Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rysuję zwierzęta, bo cztery łapy i kopyta mam zaklęte w nazwisku

Rozmawia Monika Jagiełło
Artysta wewnątrz swojej rzeźby, „Arki Wilkonia”
Artysta wewnątrz swojej rzeźby, „Arki Wilkonia”
Kto nie pamięta mamutka Lutka, Maciupinki czy pięknej baśni Leśmiana o zaklętym rumaku, które ilustrował Józef Wilkoń? Nestor polskich rysowników opowiada o krakowskich korzeniach, wydawnictwach, które sobie ceni, i możliwościach odkrytych za pomocą iPada.

– Na Pana rysunkach wychowało się wiele pokoleń. Ja zapamiętałam z nich czerń, od której stronią ilustratorzy dziecięcy.

– Niektórzy mnie za tę czerń krytykowali. Ale ona jest częścią życia – tak, jak noc uzupełnia dzień. Czerń i szarości to rodzaj szczepionki, która hartuje na to, co przyniesie życie.

– Czerń hartuje, a czy biel kartki papieru potrafi jeszcze Pana onieśmielić?

– To uczucie zawsze mi towarzyszy. Biel zniewala. Czasem myślę, że skoro coś jest idealnie białe, to po co to brudzić? **

– W Pana twórczości wracają wątki z rodzinnych stron, Bogucic pod Wieliczką i Krakowa. Jednak do Warszawy wyjechał Pan po studiach. Zadecydowała praca?

– Nie, dziewczyna!

– Jak się poznaliście?

– Oprócz malarstwa na ASP, studiowałem historię sztuki. Na obozie historyków poznałem Mirosława Kijowicza [polski reżyser filmów animowanych]. Zaprzyjaźniliśmy się. To był rok 1955, czas słynnego Światowego Festiwalu Młodzieży. Ulice Warszawy ubrano w dekoracje Fangora i Tomaszewskiego. Chciałem to zobaczyć i odwiedzić kolegę.

– Ponoć na festiwalu zawiązało się wiele znajomości.

– To prawda. W mieszkaniu Kijowicza poznałem dziewczynę, Małgosię. Myślałem, że to jego żona. Krzątała się po mieszkaniu, Kijowicza akurat nie było. Kiedy wrócił, zapytał ją: „A gdzie jest Hanka?”. Małgosia i Hanka, żona Kijowicza, były siostrami. Tak mój świat się zmienił. Dwa tygodnie później wzięliśmy ślub i pojechałem za nią do Warszawy.

– Nie brakowało Panu Krakowa?

– Zawsze brakowało. Tamten pejzaż tkwi we mnie. Ale gdy kilka lat temu usiadłem na Rynku Głównym, niedaleko Sukiennic, rozejrzałem się, pomyślałem: „co ty tu robisz? Tu nie ma po tobie żadnego śladu!”. Poczułem się obco. Czasem żałuje się powrotu.

– Czy do pracowni w Zalesiu na Mazowszu przeszczepił Pan cząstkę rodzinnych stron?

– Mam ją w sobie. Falujący krajobraz z wysokimi pagórkami, daleką perspektywą, pełen drzew. Na wspomnienia z Bogucic naniósł się krajobraz łańcucki, stron rodziców. Łańcut ma przepiękny park, z wielkimi lipami, otaczający pałac. W pamięci mam zadrzewioną aleję, wychodzącą z Łańcuta na Przeworsk. Potężne drzewa, którymi zilustrowałem „Pana Tadeusza” to łańcuckie kolosy.

– Nie chciał Pan ich przenieść na płótno?

– Wykładowcy zauważyli, że mam dryg do rysunku, a po studiach musiałem błyskawicznie znaleźć sobie zajęcie. Założyłem rodzinę, urodził się syn. Pomyślałem, że przez jakiś czas zajmę się ilustracją. Zacząłem na dobre rysować u rodziców na wakacjach. Zebrałem się w sobie i zawiozłem te rysunki do Naszej Księgarni.

– Jak zaczęła się tamta współpraca?

– Zbyszek Rychlicki, grafik naczelny Księgarni był miły, ale mówił: „zostaw numer telefonu, zadzwonimy”. Na schodach dorwałem kierownika artystycznego, profesora Michała Bylinę. Przedstawiłem się, otworzyłem teczkę. Powiedział: „chodź ze mną”. Poszliśmy na radę artystyczną. Bylina powiedział do zgromadzonych: „zobaczcie prace tego młodego człowieka. Powinien szybko zrobić książkę”. Odpowiedziałem mu: „ale oni już to widzieli...”. Ważna była życzliwość dla moich pierwszych projektów. Potem już poszło.

– Często padają pytania o motywy zwierzęce w Pana sztuce. Ale może odpowiedź kryje się w Pańskim nazwisku?

– Cztery łapy i kopyta mam zaklęte w nazwisku. Konie i wilki kocham, choć się ich boję. Wiąże się to ze wspomnieniem z dzieciństwa. Rosjanie pędzili wtedy przez Polskę stada bydła i koni na wschód. Chciałem przegonić konie, które weszły na naszą łąkę. Jeden przebiegł po mnie. Nic się nie stało, ale strach został.

–A wilki?

– Panią w dzieciństwie pewnie też nim straszono. Często śniło mi się, że mnie ścigają. Później zrobiłem kilka książek, którymi chciałem zwierzowi poprawić renomę, jak o wilku lekarzu, który leczył chore zwierzęta.

– Utkwiła Panu w głowie jakaś recenzja małego czytelnika?

– Pamiętam pewną ilustrację do „Świerszczyka” albo „Płomyczka”. Na obrazku płynęły okręty, żaglowo-parowe. Wiatr wydymał żagle w jedną stronę, dym z komina szedł w drugą. Do redakcji napisało dziecko. „Proszę powiedzieć panu Wilkoniowi, że jak wieje wiatr, to zarówno żagle, jak i dym przesuwają się w tym samym kierunku”.

– Pana pokolenie wykształciło swój styl i przez lata mówiono z dumą o polskiej szkole ilustratorów. Ale po 1989 r. cała ta tradycja właściwie się załamała.

– To było dla nas bardzo trudne. Pamiętam, jak rozmawialiśmy o tym z Januszem Stannym na Krakowskim Przedmieściu. Gorzka rozmowa. Wydawało nam się, że wychowujemy naszą publiczność. Kiedy w końcu szlag szczęśliwie trafił komunę, rynek książki zalały czwartorzędne, kicze podobne do bajek Disneya, do których mieliśmy zawsze pogardę.

– Czy dlatego miał Pan przerwę w wydawaniu na polskim rynku?

– Mój bojkot zaczął się w stanie wojennym. Wydawałem głównie na Zachodzie. Pod koniec lat 90. zacząłem wracać. Odezwały się wydawnictwa Hokus Pokus i Dwie Siostry. W Wytwórni wznowiono zaś „Dużo śmiechu, trochę smutku, to historia o mamutku”.

– Podobnie jak Pan, te wydawnictwa nie traktują dziecka w sposób infantylny.

– Bo dzieci lubią, gdy traktuje się je bez szczebiotu, upupiania. Wciąż walczę z tym okropnym infantylizmem. Obecność tych wydawnictw ma kolosalne znaczenie. W kontrze do ogromnego przemysłu, który korzysta z bezbronności dziecka. Widać to na przykładzie praktyk w przemyśle gastronomicznym. Każdy, kto do jedzenia w barze szybkiej obsługi wciska im plastikowy chłam, nazywając go zabawką niespodzianką, żeruje na dziecięcym pragnieniu tajemnicy. Przemysł jest straszliwie tandetny, cyniczny, ale skuteczny.

– A jakie jest Pana zdanie na temat młodych polskich ilustratorów?

– Cieszy fakt, że powstają ładne książki. Młodzi wnoszą sporo pomysłów, by urozmaicić warsztat i typografię, ale czasem towarzyszy temu nonszalancja i niedostatek rysunków.

– Ostatnich kilkanaście lat to Pana fascynacja rzeźbą. Ale nowa książka „Zbuntowany elektron” powstała...

– ... paluchem! Stworzyłem ją na iPadzie. Nie miałem zielonego pojęcia, jak to działa. Ale jego możliwości są imponujące. To nie jedyna książka, którą tak robiłem, ale tę lubię najbardziej, bo ilustruje problem. Elektron kojarzy się z elektroniką, a ona rządzi dziś światem. Zrobiłem książkę o powstaniu telefonu komórkowego, który umożliwia bohaterowi kontakt z jego dziadkiem, gdy ten jest daleko…

Józef Wilkoń

Ilustrator, malarz, rzeźbiarz, autor scenografii. Urodził się 12 lutego 1930 roku w Bogucicach koło Wieliczki. Zilustrował blisko dwieście książek dla dzieci i dorosłych wydanych w Polsce i kilkadziesiąt wydanych za granicą. Ilustracje Wilkonia znajdują się w takich książkach, jak: „Siedem księżyców” Wandy Chotomskiej, „Marcin spod dzikiej jabłoni” Eleanor Farjeon, „Maciupinka” Jerzego Ficowskiego, „Zaczarowana jagoda” Mieczysławy Buczkówny, „Pan Tadeusz” Adama Mickiewicza, „Baśń o rumaku zaklętym” Bolesława Leśmiana czy„Blues Nosorożca” Agnieszki Taborskiej. Mieszka i pracuje w Zalesiu Dolnym. Wybrane prace artysty, który świętuje w tym roku 85. urodziny, możemy obejrzeć w Krakowie w ramach Festiwalu Literatury Dziecięcej w Muzeum Manggha do niedzieli.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski