on przez niemal 12 minut, a w tym czasie Jacek mógł nieco odpocząć. Rozeszliśmy się, gdy w 1992 r. Jacek otrzymał propozycję nagrań i koncertów w Polsce.

– Jakim był człowiekiem?

– Siebie samego człowiek przecież nie zna dobrze, a cóż dopiero oceniać drugiego, zwłaszcza kogoś takiego jak Jacek Kaczmarski. Z pewnością można jednak o nim powiedzieć, że był człowiekiem aktywnym ponad ludzką miarę, pełnym sprzeczności: był w nim i Piotruś Pan, i mędrzec. Szalenie inteligentny, niezwykle oczytany; niemal każdą wolną chwilę spędzał na lekturze, i to w kilku językach. Czytał zarówno na ulicy, jak i w czasie przejazdów komunikacją miejską, bo prawa jazdy nie miał. Kiedyś minęliśmy się na schodach autobusu, ale on mnie nawet nie zauważył, bo tak był pochłonięty książką. Miał przy tym fenomenalną pamięć i dar syntezy. Ale nie był łatwym człowiekiem, jak każdy wielki artysta.

– Dla Pana również?

– Zaprzyjaźniliśmy się i staraliśmy być dla siebie tolerancyjni. Sporo czasu wspólnie spędziliśmy, wiele rozmawialiśmy, m.in. o filmie i teatrze. On poza tzw. wielką literaturą, która go inspirowała, lubił powieści szpiegowskie, ja kryminały. Spieraliśmy się, który gatunek jest bardziej wartościowy. On mi polecał ciekawe lektury, ja opowiadałem mu m.in. o niezrealizowanym spektaklu „Hamleta”, który miał reżyserować Konrad Swinarski w teatrze „Starym”, lecz zginął tragicznie w katastrofie lotniczej w 1975 r.

– Wódka w czasie tych rozmów chyba mocno się lała?

– Nie brakowało jej, ale nie przeszkadzała nam.

– Zarobki w RWE miał Pan przyzwoite?
– Bardzo dobrze zarabiałem, sporo więcej niż tzw. przeciętny Niemiec. Spikerzy niemieccy mający podobny status do mojego, zarabiali porównywalnie tyle co ja.

– Jako spiker w RWE pracował Pan 15 lat. Czy czuł Pan tremę przed czytaniem wiadomości?

– Nie. Na czas czytania po prostu mocno się koncentrowałem. Reguły tego zawodu są podobne jak zawodu aktora.

– Zdarzały się Panu wpadki?

– Żadnej rażącej nie pamiętam. Czasami konsultowałem się w sprawie tego, jak przeczytać pewne nazwiska.

– Miał Pan świadomość, że dla Polaków wiadomości podawane przez RWE były wyczekiwane, a podawane informacje uważano za wiarygodne? Zapewne zna Pan anegdotę, krążącą po Polsce: „Tu Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa: podajemy prawdziwe wyniki totolotka”.

– Miałem, bo przecież sam słuchałem RWE przed wyjazdem w 1978 r. Miałem też świadomość, że radio docierało do milionów Polaków (władze komunistyczne od końca lat 60. badały słuchalność RWE. W 1969 r. do jego słuchania przyznało się 20 proc. Polaków, w 1979 r. – 30 proc., w 1980 r. – 48 proc., a rok później – 53 proc. Historycy: Antoni Dudek i Andrzej Paczkowski podkreślają, że te wyniki są mocno zaniżone, bo nie brakowało osób, które wolały nie przyznawać się do słuchania RWE. Zwracają też uwagę, że słuchalność Wolnej Europy w elicie PRL-owskiej władzy była jeszcze dużo wyższa. W 1978 r. przeprowadzone zostały badania słuchalności „dywersyjnych audycji radiowych” wśród kadry LWP. Pokazały one, że 67 proc. oficerów LWP przyznało się, iż regularnie słucha RWE – przyp. red.).

– Kiedy pojawiła się III RP, miał Pan poczucie, że RWE staje się coraz mniej potrzebną rozgłośnią?

– Nie. Wydaje mi się, że i dzisiaj takie radio byłoby bardzo, bardzo potrzebne.

***

Stanisław Elsner-Załuski, aktor występujący m.in. w Teatrze Słowackiego, od 1979 do 1994 r. spiker w Radiu Wolna Europa

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski