Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rzut wolny, Bucki, gol

Redakcja
Stanisław Kajtek Bucki (pierwszy z prawej) w towarzystwie innych świetnych przed laty graczy Sandecji Henryka Felka Urasińskiego (pierwszy z lewej) i Józefa Cziwersa Garguli Fot. Daniel Weimer
Stanisław Kajtek Bucki (pierwszy z prawej) w towarzystwie innych świetnych przed laty graczy Sandecji Henryka Felka Urasińskiego (pierwszy z lewej) i Józefa Cziwersa Garguli Fot. Daniel Weimer
WSPOMNIENIE. Stanisław Bucki (20 stycznia 1940 – 26 sierpnia 2009) był najlepszym, może obok Adama Ziółkowskiego i Wojciecha Ślęzaka, wykonawcą rzutów wolnych w Sandecji. Mimo, że w sądeckim klubie nie grał zbyt długo, do dzisiaj starsi kibice z rozrzewnieniem wspominają jego bomby z ustawianej piłki. Gdyby żył, przed niespełna miesiącem ukończyłby 71 lat.

Stanisław Kajtek Bucki (pierwszy z prawej) w towarzystwie innych świetnych przed laty graczy Sandecji Henryka Felka Urasińskiego (pierwszy z lewej) i Józefa Cziwersa Garguli Fot. Daniel Weimer

Czerwiec, rok 1975. Dobiegało końca spotkanie o mistrzostwo klasy wojewódzkiej pomiędzy Metalem Tarnów i JKS Jarosław. Na tablicy wyników wciąż widniał rezultat 2–2. Goście, jak tylko mogli opóźniali grę, ich rywale dążyli do strzelenia zwycięskiego gola. W ostatniej minucie sędzia zawodów podyktował rzut wolny dla gospodarzy z odległości ok. 18 metrów. Piłkę długo i pieczołowicie ustawiał zawodnik z numerem 9 na koszulce. Krótki rozbieg, uderzenie wewnętrzną częścią stopy, futbolówka nad murem rywali wpada w okienko bramki JKS. Szczęśliwy strzelec podbiega do wiwatującej, stojącej przy linii bocznej grupki przybyłych z Nowego Sącza mężczyzn. Tonie w ich objęciach. Wkrótce arbiter gwiżdże po raz ostatni. Gracze zespołu przyjezdnych ze spuszczonymi głowami opuszczają murawę. Spadli do klasy niższej.

Cóż może mieć wspólnego z Sandecją potyczka zespołów z miast odległych od Nowego Sącza? Otóż może, i to wcale niemało. Sytuacja w tabeli "okręgówki” kształtowała się wówczas w ten sposób, że tylko porażka jarosławian oznaczała dla biało–czarnych utrzymanie się w lidze. Szczęśliwym wykonawcą rzutu wolnego, który zafundował JKS przegraną, ratując sądeczan przed degradacją, był Stanisław Bucki. Piłkarz, który – jak wspomina – najpiękniejsze swe lata spędził właśnie w Nowym Sączu. Opisanym technicznym uderzeniem spłacił zaciągnięty wobec Sandecji dług wdzięczności.

***

Zanim na początku 1960 roku przywędrował do miasta nad Dunajcem, próbował Kajtek – tak brzmiał boiskowy przydomek Staszka Buckiego – swych sił w kilku krakowskich klubach. Rozpoczynał w trampkarzach Wisły. Ponieważ nie mógł jakoś przebić się do podstawowego składu młodej drużyny "Białej Gwiazdy”, przeniósł się do maleńkiej Łobzowianki. Stamtąd trafił do dużo wyżej mierzącej Korony. Podczas jednego ze spotkań klubu z Podgórza, na niewielkiego wzrostem, za to niezwykle zadziornego, szybkiego skrzydłowego uwagę zwrócił przygotowujący się właśnie do swej pierwszej sądeckiej misji Mieczysław Nowak. Człowiek, którego do dzisiaj uznaje się za najwybitniejszego szkoleniowca w przeszło stuletnich dziejach Sandecji. Odbył ze Staszkiem szczerą rozmowę, przekonał do celowości zmiany klimatu. Przywędrował więc Bucki za swym trenerem do Nowego Sącza. Z niedawno poślubiona uroczą krakowianką – Zdzisławą. Przywędrował i osiadł na dwa lata. Dwa lata, których nigdy nie zapomniał. Które uważał w swym życiu za najszczęśliwszy okres.

***

Nowi koledzy z drużyny słyszeli o nietuzinkowych umiejętnościach Kajtka, przyjęli go więc z należytym szacunkiem. Nie musiał przebijać się do podstawowego składu. Miejsce wywalczył sobie niejako z marszu. Szybko zaprzyjaźnił się z Zygą Żabeckim, Adziem Czarnikiem, Wieśkami Spieglem i Stawiarzem, Zenkiem Mandrykiem, Bibkiem Oberjankiem, Adamem Ziółkowskim, nieżyjącym już Zygmuntem Śledziem, Tadkiem Bednarkiem... Mentorem pozostał trener Nowak, a jako kolejni ludzie z autorytetami, wkrótce dołączyli do niego Tatu Grodzicki oraz Zygmunt Różycki. Właśnie głównie z wymienionymi osobami już do końca doczesnej drogi kojarzył się Staszkowi i jego małżonce Królewski Gród.

– Zamieszkaliśmy w niewielkim mieszkaniu w bloku przy alejach Batorego, tuż obok starego stadionu Sandecji – wspominała pani Zdzisława. – Drzwi rzadko się zamykały. Staszek nie był nigdy specjalnie "zabawowym” facetem, unikał mocniejszych trunków, a jednak zaskarbił sobie sympatię kolegów, którzy odwiedzali nas, nawet nie mając ku temu żadnego konkretnego powodu. Nie ma co ukrywać, Nowy Sącz zajmuje w mym sercu o tyle szczególne miejsce, że przecież właśnie tutaj przyszedł na świat nasz jedyny syn – Andrzej.

– Może zabrzmi to nieskromnie, ale przychylnością darzyli mnie nie tylko partnerzy z drużyny, ale i kibice – uzupełniał Staszek. – Chyba nigdy nie słyszałem pod swym adresem gwizdów z trybun, a kiedy zdecydowałem się na wyjazd do Tarnowa, to wielu miłośników piłki nożnej prosiło mnie, bym zmienił swe plany. Ja jednak wiedziałem, że w drugoligowej Unii mam większe szanse na zrobienie, nazwijmy to szumnie, kariery.

***

Tę kibicowską sympatię zaskarbił sobie Bucki zarówno umiejętnościami czysto piłkarskimi, jak i komunikatywnością, uczciwością, krystalicznym niemalże charakterem. Z każdym, nawet młodym fanem potrafił się zatrzymać, pogawędzić, wymienić poglądy na temat ostatniego meczu Sandecji. Taki był po prostu otwarty. Jak to mówią, swój chłop. Zaś do futbolowego rzemiosła wracając, to jawił się Kajtek jako przebojowy, nie uznający straconych piłek napastnik. Świetnie dryblował, niejednokrotnie ośmieszając obrońców.

– Byłem dla tych defensorów po prostu za szybki, momentami nieosiągalny. Może dlatego przez te trzydzieści lat uganiania się po różnych boiskach szczęśliwie nie nabawiłem się ani jednej poważniejszej kontuzji – powie po latach.

Ulubionym fragmentem spotkania były dla Stanisława Buckiego, co dla żadnego szanującego się sądeckiego sympatyka futbolu nie jest tajemnicą, rzuty wolne. "To moja specjalność” – mógłby rzec, trawestując na sportowe potrzeby tytuł słynnej książki Raymonda Chandlera. Z ustawianej piłki uderzał bezbłędnie, z milimetrową precyzją. W dziewięciu przypadkach na dziesięć, po strzałach Staszka z 16–20 metrów, futbolówka lądowała w siatce. Po jednym wszak warunkiem. Że rywale ustawiali mur. Kiedy tej złożonej z zawodników naturalnej zapory brakowało, jak gdyby tracił rezon, peszył się. I efekt był taki, że piłką rozbijał szybę w oknie Pana Boga. Na szczęście przeciwnicy nie wiedzieli o tej trudnej do logicznego wytłumaczenia przypadłości Buckiego. I, ku swemu utrapieniu, mur ustawiali.

***

– Ta umiejętność wykonywania wolnych nie wzięła się z powietrza – przyznawał Kajtek. – Kiedy przychodziłem do Sandecji, pierwszym fachowcem od strzałów z dystansu był Adam Ziółkowski. Uderzał on piłkę z prostego podbicia, ile sił w nodze natura dała. Jeśli trafił w światło bramki, golkiperzy byli bez szans. W przypadku, gdy futbolówka zeszła mu ze stopy, trzeba było jej szukać w krzakach zarastających teren wokół słynnej stodoły. Pomyślałem więc sobie, że nie od rzeczy będzie, jeśli Ziółek doczeka się rywala do tych rzutów wolnych. Ja jednak bardziej koncentrowałem się na technice. Do znudzenia przymierzałem nogę do piłki, a to wewnętrzną część stopy, a to zewnętrzną. Pozostawałem po treningach, by ćwiczyć tę umiejętność. Proszę spytać Wieśka Spiegla – on to potwierdzi. Po normalnych zajęciach oddawałem na strzeżoną przez niego bramkę i po pięćdziesiąt strzałów. W ten sposób z czasem trening uczynił mistrza.

***

– Z piłką nożną, tak na dobre i złe, związałam się z chwilą kiedy poznałam Staszka – przyznawała po latach małżonka Stanisława Buckiego. – Było to jeszcze w Krakowie. Na dancing w lokalu "Europa” przyszłam z kolegą. Za jakiś czas dosiadł się do naszego stolika młody mężczyzna, kumpel mojego towarzysza, który wracał właśnie z meczu Korony. To był Staszek. Tak to się zaczęło i przetrwało przez długie lata. Byłam najwierniejszym kibicem męża. Nie opuszczałam żadnego jego meczu, a kiedy został już trenerem, to jeździłam z drużyną, którą akurat prowadził, na spotkania toczone na boiskach rywali. Później, w domu wieczorami, rozgrywaliśmy drugi mecz. Starałam się obiektywnie oceniać spotkania Staszka. On się czasem złościł, mówił że co mu tam baba będzie się o futbolu mądrzyła, ale też często przyznawał mi rację.

Pani Zdzisława nie kryła, że miłością do piłki nożnej tak naprawdę zaraziła się jednak dopiero w Nowym Sączu. Początek lat 60. był dla Sandecji złotym okresem. Bucki wraz z kolegami tworzył najlepszy w ówczesnym województwie krakowskim tercet napastników w lidze międzyokręgowej, a Komunikacyjny Klub Sportowy kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa. Bywało, że na drewnianych trybunach stadionu przy alejach Wolności zasiadało blisko 10 tysięcy ludzi, zatem jedna piąta populacji miasta. Na mecze przychodziły całe rodziny, matki z dziećmi. Niedzielne popołudnia, bo w takich porach toczyła zazwyczaj swe boje Sandecja, były swego rodzaju świętem. Dominowała atmosfera pikniku. A po zawodach damy w wymyślnych, najmodniejszych kapeluszach, u boku swych partnerów, przyciągały wzrok innych panów w "Imperialu” czy "Obywatelskiej”, gdzie przy lodach i małej czarnej "dogrywane” były zawody, zaledwie przed chwilą przecież zakończone. Cóż, nie te czasy, nie ci ludzie, nie to miasto, nie ten sport...

***

Po dwóch jakże udanych sezonach spędzonych w koszulce w biało–czarne pasy, na Buckiego coraz pożądliwszym okiem zaczęli spozierać wysłannicy możniejszych klubów. W ofertach mógł przebierać jak w ulęgałkach. Długo wszak nie mógł zdobyć się na opuszczenie miasta, w którym zdążył się na dobre zadomowić. Kibice prosili: zostań, działacze radzili: wyjeżdżaj, rób karierę. Posłuchał tych drugich. I w sumie chyba nie żałował. W 1962 roku zakotwiczył w drugoligowej, było nie było, Unii Tarnów, trafił do notesu selekcjonerów kadry narodowej, dane mu było posmakować występu w reprezentacji Polski B.

– Powołany zostałem na towarzyskie spotkanie z NRD – opowiadał Bucki. – Mecz rozgrywany był w Stralsundzie i zakończył się wynikiem 1–1. Zagrałem od pierwszej do ostatniej minuty, trenerzy mnie nawet chwalili. Ale na tym jednym występie się skończyło. Zaliczyłem natomiast sporo meczów w reprezentacji województwa krakowskiego, do której też szalenie ciężko było się przebić. Przyjmuję więc, że kiedy w wieku 42 lat jako zawodnik brałem rozbrat z murawą, mogłem o sobie powiedzieć, że spełniłem się jako piłkarz. Z pewnością daleko było mi do klasy Szołtysika, Szymczaka czy Gadochy, by porównać się do graczy o zbliżonych do moich parametrach fizycznych, ale swoje też na boisku przeżyłem. I, proszę mi wierzyć, gdyby mi przyszło dzisiaj decydować o swej życiowej drodze, wybrałbym taki sam scenariusz. Może tylko więcej miejsca znalazłoby się w nim dla Nowego Sącza. I nie mówię tego dlatego, że akurat słucha mnie dziennikarz z miasta nad Dunajcem. Po prostu zakochałem się w waszym grodzie. Ma on jakiś nieodparty czar, niepowtarzalny klimat. Coś, co trudno jest obudować w słowa. Naprawdę!

***

Po zawieszeniu butów na kołku, zajął się Stanisław Bucki przekazywaniem swych doświadczeń młodym adeptom futbolu. Jako trener pracował w Unii Tarnów, Wolanii Wola Rzędzińska, Błękitnych i Metalu Tarnów, a ostatnio w A–klasowej Iskrze Krzyż. Był szczęśliwym dziadkiem Agnieszki i Kasi, wraz z żoną prowadził przykładny dom. Przy każdej nadarzającej się okazji odwiedzał Nowy Sącz. Po raz ostatni ze swymi kibicami i kolegami z drużyny spotkał się w roku 2001, podczas jubileuszowych uroczystości 90–letniej wówczas Sandecji. Mówił, że nie wyobraża sobie, by mogło go zabraknąć na stuleciu jakże ważnego w jego sportowej biografii klubu. Los chciał niestety inaczej.

Daniel Weimer

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski