Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sanok, czyli świat

Redakcja
Nowa książka Janusza Szubera

   Że Janusz Szuber to poeta - nawet poeta laureatus - było wiadome przynajmniej od 11 lat, od czasu, gdy zdecydował się zaprezentować bliźnim część zawartości swoich szuflad. Teraz Szuber objawił się również jako prozaik - i znów zaskoczył; tak samo jak wtedy, gdy uświadomił wielkiemu światu, że w prowincjonalnym Sanoku mieszka twórca prawdziwy, jeden z tych nielicznych, którzy naprawdę mają coś do powiedzenia.
   Szuber wydał tyle co książkę "Mojość". Tytuł chyba nie najszczęśliwszy, choć autor całkiem zgrabnie go tłumaczy (I jeżeli zaimek dzierżawczy _mój _oznacza coś więcej niż formę gramatyczną i formułę prawną, określającą przynależność, to _mojość _w najszerszym ontologicznym znaczeniu, _moja mojość _jest wyłącznie tu i stąd). Jednak to nie ma w gruncie rzeczy większego znaczenia, jako że kryje naprawdę fascynującą treść.
   Bo ta najnowsza proza Szuberowa jest osobliwa. To, że poetycka - to raczej oczywiste. Tego, że osnuta na pościąganych od Sasa do Lasa ułamkach wspomnień, refleksji, rekwizytów i sztafaży - też można się spodziewać; w końcu jej autor już jako poeta dowiódł mistrzostwa obserwacji, skojarzeń, erudycji. Że obrazowa - też nie może być zaskoczeniem. Ale że aż tak barwna, osobista i - pomimo ewidentnego ulokowania w konkretnej rzeczywistości i pośród łatwych do odnalezienia punktów odniesienia - uniwersalna? To już kunszt najwyższy...
   Konstruując swoją opowieść (a skąd ona? Sanok stawał się dla mnie centrum świata. Takim prywatnym uniwersum, gdzie na dobrą sprawę zdarzyć się mogło i może wszystko, a miasto i rodzinna tradycja splatają się w warkocz nie do rozplątania), Szuber w pełni i świadomie korzystał z łaski wczesnego urodzenia, jaka była mu dana: ze wzrastania na pograniczu światów i pograniczu epok. Dorastał w mieście szarzejącym pod rządami dyktatury proletariatu, ale zachowującym w domach dobrych rodzin (właśnie z takiej zresztą pochodzi...) elegancję i sznyt XIX-wiecznego rodzaju (Naprzód był wiek złoty, z Franciszkiem Józefem I, cesarzem wielu ludów, obowiązywały brody i wąsy, moi dziadkowie mówili po polsku, niemiecku, rusku, rozumieli nawet w jidysz. Co by nie powiedzieć, było jak być powinno). Biegał po ulicach, na których co i rusz widniały jeszcze ślady najboleśniejszego doświadczenia XX wieku: Holocaustu. Obserwował zmiany cywilizacyjne i technologiczne, bodaj nigdy wcześniej niezachodzące w takim tempie i na taką skalę. Dzięki rodowym koligacjom był za pan brat z kasztelanami i dobrze urodzonymi posesjonatami z wieków zamierzchłych, ale dzięki własnej ciekawości świata nie uważał za obce odległych lądów i wynalazków współczesności. Dla niego sąsiedztwo lampy naftowej i komputera, estyma dla poczty i uznanie użyteczności faksu, piesza wędrówka po podmiejskich wądołach i pokonywanie ich motocyklem - nie były i nie są bynajmniej wykluczającymi się przeciwieństwami, lecz harmonijnie skomponowaną jednością.
   Ale sama łaska wczesnego urodzenia - albo urodzenia "w czas" - to przecież jeszcze za mało. Szuber umie z tego dobra czerpać i umie się tym dobrem dzielić. Czasem robi to chłodno, metodycznie, z pełną świadomością (Niech to będzie szczególna odmiana recyklingu, opowiadanie sobie miasta, zbieranie fragmentów i komponowanie tego samego od nowa raz jeszcze w narrację, gdzie rzeczywiste fakty i ich przeinaczenia mają żywot równoległy i równoprawny, wzajemnie się wspomagając, bo tylko tak, bez rygorów archeologa, historyka i archiwisty, opowiadający może dotrzeć do esencji czasu i miejsca), czasem intuicyjnie, jakby nie był do końca pewien, czy to ma znaczenie, ale jakby przeczuwał, że może mieć (Napisz, powtarzał przy okazji i bez okazji Jacek K., napisz o pilotce, przecież to symbol naszego dzieciństwa, bez niej ani rusz. Pilotka. Niech mu będzie pilotka, jak w koncercie życzeń z baniaka kołchoźnika, który grał przez cały dzień - głośnik w drewnianym pudle oklejonym grubo tkanym tapicerskim płótnem). Swoją "Mojość" utkał właśnie z takich obrazów, sygnałów, błysków, drobinek: poniekąd na wzór puentylistów - jakby przekonany, że tylko taki kolaż, taka mozaika różnych kamyczków może dać najwierniejszy i najsposobniejszy do indywidualnego przeżywania obraz.
   "Mojość" udała się Szuberowi. Niby to opowieść o jednym miasteczku - ale to przecież traktat o świecie. Niby co i raz pojawiają się odniesienia do jego rodziny - ale wystarczy usunąć nazwiska, a gotowa jest saga, w której wielu może znaleźć swoich antenatów. Niby to "recykling", "opowiadanie", "zbieranie" - ale przecież skrząca się bogactwem, spójna całość. To hołd - we własnym i bliźnich imieniu; pean - od siebie i od tych, którzy tak samo czują, a jedynie nie potrafią tego wypowiedzieć.
   A ten Sanok, główny bohater? Zapominać o nim nie wolno, chociaż równie dobrze można pominąć konkrety i lokalne rekwizyty. Bo ten Sanok z "Mojości" to przecież świat, to wszystko. Z tragedią i niepojętym okrucieństwem (Ilekroć powtarzali sobie tę opowieść, tych dwoje musiało jeszcze raz i jeszcze raz przejść tymi samymi ulicami: ogromny Joni i trzyletnia żydowska dziewczynka. Trzymała go za rękę, podskakiwała, śmiała się oswojona z olbrzymem, bo przez kilka dni z rzędu widywano ją, jak bawiła się w ogrodzie Gestapo. Kiedy doszli do Okopiska, Joni z kieszeni munduru wyjął jabłko i rzucił przed siebie w trawę. Dziewczynka pobiegła za jabłkiem, on odbezpieczył pistolet, strzelił raz, może dwa razy. Wsunął broń w kaburę i poszedł do szynku, gdzie zwykł samotnie pić wódkę. Człekokształtny ludojad Joni, pod innymi imionami znany później z literatury i filmu, nie ominął naszego miasta, aby również tu było tak, jak gdzie indziej) - ale i z miłością. I tu cytatu nie będzie: bo z czego powstała cała ta książka, jak nie z miłości? Z miłości do miasta, do ludzi, do świata?
   Udał się ten tom, naprawdę. Także współautorowi, Władysławowi Szulcowi, konserwatorowi z wykształcenia, muzealnikowi (ponad 30 lat poświęcił sanockiemu Muzeum Budownictwa Ludowego), witrażyście, fotografikowi, subtelnemu akwareliście. Wzbogacił on Szuberową opowieść wielkiej urody zdjęciami i obrazami: delikatnymi, trochę onirycznymi, nieprzemawiającymi do odbiorcy wprost, ale sugerującymi mu tylko, co ważne, na co warto zwrócić uwagę. To dobry zestaw, zacne sąsiedztwo.
   I udał się ten tom wydawcy, Miejskiej Bibliotece Publicznej, ale najbardziej - czytelnikom. To sprawa bezdyskusyjna.
WALDEMAR BAŁDA
   Janusz Szuber, Władysław Szulc - Mojość; Oficyna Wydawnicza Miejskiej Biblioteki Publicznej w Sanoku, Sanok 2005

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski