Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sanepid przypomniał sobie o chorym... po trzech tygodniach. Dopiero wtedy nałożył kwarantannę

Maria Mazurek
Maria Mazurek
123 rf
- Nie ukrywam: gdybym wiedział, co mnie czeka, dobrze bym się zastanowił, czy zamiast zgłaszać się na test, nie lepiej po prostu zamknąć się na dwa tygodnie w domu. Tym bardziej że COVID-a przechodziłem jak zwykłe przeziębienie, i to lekkie - mówi Mateusz Ekiert, koronawirusowy ozdrowieniec z Krakowa. To jego opowieść.

FLESZ - Krótsza kwarantanna, eksperci chwalą decyzję

Nie chcę wyjść na marudę. Nikomu robić kłopotów. Ani wymądrzać się na tematy, na których się nie znam - nie jestem ani lekarzem, ani naukowcem, a matematykiem. Matematyka jednak uczy logicznego myślenia. A tej logiki w mojej kwarantannowej przygodzie zabrakło. Zresztą, nie tylko w mojej, wszędzie słychać podobne historie. Trzeba o nich mówić głośno, bo coś w systemie źle działa. Szczególnie, w mojej ocenie, w samym sanepidzie.

Wiem, że stacje sanitarno--epidemiologiczne do niedawna zajmowały się prawie wyłącznie pierwszym z przymiotników zawartych w ich nazwie. Drugi dodawał wprawdzie estymy, ale - póki w Polsce nie było epidemii - na tym się kończyło. Rozumiem więc, że w marcu, kiedy przyszła epidemia, sanepid mógł być na to nieprzygotowany (zresztą, kto był?). Rozumiem, że mógł pojawić się chaos i zamieszanie. Wszyscy potrzebowali czasu, żeby się przeorganizować, dostosować do nowej rzeczywistości, nauczyć.

Ale dziwi mnie, że pół roku nie wystarczyło.

Słoik z kawą

Pewnie gdyby nie żona, w ogóle nie zorientowałbym się, że mogę mieć koronawirusa. Nie miałem gorączki, duszności, kaszlu. Zaniepokoił nas jeden szczegół: oboje straciliśmy węch.

Było tak: w niedzielę 2 sierpnia oboje poczuliśmy się przeziębieni. Nic wielkiego: zwykłe osłabienie, delikatne uczucie łamania w kościach, rozbicia. Pamiętasz, byliśmy umówieni na obiad za dwa dni? Wtedy, w niedzielę, zadzwoniłem do ciebie, proponując, żebyśmy przełożyli to spotkanie. Szczerze mówiąc, zrobiłem to tylko ze względu na Ciebie, bo wiem, że bardzo uważasz - nie chciałem, żebyś poczuła się niekomfortowo, jak kichnę czy zakaszlę w Twoim towarzystwie. Przez myśl mi wtedy nie przeszło, że to naprawdę może być „ten” wirus.

Pracuję zdalnie, więc kolejne dni siedziałem w domu i właściwie czułem się już całkiem dobrze. Żona miała jeden dzień, wtorek, kiedy kręciło jej się w głowie, trochę mdliło. Ale ona cierpi na migreny, to mogło być równie dobrze od tego.

W środę 5 sierpnia przybiegła do mojego gabinetu ze słoikiem ziarnistej, aromatycznej kawy. Otworzyła, podstawiła pod nos i zapytała: czujesz?

Nie czułem nic, kompletnie. Wtedy pomyśleliśmy, że to może być to.

Myślę, że sam mógłbym nie zauważyć utraty węchu, mam ten zmysł dość słaby. Inaczej moja żona; dla niej świat zapachów jest znacznie bogatszy, dlatego łatwiej było jej się zorientować, że go utraciła.

SOR zakaźny

Natychmiast zadzwoniliśmy na infolinię „koronawirusową”. To ten numer, który powinno się wybrać, jeśli podejrzewa się u siebie zakażenie. Obsługuje go Narodowy Fundusz Zdrowia. Powiedziano nam, że mamy skontaktować się z lekarzem rodzinnym.

Mam ubezpieczenie w jednej z komercyjnych sieci zajmującej się opieką medyczną, prawie natychmiast udało się więc trafić na telewizytę. Lekarka powiedziała, że nie może doradzić nic poza zrobieniem badania molekularnego. Utrata węchu, stwierdziła, może być objawem koronawirusa. Może, ale nie musi, bo czasem występuje też przy innych infekcjach.

Pojechaliśmy do Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie - na tak zwany zakaźny SOR - zaraz po pracy. Było po 15. Na wymaz czekaliśmy w kolejce siedem i pół godziny. Nie mówię o tym dlatego że mam jakiekolwiek pretensje do pracowników szpitala. Przeciwnie, byli wyjątkowo życzliwi, pomocni i empatyczni, mimo że te ostatnie miesiące muszą być dla nich piekielnie trudne. Wspominam o tej kolejce z innego powodu: bo wydaje mi się, że ten szpital po prostu jest przeciążony i że przeciążeni są jego pracownicy. Od miesięcy.

Pytasz, czy można zakazić się tam od innych czekających? Nie wiem, nie jestem wirusologiem, ale w mojej ocenie to ryzyko zostało zminimalizowane. Poczekalnia jest na zewnątrz, wszyscy trzymają dystans, mają pozakładane maseczki. Paniki raczej nie było, nie zauważyłem, aczkolwiek siłą rzeczy w opowieściach między pacjentami co chwila słychać: koronawirus, korona-wirusa, koronawirusem.

Pacjentów przyjmowało dwóch lekarzy w trzech gabinetach. Chodziło o to, żeby po każdym z nich zdezynfekować dokładnie gabinet. Panie sprzątające robiły to bardzo dokładnie i w pełnym stroju zabezpieczającym: specjalne buty, kombinezon, maseczka, czepek. Można było dostrzec tylko ich oczy, oczywiście spod przyłbicy. Domyślam się, że sprzątanie, jak każdy wysiłek fizyczny, jest w tym stroju udręką.

Lekarze i pielęgniarki też byli zabezpieczeni w podobny sposób. Zmierzyli mi saturację, puls. Wszystko, co w jakikolwiek sposób mnie „dotknęło”, było natychmiast dezynfekowane, cały czas miałem na sobie maseczkę. Lekarz zdecydował, by posłać mnie na badanie molekularne.

Samo badanie trwa dosłownie moment, ale jest dość nieprzyjemne. Wkładają patyk do nosa, grzebią, pobierając materiał. Podobno jedni znoszą to lepiej, inni gorzej, zależy od anatomii - musiałem być w drugiej grupie. Podkreślę jednak, że pracownicy, którzy pobierali ode mnie wymaz - tym razem i podczas kolejnych badań - naprawdę robili wszystko, żeby było to jak najmniej bolesne i uciążliwe. Byłem zaskoczony, ile w nich życzliwości i empatii, choć pewnie jest im bardzo ciężko.

Na koniec dostałem adres strony, pod którą będą dostępne wyniki i zalecenie, by do tego czasu z nikim się nie widzieć.

Wynik

Wynik przyszedł następnego dnia, koło 17-18. Ku mojemu zdziwieniu: pozytywny. Wizytę na SOR-ze potraktowałem jako rodzaj obowiązku, uważając, że tak zachowują się odpowiedzialni ludzie. Ale właściwie byłem przekonany, że nic nam nie jest.

Natychmiast próbowałem skontaktować się z sanepidem. O 18 po południu? Zapomnij. Nie ma, że epidemia. Oni już nie pracują i kropka.

Tego dnia zdążyłem jeszcze zadzwonić do wszystkich ludzi, z którymi widziałem się w ciągu ostatniego tygodnia - na szczęście nie było ich wielu - żeby powiedzieć o zakażeniu i zastrzec, że więcej instrukcji i informacji udzielę im już po rozmowie z sanepidem. Byłem przekonany, że ta odbędzie się następnego dnia rano.

Sami sobie

Następnego dnia - w piątek 7 sierpnia - od rana próbowałem dodzwonić się do sanepidu. Tych stacji, jak wpiszesz w google, jest mnóstwo. Najpierw nie wiedziałem, gdzie konkretnie mam się kierować. W stacji wojewódzkiej powiedzieli mi, że to nie oni się tym zajmują, żeby dzwonić na powiatową. Ale tam też jest sporo oddziałów, wydziałów, numerów. W końcu dodzwoniłem się na ten właściwy. Usłyszałem, że jestem dziesiąty w kolejce.

W tle grała muzyczka. Co jakiś czas słyszałem, że jestem ósmy, siódmy, piąty w kolejce. I muzyczka, i tak przez dwie i pół godziny. A gdy usłyszałem, że przede mną jest już tylko jedna osoba, to połączenie się przerwało.

W tym momencie się wkurzyłem. Naprawdę zależało nam, żeby z nimi porozmawiać, dowiedzieć się, co mamy robić, co zalecać ludziom, którzy mieli z nami styczność. Oni też bardzo czekali na tę informację - niektórzy wystraszeni, pozamykani w domach. To sanepid miał przecież zebrać wywiad (kiedy z kim się widzieliśmy? jak długo? z jakiej odległości? w środku czy na zewnątrz?) i ustalić, kto z naszych „kontaktów” ma się przebadać, kogo wysłać na kwarantannę, a kto może czuć się bezpiecznie. Wprawdzie zadzwoniła do mnie lekarka ze Szpitala Uniwersyteckiego (sami kontaktowali się z „dodatnimi” pacjentami), bardzo miła, kompetentna, ale powiedziała wprost: Odpowiem panu na wszelkie pytania natury medycznej, ale nie epidemiologicznej.

Jeśli chodzi o te drugie, czułem, że jesteśmy pozostawieni samymi sobie.

Na telefon od sanepidu czekałem cały piątek. Wieczorem uznałem, że pewnie zadzwonią w poniedziałek (nawet wówczas nie spodziewałem się po nich, że zrobią to w weekend). Ale w poniedziałek też nie zadzwonili, we wtorek i w środę - również nie. Ani po tygodniu. Ani po dwóch.

Tak sobie czekaliśmy, a kolejne dni, tygodnie mijały.

Kwestia odpowiedzialności

Skoro sanepid się z nami nie skontaktował, nie mieliśmy również - przez pierwsze trzy tygodnie - nałożonej kwarantanny. Nikt nas nie kontrolował - moglibyśmy chodzić i zakażać innych.

Oczywiście, nie robiliśmy tego, staramy się być odpowiedzialnymi ludźmi, poza tym - na szczęście - mogliśmy powiedzieć w pracy, jaka jest sytuacja i w ogóle się w niej nie zjawiać, nie potrzebowaliśmy na to żadnych „papierów”. Zakupy zamawialiśmy kurierem. Pracowaliśmy zdalnie, z rodziną i przyjaciółmi rozmawialiśmy telefonicznie.

Ale niektórzy mogą nie mieć możliwości, żeby na parę tygodni zamknąć się w domu. Albo zamiast bezpieczeństwa innych wybiorą własny dobrostan psychiczny (wierz mi, podczas kwarantanny mieszkanie - szczególnie małe, w miejskich blokowiskach - staje się więzieniem).

Jeszcze kolejni, najzwyczajniej, mogą nie mieć świadomości zagrożenia, nie orientować się w temacie i wychodzić zakażeni z domu nie z egoistycznych pobudek, a z braku wiedzy.

Wolność

Po dwóch tygodniach od diagnozy zrobiliśmy kolejny test. Wynik znów był pozytywny. Wciąż byliśmy na „autokwarantannie”, dobrowolnie zamknięci w domu.

Sanepid w końcu zadzwonił 25 sierpnia. Prawie trzy tygodnie od diagnozy. Wydaje mi się, że „obudzili się” dopiero po kolejnym, kontrolnym badaniu. I to też nie bezpośrednio po nim.

Zebrali krótki wywiad, nałożyli kwarantannę (a właściwie izolację, tak to się fachowo nazywa). Po tym czasie - to nie moja opinia, a lekarzy i naukowców - nie ma to już najmniejszego sensu. Nawet, jeśli wirus dalej wychodzi na badaniach molekularnych, bezobjawowy człowiek już nie zakaża.

Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.

Musieliśmy zainstalować aplikację „Kwarantanna domowa”. Dwa razy dziennie przychodziła prośba o wysłanie zdjęć z domu razem z lokalizacją. O przeróżnych porach, na przykład o 8 rano i 20.30. W inne dni o 11, 12, 15. Mieliśmy pół godziny na „wykonanie zadania”. Teoretycznie można byłoby w tym czasie wyskoczyć do osiedlowego sklepu, ale nie chcieliśmy oszukiwać.

Ostatecznie 3 września, dzięki zmianie przepisów (kwarantanna została skrócona, nie potrzeba już dwóch negatywnych testów pod rząd - o ile lekarz stwierdzi, że stan pacjenta nie wskazuje na potrzebę dalszej izolacji) mogliśmy wystąpić o zwolnienie z „domowego aresztu”. Tego dnia z „kwarantannowej bazy” zniknęły tysiące innych ludzi, pozamykanych bez większego sensu w domach.

Cieszymy się, że przeszliśmy COVID tak łagodnie i że mieliśmy możliwość, by zostać w domu. Ale jeśli pytasz mnie, czy nie przeszło mi przez myśl, że trzeba było podejść do tematu mniej biurokratycznie - i po prostu nie zamknąć się w domu - to odpowiem szczerze: Tak, przeszło. I to niejeden raz.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Sanepid przypomniał sobie o chorym... po trzech tygodniach. Dopiero wtedy nałożył kwarantannę - Gazeta Krakowska

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski