Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

SB dała mojej sprawie kryptonim "Banan"

Redakcja
FOT. BARTEK SYTA
FOT. BARTEK SYTA
Poczułem się osobiście urażony, bo SB zakwalifikowała mnie do frakcji umiarkowanej NZS. A uważałem się wtedy za radykała - mówi MARCIN MELLER w rozmowie z Jakubem Szczepańskim

FOT. BARTEK SYTA

- Jak to się stało, że zaczął Pan działać w NZS?

- Zdawałem na studia w 1987 r. Na roku było nas około osiemdziesięciu. Z tego od razu znalazło się dziesięciu takich... Przebieraliśmy rączkami, żeby coś zrobić. W związku z czym bardzo łatwo nas było namierzyć: w sensie wyłapać tak, jak to zrobili nasi starsi koledzy. Więc od razu zaczęli się nami interesować i pytać, czy chcemy się czymś zająć. Pamiętam, że wśród tych, którzy mnie i kolegów wciągali do NZS, na pewno były dwie osoby: Mariusz Kamiński, dzisiaj były szef CBA, jeden z polityków PiS, i Andrzej Papierz, który potem był dyplomatą, ambasadorem w Bułgarii.

- To był moment, kiedy NZS zaczynało się odradzać?

- Zaczęło się odradzać trochę wcześniej. Oczywiście to było rachityczne. Mówimy o Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego. Tam zawsze ktoś knuł i konspirował. W tamtym czasie dało się wyczuć jakieś poluzowanie, jeszcze nie wiedzieliśmy dokładnie jakie. Z Wrocławia przyszły happeningi Pomarańczowej Alternatywy, które niby nie były opozycyjną działalnością - dla tak zwanej poważnej opozycji w NZS i Solidar- ności. Dla nich to było niepoważne. Uważali, że cała ta inicjatywa odciąga młodych od najważniejszych działań. Zresztą później ja działałem zarówno w NZS, jak i Pomarańczowej Alternatywie. Niektórzy moi kumple z NZS mieli do mnie pretensje, że pajacuję na ulicach, zamiast zrobić coś poważnego.

- Jak Pan wspomina początki swoich działań?

- Starsi organizowali specyficzny typ demonstracji. Umawialiśmy się w jakimś miejscu na mieście, na przykład na Krakowskim Przedmieściu. Najczęściej wtedy, gdy ludzie wracali z pracy. I myśmy przychodzili - każdy osobno. Szczerze mówiąc, przypominało to trochę dzisiejsze flash moby. Tylko wtedy chodziło o coś innego. Staliśmy na przystankach i czekaliśmy. Potem, na sygnał, zbieraliśmy się i wyciągaliśmy transparenty. Było od pięćdziesięciu do stu osób. Skandowaliśmy: "Solidarność, Solidarność!", "NZS!", "Precz z komuną!". Mieliśmy ze sobą ulotki. Szliśmy kawałek przez miasto i nawet jak nie nadjeżdżała jeszcze milicja czy ZOMO, to rozbiegaliśmy się w przeciwne strony. Chodziło o to, żeby nie dać się aresztować.

- Dym, happening... Co jeszcze?

- Potem było redagowanie podziemnego "Kuriera Akademickiego". Pamiętam, że robiliśmy to z Piotrem Skwiecińskim, dzisiaj publicystą "Sieci", wcześniej "Rzeczpospolitej". Działaliśmy ze "Skwietem" u mnie w piwnicy. Metody pracy były archaiczne. Przepisywaliśmy teksty na maszynie...

- Składaliście gazetę?

- No tak! Używaliśmy arkuszy A3, na które naklejaliśmy zdjęcia i logo. Logo zrobił mój kolega, niejaki "Drągal" - dzisiaj prawnik, który był fanem ortodoksyjnego heavy metalu. W liceum zawsze się wprawiał, malując znaczki "Slayer", "Megadeth" i tak dalej. Dlatego miał wprawę. Narysował później "Kurier Akademicki". Przepisywaliśmy wszystko na maszynie, wycinaliśmy, później naklejaliśmy na ten papier. Potem zabierał to "Skwiet" - nie wiem dokąd - w każdym razie było to drukowane. No i dostawałem to jako gazetkę liczącą jakieś osiem stron.
- A nakład?

- Tysiąc, może dwa tysiące... Trudno mi powiedzieć.

- Poza chałupniczą gazetką rozprowadzał Pan też książki publikowane przez podziemne wydawnictwa. Nie bał się Pan agentów bezpieki?

- Powiem szczerze: większa obsesja co do tajniaków panowała w pokoleniu moich rodziców. Ale to jest też cecha charakteru. Ja bardziej wolę ufać ludziom i najwyżej się sparzyć. Oczywiście, że były podstawowe zasady "BHP". To znaczy: na przykład magazyny książek miałem w trzech mieszkaniach. Jeden mieścił się u babci kolegi, której można było coś tam wmówić. Później miałem kumpla, dzisiaj właściciela dużej agencji PR, który jako jeden z niewielu mieszkał sam. Myśmy cały czas u niego imprezowali. Paradoksalnie, ten dom wydawał mi się bezpiecznym miejscem. Bo ten facet był kojarzony jedynie ze względu na donosy sąsiadów dotyczące głośnych imprez.

- Pomówmy jeszcze o werbunku na uczelni. Ktoś kogoś wypatrzył. Brzmi odrobinkę nierozsądnie. Co z konfidentami?

- Powiem panu ciekawą rzecz: w końcu wystąpiłem o swoją teczkę. Jednocześnie rozmawiałem z ludźmi, którzy sprawdzali w IPN sytuację NZS na Uniwersytecie Warszawskim. Okazało się, że pod koniec lat 80. SB nie miała praktycznie żadnego agenta w podziemnym NZS na UW. To bardzo miłe - dowiedzieć się po latach, że nie było żadnego kapusia. W każdym razie aresztowali mnie w kwietniu 1988 i - jak się później okazało - właśnie wtedy założyli mi teczkę. Byłem dwudziestoletnim gnojkiem, a zadaniowali do mnie czterech tajnych współpracowników.

- Zatem był Pan ważną personą. W każdym razie dla bezpieki.

- To raczej świadczyło o kabarecie. A mówiąc poważnie, wszystko w mojej teczce wskazuje na to, że do rozpracowywania mnie został wyznaczony Bogusław Kowalski, były poseł Prawa i Sprawiedliwości. Facet związany ze Stronnictwem Narodowym, z Radiem Maryja. Był zarejestrowanym tajnym współpracownikiem SB. Ale PiS mu nic nie zrobił, bo jest blisko Rydzyka. Tyle że on nie był z nami w NZS, był w jakimś katolickim stowarzyszeniu. Do czego zmierzam? Jeżeli oni takiego Kowalskiego zadaniowali do śledzenia mnie, to znaczy, że naprawdę nie mieli nikogo w moim najbliższym otoczeniu. W każdym razie dwie rzeczy wynikały z mojej teczki.

- Co takiego?

- Dali mi kryptonim "Banan". Kiedy moja siostra dowiedziała się o tym, krótko to skomentowała: "Cokolwiek by mówić o tych sk..., nie można im odmówić poczucia humoru". Poza tym poczułem się osobiście urażony, bo zakwalifikowano mnie do frakcji umiarkowanej i odpowiedzialnej NZS. A uważałem się wtedy za radykała.

- Jak się komunikowaliście w czasach konspiracji?

- Wszystko organizowane było przez znajomości. Przez telefon raczej się nie kontaktowaliśmy. Spotykaliśmy się na uczelni. Każdy miał prywatne kontakty na innych uczelniach, i to tak szło.

- Z ust do ust, z rąk do rąk? Ktoś coś komuś powiedział i tak to szło?
- Tak. Wtedy nie zadawało się za dużo pytań. Ja na przykład nie wiedziałem, gdzie się drukowały ulotki, nie byłem nigdy w podziemnej drukarni. Zajmowałem się dystrybucją i zadymami. Nawet gdyby mnie szantażowali, załamałbym się i zacząłbym sypać, to nie sprzedałbym drukarzy i wielu innych osób, gdyż nie wiedziałem, kim są. A ci, których mógłbym wsypać, nie wiedzieli, z kim mam kontakty.

- W każdym razie w konspiracji lepiej było za dużo nie wiedzieć.

- Tak, trzeba było się umówić i dogadać. Wszystko działało. Pamiętam, że aresztowano mnie przy jednej sprawie. Ale nas od razu uczono, żeby na nic nie odpowiadać ani niczego nie podpisywać. Esbecy, którzy mnie przesłuchiwali - klasyka - jeden był dobry, drugi niedobry. Najpierw był ten gorszy, a potem lepszy. I on powiedział mi coś o jakimś gościu, którego ja znałem, ale nie wiedziałem, że jest w NZS. Stwierdził, że ten mój znajomy rzekomo przemycał maszynę drukarską ze Szwecji. Wydało mi się to absurdalne. Następnego dnia, jak tylko mnie wypuścili, od razu poszedłem do kanciapy samorządu opanowanej przez NZS. Opowiedziałem anegdotę, że głupi esbek mówił, że Iksiński przemycał maszynę drukarską ze Szwecji. A wtedy ci starsi zrobili wielkie oczy. Okazało się, że esbek się wygadał. Do dziś nie wiem, jak wykorzystano tę wiedzę i skąd SB się dowiedziała.

- Skoro jesteśmy przy aresztach i dołkach. Może kilka słów na ten temat?

- Pierwszy dołek, na którym wylądowałem, przypadł po rocznicy powstania w getcie. Mieliśmy ulotki po angielsku. Rozdawaliśmy je zagranicznym Żydom. W końcu się skończyły. I wtedy dziewczyna, która była narzeczoną kumpla z NZS, powiedziała, że ma ich więcej w domu. Zdecydowaliśmy się tam pojechać. I to był błąd, bo śledzili nas od momentu, kiedy wyjechaliśmy z miejsca akcji. Zachowaliśmy się jak idioci. Wzięliśmy taksówkę i kazaliśmy kierowcy czekać. Kiedy tylko wychodziliśmy z domu, od razu nas zatrzymali i wylądowaliśmy na dołku. Właśnie wtedy założono mi teczkę.

- Któryś dołek zapadł Panu w pamięć?

- To było 15 października, jesień 1988 roku. Dzień funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa. Szykowaliśmy wielki happening na placu Feliksa Dzierżyńskiego, czyli dzisiejszym Bankowym. W noc przed akcją byłem u znajomych, potem wracałem na rowerze do domu. Moi rodzice przebywali za granicą, a w domu mieszkali też dziadkowie. Przyszli esbecy po mnie i moja babcia powiedziała im, że zaraz wrócę. Więc poczekali. W celi siedział mój kumpel z NZS. Chciałem się z nim wylewnie przywitać, a on mi nawet dzień dobry nie odpowiedział! Okazało się, że esbecja nie była dobrze zorientowana. Agenci postanowili aresztować organizatorów happeningu Pomarańczowej Alternatywy, ale nie wiedzieli dokładnie, kto jest w Pomarańczowej, a kto w NZS. W związku z tym brali ludzi z klucza NZS-owskiego. W moim przypadku akurat trafili, bo byłem i tu, i tu. Ale ten kumpel, którego też aresztowali i siedział ze mną w celi, nie cierpiał Pomarańczowej Alternatywy.

- Jako student był Pan w gmachu KC i rozmawiał z Leszkiem Millerem. Jak to jest widzieć go 24 lata później?

- Wtedy byłem kompletnie z innej bajki niż Miller, który był symbolem wroga. Dzisiaj też nie jest bohaterem mojej bajki. Ale ja mam do niego jakąś czysto ludzką słabość. Nawet wszystko o nim wiedząc. Na tle tych bezbarwnych mydłków, którzy opanowali polską scenę polityczną, jest wyrazisty. Pomijam jego historię - to, skąd pochodzi. To, że niejednokrotnie wkładano go do trumny. Lubię jego wersję cynizmu, jego oldschoolowe, seksistowskie poczucie humoru. Nie chciałbym, żeby znowu rządził Polską, ale żywię do niego swoistą sympatię.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski