Dziesiątą Księgę "Pana Tadeusza" Księgę "Emigracja. Jacek" - czytał Jerzy Trela FOT. WACŁAW KLAG
Wyznania szczerego entuzjasty teatru
Paweł głowacki
W Dziesiątej Księdze poemat - jest zmęczeniem. Początkiem uspokojenia, pierwszym taktem rychłego pożegnania. W niedzielę - był głosem Treli. Ciemnym ołowiem, gdzie twardość i miękkość wciąż falowały, nicowały się wzajem, brały w nawias, uspokajały: raz pierwsze to drugie, innym razem drugie to pierwsze - od początku do końca, w każdym detalu, w każdej fabularnej cząstce 902 nieuchronnie zamierających wersów. W prologu, pełnym porannych obłoków, leniwego bydła, wron nad stawami i szmeru gwałtownego deszczu. W rozwibrowanej naradzie o zabezpieczeniu losów zwycięzców. W ponurej sekwencji układania się z Rykowem. W wielkiej scenie pożegnań, kiedy wielu z tych, co tu, na wiórze ziemi gdzieś na krawędzi świata zostawili sporą garść słów, gestów i myśli - czuje dziwny, delikatny, niemy wyrok: trzeba się pakować, trudno i darmo, trzeba się powoli pakować, ruszyć w drogę, nie oglądać się za siebie, zostawić puste krzesła, opuścić klamki i zniknąć na drodze skręcającej za zbożami. W epilogu wreszcie - w ostatniej konfesji Księdza Robaka... Ale odsuwam to.
Zostawiam cały ten, tak pysznie u Mickiewicza tańczący plankton fabularnych detali. Owszem, Trela frazy poematu w realność głosem obraca nieomylnie, wyłuskuje i sensualność nadaje wszystkim napisanym barwom, gwałtownościom, smutkom, brzmieniom, zapachom i smakom, zarazem wciskając je w dziwną jakąś, tylko temu jednemu aktorowi przynależną, godność spowolnienia, w spokój statecznie falującego ołowiu. Owszem, to jest, to była maestria. Lecz w niedzielnym czytaniu Treli było coś jeszcze, coś grubo poważniejszego. Otóż, w każdej scenie, każdym zdaniu, każdym słowie słyszał - całość księgi. Odczytując cokolwiek, słyszał wszystko - w tej samej sekundzie początek, środek i koniec. Ba, czytał tak, jakby cały poemat był dlań jednym potężnym akordem, jakby nieustannie słyszał istotę - intonację idącą po dnie zdań.
Gdyby tę godzinną głośną lekturę niedzielną narysować - byłaby ścieżką wiodącą w dół. Najpierw stromizna - gwałtowności wstępnej burzy, tromtadracje zwycięzców, zdławione histerie odjeżdżających - a później już tylko łagodność, coraz większa. I coraz więcej ciszy, bo nie ma sił na słowa. Robak umiera przecież. Czarna krew w ranie - gangrena wyżera oddech. Coraz więcej ciszy między zdaniami, coraz częściej urywanymi w połowie myśli. Głos, ten ołów, coraz częściej płowieje, niczym fotografie w starym albumie rodzinnym - powleka się sepią. Wreszcie już nawet na wraki zdań brakuje powietrza. W końcu i same słowa są nie do udźwignięcia. Zostaje ostatni akapit - wędrówka słonecznego promyka po głowie zdychającego Robaka. To wszystko.
Przypomniał się wtedy smak finału "Wiśniowego sadu" Antoniego Czechowa, cierpkość tego czasu pustego, kiedy wszyscy już odjechali i został tylko Firs, starzec, o którym nikt nie pamiętał. Ale to nie szkodzi. Przecież jego i tak za chwilę też nie będzie. Nic innego nie mogło się przypomnieć. Bo czytając Dziesiątą Księgę "Pana Tadeusza", Trela przeczytał wolno zapadający zmierzch.
Teatr im. Juliusza Słowackiego. 245. Krakowski Salon Poezji. Dziesiątą Księgę "Pana Tadeusza" - "Emigracja. Jacek" - czytał Jerzy Trela. Gospodarze salonu: Anna Dymna, Anna Burzyńska i Józef Opalski.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?