Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rzeź wołyńska nikogo nie nauczyła bycia człowiekiem. O tym decyduje czysta biologia

Urszula Wolak
Urszula Wolak
Rozpalanie nadziei w Polakach żyjących wciąż na Ukrainie o tym, że odnajdą swoich krewnych, wiąże się z wielką odpowiedzialnością
Rozpalanie nadziei w Polakach żyjących wciąż na Ukrainie o tym, że odnajdą swoich krewnych, wiąże się z wielką odpowiedzialnością Fot. Marcin Jończyk
Witold Szabłowski pojechał na Ukrainę, by odnaleźć ostatnich żyjących świadków tragicznych wydarzeń 1943 roku. Jako pierwszy chciał znaleźć odpowiedzi na pytania: kim byli Ukraińcy, którzy pomogli wówczas Polakom i z jakich pobudek to robili?

- Czy mieszkańcy Wołynia mieli jakikolwiek wybór w 1943 roku?

- Wybór? Owszem, mieli. Ale iluzoryczny. Przyjeżdżali banderowcy i pozwalali gospodarzowi zdecydować: „Albo zabijasz swoją żonę Polkę, i wtedy ciebie oszczędzamy, albo wrócimy i zabijemy i ciebie, i ją”. Jesteś Ukraińcem i masz udowodnić swoje przywiązanie do narodu. Przyrównałbym to do wyboru, przed którym stanęła Antygona. Sofokles jednak wymyślił swoją tragiczną bohaterkę. Ja ze swoją „Antygoną” siedziałem i piłem bimber w wiosce. Tym różni się praca pisarza fiction od nonfiction.

- Wyboru więc nie było.

- Ocalić dziecko? Uciec z dzieckiem? A może zabić dziecko? Na to ostatnie pytanie musiała sobie odpowiedzieć jedna z moich bohaterek. Zabiła. Po to by uratować dziewięć innych osób. Historia skazała tych ludzi na sytuacje, w których do głosu dochodziła wyłącznie biologia. Okazało się, co jest fascynujące, że niektórzy ludzie mieli biologicznie zakodowany w DNA altruizm. Jedni ratowali swoje dzieci, a jeszcze inni potrafili ratować obcych. Wiedzieli bardzo dobrze, że mogą zginąć z tego powodu, że ich najbliżsi mogą stracić życie, a wioska, w której żyją, może zostać spalona, a jednak zdobywali się na ten czyn. Czasem byli to ich przyjaciele, czasem sąsiedzi, a czasem zupełnie obcy ludzie. To fakty, o których również należy pamiętać: tysiące Ukraińców zginęło, bo ratowało Polaków i nie chciało dołączyć do banderowców.

- Brutalna historia uczy profesji człowieka?

- Nic nie przygotowuje do tego zawodu. Nie istnieje wzór na człowieka, który będzie lub nie będzie ratował drugiego. Coraz bardziej wierzę, że decyduje o tym biologia. Plus pewnie trochę kultury - szkoła, cerkiew, rodzice.

- Wysłuchanie tych, którzy przeżyli rzeź wołyńską, było niewystarczające. Postanowił Pan w przypadku jednej z bohaterek - pani Hani, która jest ocalonym dzieckiem zamordowanych Polaków - odszukać jej krewnych w Polsce. Od czego Pan zaczął?

- Musiałem między innymi ustalić, jakie było jej polskie nazwisko. Przez trzy lata jeździłem na Wołyń, pytając ludzi ze wsi Kaszówka o nazwisko rodziny pani Hani. Bez powodzenia. Do dziś jednak towarzyszy mi poczucie, że żyjący tam gospodarze dobrze je znają i doskonale wiedzą, z jakiego podwórka została niegdyś zabrana mała wówczas Hania. Mieszkała przecież nieopodal nich - w Gaju, dwa kilometry od Kaszówki. Wszyscy musieli się znać; dzieci chodziły do jednej szkoły, jeżdżono do jednego kowala i sklepu. Po trzech latach mam trzy nazwiska, z których jedno jest najbardziej prawdopodobne.

- Nie dowiódł Pan jednak tego literalnie.

- By to zrobić, musielibyśmy przeprowadzić badania DNA.

- W jakim sensie?

- Pani Hania została znaleziona w „morzu trupów” po masakrze w Gaju. Jak to mówią mieszkańcy Kaszówki: „Płakała i wspinała się po trupach”. Zabito wtedy sześćset osób. Obok małej dziewczynki leżał starszy mężczyzna i dwóch chłopców. Szukając jej korzeni, natrafiłem już po polskiej stronie na kobietę, która na Wołyniu pozostawiła swoje dzieci. W czasie masakry oddała je pod opiekę teścia i pobiegła ostrzec rodziców o nadciągających banderowcach.

- Nie zdążyła wrócić po dzieci?

- Nie. Dlatego podejrzewałem, że to ona mogła być ocalałą matką pani Hani. Przywiozłem do pani Hani dzieci tej osoby. Witali się jak cudem odnalezieni krewni. Badania DNA nie wykazały jednak pokrewieństwa.

- W książce, kiedy składa Pan przyrzeczenie swojej bohaterce, że postara się odnaleźć jej polską rodzinę, pisze jednocześnie, że chyba nie powinien jej Pan tego obiecywać. Skąd ta wątpliwość?

- To starsza osoba, której mieszam w głowie już swoim pojawieniem się. Raz w tygodniu ogląda w rosyjskiej telewizji program „Żdu Tiebja”, w którym bohaterowie szukają swoich krewnych po Rosji i jej dawnych republikach. Bywa, że odnajdują się nawet po kilkudziesięciu latach. Pani Hania dotkliwie przeżywa te momenty. Płacze, nie może zasnąć. Syn prosi ją, by więcej nie oglądała tego programu, a ona w każdy poniedziałek i tak zasiada przed telewizorem. Mam poczucie, że jestem dla niej właśnie takim „Żdu Tiebja”, bo obudziłem w niej nadzieję na odnalezienie polskiej rodziny po siedemdziesięciu latach. Chociaż jakichś braci ciotecznych, chociaż jakichś kuzynów. Obietnica, którą złożyłem, wiąże się więc z ogromną odpowiedzialnością.

- Żałuje Pan?

- Nie. Ale dziś, jak o tym myślę, sądzę, że mogłem postąpić rozsądniej. Nie mówić o tym, że mam taki zamiar, i spokojnie prowadzić śledztwo. Gdy znajdę kogokolwiek - to dobrze, nie znajdę - trudno. Stało się jednak inaczej i dziś czuję na swoich barkach wielki ciężar odpowiedzialności. Osiem dni temu po raz dwudziesty któryś byłem na Wołyniu, gdzie przekazałem pani Hani książkę, i nawet wtedy jeździłem po wioskach z nadzieją, że może się czegoś o niej dowiem.

- Jak mieszkańcy Wołynia reagują dziś na Pański przyjazd?

- Łączą nas bardzo dobre relacje. Znamy się od trzech lat. Za każdym razem gdy się widywaliśmy, zdejmowałem kolejne łuski z ich opowieści. Witają mnie tam jak „swojego”. Pani Hania powiedziała nawet, że jestem jej polskim wnuczkiem, że jestem jak rodzina i rekompensuję jej brak krewnych. „Wystarczy mi, że ty przyjeżdżasz” - mówi.

- Jak zbudował Pan tak silną więź z bohaterami?

- Pojechałem na Wołyń szukać dobra. Na ten sam Wołyń, który w 1943 roku był piekłem. Dobrze pokazuje to film Wojtka Smarzowskiego. W jednej ze scen główna bohaterka Zosia biega po spalonej wsi. Gdziekolwiek zajrzy - trafia do piekła, natyka się na korpusy ludzi z odrąbanymi rękami i nogami, nawet w studni, do której zagląda, by podać dziecku wody. Wołyń był rzeczywiście piekłem. Ja się jednak uparłem, by odnaleźć tam odrobinę dobra. Siłą rzeczy trafiałem więc do ludzi dobrych - i o nich zbierałem informacje. Przyjmowany byłem więc również w miarę dobrze.

- W miarę?

- Raz się zdarzyło, że ktoś rzeczywiście dość agresywnie mnie pogonił, innym razem ktoś inny zdecydowanie odmówił rozmowy.

- Próbował się Pan dowiedzieć, dlaczego tak się stało?

- Okazało się, że te osoby miały jakieś związki z UPA. Zapewne pomagały w paleniu polskich wiosek. To jednak kropla w morzu dobra, którego doświadczyłem w trakcie swoich wyjazdów na Wołyń.

- Pani Hania, co było dla mnie szokujące, wyznała nawet, że jest Pan pierwszym Polakiem, z którym przyszło jej się spotkać w trakcie długiego życia. Zastanawiałam się, czy czuł się Pan na Wołyniu obco...

- Czułem się jak odkrywca! Gdy zacząłem tam jeździć, o Wołyniu - w kontekście rzezi - było już głośno. Po przyjeździe okazało się jednak, że historycy, którzy opisywali wydarzenia, siedzieli dotychczas przede wszystkim w archiwach, a reportaż o Wołyniu nigdy nie powstał. Mogłem się więc czuć jak konkwistador ziemi niczyich. Było to dla mnie niesamowite doświadczenie. Dr hab. Grzegorz Motyka, najlepszy historyk od Wołynia, pracujący w ISP PAN, napisał później o reportażu, że podejmuję temat antypolskich czystek w sposób, w jaki przyjęło się pokazywać zbrodnie w dawnej Jugosławii, Rwandzie czy Kambodży. Wyobraża sobie Pani? Pięć godzin jazdy samochodem i jesteśmy właśnie w takiej Rwandzie.

- Bez różnicy?

- Mordy na Wołyniu były nawet brutalniejsze niż w Rwandzie, bo krzywdy, którą banderowcy wyrządzili Polakom, nie można porównać z niczym. I byłem pierwszy, który po siedemdziesięciu latach pojechał rozmawiać o tym z Ukraińcami. I pierwszy przekułem ich świadectwo w literaturę.

- Dlaczego zwlekaliśmy?

- To trudne pytanie. Myślę, że Wołyń był dla nas - Polaków - po prostu jedną z wielu tych przykrych rzeczy, których doświadczyliśmy w czasie trwania II wojny światowej.

- Ogrom tragedii i jej brutalny wymiar zdaje się dla reportażystów kuszący.

- A może jest właśnie odwrotnie? Opis tak krwawych wydarzeń jest bardzo dużym wyzwaniem. Ciężko jest zrobić na tak trudny temat film czy napisać książkę, by nie epatować brutalnością. Gdy rozmawiałem z ludźmi o Wołyniu, zauważyłem, że wielu zamyka się na tę tragedię emocjonalnie. Uważamy, że to zbyt straszne, by chcieć objąć to rozumem. Wiemy, że to, co spotkało tych ludzi, było tak okrutne, że nawet nie chcemy czy nie potrafimy sobie tego wyobrazić.

- Pan uniknął epatowania okrucieństwem.

- Starałem się. To raczej margines mojej książki, choć od tego nie uciekam.

- A jak jest w „Wołyniu” Wojtka Smarzowskiego?

- Podobnie. Byłem zaskoczony. Po reżyserze „Domu złego” czy „Róży” spodziewałem się bowiem zupełnie innego podejścia. Podejrzewałem, że będzie lubował się w rozlewie krwi. Jak na skalę rzezi wołyńskiej obszedł się z tym jednak bardzo łagodnie. „Wołyń” jest okrutny, ale twórca skupia się raczej na psychologicznym aspekcie cierpienia. Nie tapla się we krwi. Krew jest, ale nie więcej, niż potrzeba.

- Wołyń może w ogóle połączyć Polaków i Ukraińców?

- Trzeba podjąć rozmowę, ale nie krzycząc, kto komu więcej zawinił. Rzeź wołyńska była okrutna i dla nikogo nie ma usprawiedliwienia, ale Ukraińcy też mają listę przewin, które mogą nam przedstawić. Licytowanie się więc, kto bardziej zawinił, nie ma sensu. Trzeba szukać tego, co nas łączy.

- Pan wie?

- Tak. Dobrzy, sprawiedliwi Ukraińcy.

- Nie bał się Pan, jadąc na Wołyń, że napotka Pan na mur milczenia?

- Nie. Ludzie mówią chętnie. Są bardzo prości w szlachetnym znaczeniu tego słowa. Nie znają więc faktów z historii, niektórzy nawet nie wiedzą, czym dokładnie była UPA. Gdy mówią więc, że przyszli ukraińscy partyzanci i wymordowali Polaków, a potem przyszli Polacy i wymordowali Ukraińców, nie mają pojęcia, że ci uczynili to przecież w odwecie. O tym, że zginęło 100 tys. Polaków, a Ukraińców 10 tys., wie niewielu. Dobrze jednak pamiętają, co spotkało ich wioskę i - konkretnie - o tym opowiadają.

- Jedna z Pańskich bohaterka mówi: „Choć więcej lat mija, tym mniej mam nadzieję, że czegoś się dowiem”. Czy chcemy, żeby pamięć o Wołyniu wciąż trwała i po co?

- Powinna przetrwać jako ostrzeżenie przed skrajnym nacjonalizmem. Nie jako opowieść o złych Ukraińcach i biednych Polakach, ale jako ostrzeżenie przed tym, do czego może doprowadzić mała zdeterminowana i brutalna grupa przy bierności większości. Tych, którzy przyszli z bronią, było bowiem ok. 40 tys., a Wołyń i Galicja, gdzie odbywała się rzeź, liczyły wtedy prawie 5 mln ludności. Wołyń to synonim ostrzeżenia przed ślepą wiarą w naród, który uważa się lepszy od innych.

Rozmawiała Urszula Wolak

***

Witold Szabłowski - dziennikarz, autor bestsellerów „Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji”, „Tańczące niedźwiedzie”, współautor książki „Nasz mały PRL”. Laureat prestiżowych nagród, m.in.: Nagrody Dziennikarskiej Parlamentu Europejskiego, Nagrody im. Anny Lindh i nagrody PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego; nominowany do Nagrody Literackiej Nike. Jego „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia” to próba odpowiedzi na wciąż aktualne pytania.

Podobnie czyni w „Wołyniu” Wojtek Smarzowski, którego film możemy oglądać w od dziś w polskich kinach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski