Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sąd nad bratem

Redakcja
Małżonkowie P. z podkrakowskiej wsi przez lata pracowali na roli, a równocześnie z oddaniem opiekowali się ciężko chorą matką. Gdy staruszka zmarła, zostali sami na kilkuhektarowym gospodarstwie. Seniorka rodu nie sporządziła co prawda testamentu, jednak wydawało im się naturalne, iż cały dom, ziemię i wszystko, co na niej stoi lub rośnie - odziedziczą. O tym, że stało się inaczej, zadecydowały - ich zdaniem - "niejasne układy, matactwa i manipulacje miejscowych adwokatów".

Przy drastycznie ograniczonym dostępie do usług prawnych zasada "klient nasz pan" jest mocno iluzoryczna. Zastępuje ją często: "wspólnie jak najdłużej doić klientów". Przy lokalnych układach dość łatwo wcielić to w życie.

   -Już po przegraniu przez nas sprawy okazało się, że nasz mecenas siedzi w kancelarii niemal przy jednym biurku z prawnikiem, który reprezentował w sądzie stronę przeciwną. Już to samo w sobie jest zadziwiające, bo przecież troska o nasze interesy kłóciła się w tym przypadku z koleżeńskim "układem". A mecenas popełnił w naszej sprawie zastanawiającą liczbę "błędów", za które został nawet ukarany. Ale co z tego, skoro to nie zmieni niekorzystnego dla nas wyroku? - komentuje rozgoryczona Zofia P.

Gdzie zaczyna się rolnik

   Józef P., mąż Zofii, syn zmarłej właścicielki gospodarstwa, ma dwóch braci. - Kazimierz od początku nie był zainteresowany spadkiem w postaci pola w rodzinnej wsi, ułożył sobie życie gdzieś indziej, zaś Stanisław mieszka z żoną obok, ma u nas swoją kuźnię, nawet płotem nie jesteśmy rozdzieleni, no, ale jasne dla nas było, że nie spełnia warunków koniecznych do dziedziczenia gospodarstwa - tłumaczy Zofia.
   - Staszek wykształcenia rolniczego nie posiada, inwalidą nie jest, rolnictwem zajmował się jedynie sporadycznie i na własne potrzeby. Miał wprawdzie kilkadziesiąt arów, ale połowa z nich i tak zawsze leżała odłogiem - argumentuje Józef.
   Zofia powołuje się na kluczowe dla sprawy przepisy kodeksu cywilnego, mówiące o dziedziczeniu gospodarstw rolnych (począwszy od art. 1058 k.c.). Mówią one wyraźnie, że spadkobiercy dziedziczą z ustawy gospodarstwo rolne, jeżeli w chwili otwarcia spadku stale pracują bezpośrednio przy produkcji rolnej, albo mają przygotowanie zawodowe do prowadzenia produkcji, albo są małoletni lub uczęszczają do szkół, są trwale niezdolni do pracy.
   - Nikt oprócz Józka tego warunku nie spełniał - przekonuje Zofia. Sprawa wydawała im się więc formalnością.
   Chcieli załatwić kwestie prawne szybko i solidnie, zwłaszcza że gospodarstwo było dorobkiem całego ich życia. Wynajęli więc znanego adwokata z sąsiedniego miasteczka. Według Zofii jest to jeden z nielicznych w województwie specjalistów znających rolnicze niuanse. Mecenas bez wahania podjął się przeprowadzenia postępowania spadkowego.
   - To rzeczywiście miała być czysta formalność! - przyznaje mecenas Władysław G. - Państwo P. twierdzili z pełnym przekonaniem, że pozostali bracia albo nie są zainteresowani udziałem w spadku, albo też nie spełniają kryteriów przewidzianych ustawą. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu już na pierwszej rozprawie dostałem jednak potężnego "kopa". I to nie od sądu czy strony przeciwnej, ale właśnie od moich klientów! Nie byli łaskawi wcześniej mi wspomnieć, że brat pana Józefa, Stanisław, także posiada gospodarstwo rolne - o powierzchni ponad 60 arów. Na tym gospodarstwie normalnie pracuje, a co za tym idzie - ma pełne prawo do dziedziczenia po matce!
   Państwo P. klną się na wszystkie świętości, że nigdy niczego w tej materii przed mecenasem - i nikim innym - nie ukrywali. - Po prostu znaliśmy zapisy ustawy i wiedzieliśmy, że Stanisław pracuje na roli dorywczo, a połowa z tych 60 arów leży odłogiem. Nawet trawy nie kosił latami. Rosła tam niczym las - opowiada. - Przecież Staszek nie prowadzi żadnej produkcji specjalistycznej, gdyby miał szklarnię czy pieczarkarnię, to faktycznie parę arów może wystarczyć, żeby to uznać za "pracę na gospodarstwie rolnym". Ale u niego groch z kapustą, ot - trochę zboża, ziemniaków, kury i to w zasadzie wszystko! Więc co to w ogóle za gospodarstwo rolne?
   W tym miejscu rodzi się zasadnicze w sprawie pytanie: ile trzeba mieć pola, żeby móc mienić się rolnikiem? Trzydzieści arów? Dwadzieścia? A może wystarczy tylko pięć?

Jałowy podział

   Mecenas G. uważa, że szkoda czasu na roztrząsanie kwestii, od ilu arów zaczyna się gospodarstwo rolne. - Przepisy tego nie definiują - mówi z naciskiem. - Natomiast jest faktem, którego nie da się podważyć, że pan Stanisław P. posiada gospodarstwo rolne o powierzchni ok. 60 arów. Co więcej - świadkowie zeznali przed sądem, że pracował na nim regularnie. Koniec dyskusji! To o wszystkim przesądza.
   Mecenas przyznaje, że już po pierwszej rozprawie nalegał, by nie ciągnąć dalej tego jałowego sporu. Przekonywał, że należy raczej przeprowadzić podział spadku. Zofia i Józef P. pracowali do tej pory na gospodarstwie spadkowym i z wielkim poświęceniem opiekowali się ciężko chorą matką.
   - Szczerze ich za to podziwiam, a sąd uwzględniłby z pewnością te okoliczności przy podziale majątku - zapewnia adwokat. - Co z tego, kiedy oni się uparli, że tylko im należy się to gospodarstwo. Niestety, mój błąd polegał na tym, że byłem za miękki, za mało asertywny. Zamiast rzucić to w diabły, rozczulony łzami pani Zofii, zgodziłem się przygotować apelację, a potem przygotowałem nawet wniosek o kasację do Sądu Najwyższego - z grymasem boleści na twarzy wspomina swe działania Władysław G.

Nieobecni nie mają racji

   Ale po kolei: po pierwszej rozprawie, na której okazało się, że nie tylko Zofia i Józef pretendują do objęcia spadkowego gospodarstwa, przyszła kolej na następną potyczkę. Owa druga rozprawa miała być niezwykle ważna, bowiem przed obliczem Temidy mieli stanąć świadkowie obu stron, głównie rodzina i sąsiedzi - po to, by zaświadczyć, który z braci P. na roli pracował i czy aby ziemię uprawiał rzetelnie, czyli stale. Na tej właśnie podstawie wysoki sąd miał wyrobić sobie zdanie, komu z rodzeństwa P. należy się gospodarstwo.
   Stanisław P. świadków swoich przyprowadził. Zeznali, że widywali go na gospodarce często. Orał, siał i zbierał, czyli robił dokładnie to, co ma w zwyczaju robić rolnik.
   Ku powszechnemu zaskoczeniu drugi z braci, najbardziej zainteresowany sprawą Józef P., w ogóle nie pojawił się na sali rozpraw! - Ani sąd, ani nasz adwokat nie powiadomił nas o terminie drugiej rozprawy. Dziwnym zbiegiem okoliczności nie powiadomiono również trzeciego z braci, Kazimierza - wyjaśnia Zofia, wymawiając za każdym razem zwrot "nasz adwokat" z wyczuwalną ironią.
   - Z Kazimierzem żyjemy dobrze, on na pewno dałby nam znać, że jest rozprawa, moglibyśmy wtedy przyjść i się normalnie bronić - dorzuca Józef. - Moglibyśmy wykazać, że świadkowie Stanisława nie mówią prawdy, a tak wszystko odbyło się poza naszymi plecami!
   Kiedy P. dowiedzieli się, że rozprawa o fundamentalnym znaczeniu odbyła się bez nich - i bez ich kluczowych świadków - poprosili o wyjaśnienia mecenasa G. - Ale ten od początku kręcił - wspomina Zofia - Najpierw zwalał winę na sąd, potem przyznał, że sam mógł nas zawiadomić, ale zapomniał. Ale zaraz dodał, że nasza obecność i tak nie miałaby żadnego znaczenia, bo przecież on nas reprezentował. A czy on mógł nas dobrze reprezentować, skoro w tak skomplikowanych rodzinno-sąsiedzkich tematach my z mężem jesteśmy najlepiej zorientowani!? - pyta retorycznie Zofia P.
   Prawnik nie widzi powodu do rozpaczy. - Stało się, niestety, że sąd z jakiegoś powodu nie poinformował o terminie rozprawy państwa P. - wzdycha Władysław G.
   - Pan mógł ich powiadomić - dociekamy.
   - Owszem, mogłem... - zastanawia się przez chwilę. - Tylko że ich obecność naprawdę nie miała już żadnego znaczenia - przekonuje. I dodaje, że zasadniczy dla tej sprawy jest art. 1059 kodeksu cywilnego, w którym wylicza się osoby uprawnione do dziedziczenia gospodarstwa rolnego. - Nie ma wątpliwości, że brat pana Józefa, Stanisław P., posiada gospodarstwo rolne i pracuje na nim. Ma więc prawo dziedziczyć. Sąd po prostu nie mógł owego dnia inaczej orzec - kwituje adwokat.

Apelacja bez asertywności

   Sąd orzekł, że prawo do dziedziczenia gospodarstwa mają dwaj bracia - Józef i Stanisław. Ten pierwszy odwołał się do Sądu Okręgowego w Krakowie - z pomocą mecenasa G. Sąd utrzymał jednak w mocy rozstrzygnięcie niższej instancji. Państwo P. zażądali więc od swego prawnika, by sporządził wniosek o kasację do Sądu Najwyższego.
   - Od pewnego czasu podejrzewaliśmy, że pan G. nie pracuje dla nas. Ale to, że w wadliwy sposób przygotował wniosek o kasację, która dawała nadzieję na odzyskanie dorobku całego życia, utwierdziło nas w tym przekonaniu - mówi roztrzęsiona kobieta.
   Adwokat ripostuje: - Tłumaczyłem im, że ani apelacja, ani kasacja nie wniesie nic nowego. Ale oni nie chcieli słuchać. Pomagałem im w obu tych przypadkach wyłącznie dla świętego spokoju, uproszony przez panią Zofię. Gdybym nie pomógł, jestem pewien, że i tak by mnie dziś oskarżali, iż działałem na ich niekorzyść - powtarza Władysław G.

Palestra do kasacji?

   Zofia i Józef, zdruzgotani rozwojem wypadków i przekonani o celowo szkodliwej dla nich działalności własnego adwokata, napisali skargę do Okręgowej Rady Adwokackiej.
   - Dzwoniliśmy tam potem dziesiątki razy, czasami nawet codziennie, ale zbywano nas pod byle pretekstem. Aż wreszcie, po wielu dniach walki, otrzymaliśmy pismo, w którym przyznano nam rację - triumfuje pani Zofia.
   Dziekan ORA w Krakowie uznaje adwokata Władysława G. za winnego tego, że nie zawiadomił Józefa P. o terminie rozprawy oraz wadliwie sporządził kasację, tj. uchybień przewidzianych odpowiednio w par. 49 i par. 8 kodeksu etyki i przyjmując, że uchybienia te są mniejszej wagi, udziela adwokatowi OSTRZEŻENIA - czytamy w piśmie samorządu mecenasów.
   - To nic nie znaczy - broni się Władysław G. - W spisie kar dyscyplinarnych nie ma nawet takiego przewinienia. Osobiście przypuszczam, że rada zajęła się skargą Józefa P. bardziej pro forma, żeby móc udokumentować, że coś zrobiono w tej sprawie, zaczęły się bowiem różne naciski...
   - Poszli do posła, poszli do mediów, miałem telefony od moich zaniepokojonych klientów - relacjonuje.
   Jego zdaniem Sąd Najwyższy niemal w 99 proc. przypadków odrzuca wniosek o kasację. - Tak stało się i tym razem - ciągnie, wyraźnie zdegustowany postawą P. - Rozpętali aferę i brną w nią dalej. Z igły robią widły! A powtórzę raz jeszcze: cokolwiek bym we wniosku kasacyjnym napisał, efekt byłby podobny. Bo brat pana Józefa jest w świetle prawa uprawniony do dziedziczenia gospodarstwa.

...w jednym stali domku

   Podkrakowska miejscowość jest uroczym miasteczkiem ze stylowym rynkiem, przytulnymi pubami i... siódemką prawników na całą okolicę. Aż sześciu z nich urzęduje pod jednym adresem. W tym samym domu, w jednym lokalu, pod wspólnym zielonym szyldem "Kancelarie adwokackie".
   - Któregoś dnia dotarło do nas, że nasz adwokat siedzi niemal przy jednym biurku z prawnikiem, który reprezentował Stanisława. O naszych niepowodzeniach decydowały niejasne układy, matactwa i manipulacje - oskarża Zofia.
   Mecenas Władysław G. i pełnomocnik drugiego brata, mec. Wiesław P., nie pracują co prawda przy jednym biurku, ale rzeczywiście chyba niezbyt wiele ich dzieli. Wiesław P. nie chce się specjalnie rozwodzić nad historią braci. - Nie ma o czym gadać. Przegrana sprawa. Przegrana dla mojego przeciwnika. Niepotrzebne zamieszanie... - ocenia.
   - O, widzę, że redaktorowi się zeszyt kończy... - przerywa nagle i wykrzykuje do kolegów: - Dajcie mu nowy!
   - Słuchaj, broniłem cię jak lew! - rzuca chwilę później na widok Władysława G.
   Sąsiad z pokoju mecenasa G. opisuje z uśmiechem panującą tu atmosferę: - Cóż, zdarza się, że razem tu urzędujemy, a za chwilę stajemy naprzeciwko siebie w sądzie. Ale dlatego ciągle jesteśmy ze sobą w dobrej komitywie, ponieważ nie przenosimy sporów z pracy do życia prywatnego.
   - W ciągu całej tej historii konsultowaliśmy się z kilkunastoma prawnikami - opowiada Zofia P. - Oficjalnie żaden z nich nie wystąpi przeciwko swojemu koledze. Solidarność zawodowa nie pozwala. Nieoficjalnie niektórzy przyznają jednak, że środowisko prawników w tak małych miejscowościach nie daje gwarancji odpowiedniej reprezentacji i sprawiedliwych wyroków. Paru prawników ujęło to nawet o wiele dosadniej, ale gdybym to powtórzyła, pewnie wytoczono by mi proces...
   Przy tak drastycznie ograniczonym dostępie do usług prawnych zasada "klient nasz pan" jest mocno iluzoryczna. Zastępuje ją często: "wspólnie jak najdłużej doić klientów". Przy lokalnych układach dość łatwo wcielić to w życie. - Z takich spraw rodzinnych można długo żyć - wyjawia doświadczony mecenas - Po stwierdzeniu nabycia spadku następuje podział majątku, a przy odrobinie wysiłku i pomysłowości może to być naprawdę bardzo... skomplikowana, a więc i - kosztowna procedura...
   Jak było naprawdę w przypadku państwa P.? Zofii marzy się, by wyjaśniły to właściwe instytucje, z prokuraturą włącznie.

Poseł, prawnik,

   Zofia pokazuje korespondencję z biurem posła Zbigniewa Wassermanna. Parlamentarzysta interweniował w ich sprawie, m.in. w prokuraturze, parokrotnie. - Przez jego biuro poselskie na Brackiej przewijają się tłumy potrzebujących - opisuje P. - Ale czy tak być powinno? To nasza jedyna nadzieja. Bo co niby mamy robić, gdzie mamy szukać sprawiedliwości? Czy przyjdzie nam odwoływać się do samego Strasburga?
   Najbardziej spokojnie do sprawy podchodzi Stanisław P.:
   - Ja tam na początku chciałem od brata Józefa tylko kawałek drogi między naszymi domami - wyjaśnia. - Bo do szamba nie było jak dojechać. No, i jeszcze te dwadzieścia arów lasu by się przydało. Co z tego, kiedy on chciał dla siebie wszystko. A jak chciał wszystko, to ma, co chciał. Teraz zgodnie z księgami wieczystymi wszystko jest moje i jego, akuratnie po połowie: dom rodzinny, pole, las, sprzęt rolniczy, a nawet inwentarz.
   Dodaje, że poszedłby do sądu, choćby zaraz, przeprowadzić podział gospodarstwa, ale brat nie chce wyłożyć na to połowy pieniędzy. - Ja te swoje trzy tysiące wyskrobię, nawet żebym miał się zapożyczyć - kończy Stanisław. Z jego rachub wynika więc, że podział majątku "szarpnie" braci na kolejne (minimum) sześć tysięcy...

\*\*\*

   Opowieściom snutym w kancelarii przez mecenasa G. przysłuchuje się, chcąc nie chcąc, starszy prawnik przy sąsiednim biurku. I wtrąca: - Doświadczenie pokazuje, że spory rodzinne są najbardziej zaciekłe, a często z biegiem lat, zamiast wygasać, jeszcze się zaogniają. A czasami wystarczyłoby, żeby brat do brata podszedł normalnie, jak do człowieka, z pół litra.
   I obyłoby się bez prawników.
PAWEŁ PLINTA
Współpraca: ZB

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski