Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ścieżka wiodąca w dół

Redakcja
Dziesiątą Księgę "Pana Tadeusza" Księgę "Emigracja. Jacek" - czytał Jerzy Trela FOT. WACŁAW KLAG
Dziesiątą Księgę "Pana Tadeusza" Księgę "Emigracja. Jacek" - czytał Jerzy Trela FOT. WACŁAW KLAG
Wkościele pod wezwaniem Świętych Piotra i Pawła w miniony czwartek karabela opadła już. Poemat jest zmęczony. Podkomorzy już ogłosił pardon powszechny. Kazał rannych opatrzyć, kazał zebrać trupy, kazał jegrów skuć i w niewolę prowadzić. Stygnie pustka po bitwie. Jeszcze tylko strachliwy major Płut, co w krzaku pokrzywy zarywszy się głęboko, własne zwłoki, by przeżyć, udawał, jeszcze tylko biedny ten trzęsidupek w zielsku ocalały wyjdzie na zdeptaną ziemię - a później już tylko cisza. Cisza początku księgi dziesiątej "Pana Tadeusza", księgi "Emigracja. Jacek". W niedzielę, na pierwszym po wakacjach Salonie Poezji, Jerzy Trela ją czytał. Poemat jest zmęczony, tak. Lecz nie tylko dlatego, że sczezł jazgot księgi "Bitwa". Jest zmęczony, bo w dziewięciu księgach przeszłych dokonało się wszystko, prawie wszystko, co miało się dokonać tu, na tym wiórze ziemi na krawędzi świata. Dziewięć razy obróciło się mrowie dni i nocy. Miłości się skręcały i rozkręcały. Telimena, Hrabia, Zosia i Tadeusz przeszli przez ciepło i chłód. Uporczywa pamięć o starych jadach między rodami zrodziła bolesną furię. Zapachniały wszystkie grzyby. Usłyszano bliski marsz Legionów Dąbrowskiego. Dopełniły się kolory zbóż, lasów i jarzynowych grządek. W ruinach zamku zjedzono już prawie wszystkie kolacje. Mrówki zrobiły swoje. Niedźwiedź padł. Niewiele zostało słów do wypowiedzenia bądź przemilczenia, i mało gestów do uczynienia albo zaniechania. Niewiele zostało do końca opowieści. Tak, poemat jest już zmęczony... Zmęczony? Trochę inaczej trzeba rzec.

Dziesiątą Księgę "Pana Tadeusza" Księgę "Emigracja. Jacek" - czytał Jerzy Trela FOT. WACŁAW KLAG

Wyznania szczerego entuzjasty teatru

Paweł głowacki

W Dziesiątej Księdze poemat - jest zmęczeniem. Początkiem uspokojenia, pierwszym taktem rychłego pożegnania. W niedzielę - był głosem Treli. Ciemnym ołowiem, gdzie twardość i miękkość wciąż falowały, nicowały się wzajem, brały w nawias, uspokajały: raz pierwsze to drugie, innym razem drugie to pierwsze - od początku do końca, w każdym detalu, w każdej fabularnej cząstce 902 nieuchronnie zamierających wersów. W prologu, pełnym porannych obłoków, leniwego bydła, wron nad stawami i szmeru gwałtownego deszczu. W rozwibrowanej naradzie o zabezpieczeniu losów zwycięzców. W ponurej sekwencji układania się z Rykowem. W wielkiej scenie pożegnań, kiedy wielu z tych, co tu, na wiórze ziemi gdzieś na krawędzi świata zostawili sporą garść słów, gestów i myśli - czuje dziwny, delikatny, niemy wyrok: trzeba się pakować, trudno i darmo, trzeba się powoli pakować, ruszyć w drogę, nie oglądać się za siebie, zostawić puste krzesła, opuścić klamki i zniknąć na drodze skręcającej za zbożami. W epilogu wreszcie - w ostatniej konfesji Księdza Robaka... Ale odsuwam to.
Zostawiam cały ten, tak pysznie u Mickiewicza tańczący plankton fabularnych detali. Owszem, Trela frazy poematu w realność głosem obraca nieomylnie, wyłuskuje i sensualność nadaje wszystkim napisanym barwom, gwałtownościom, smutkom, brzmieniom, zapachom i smakom, zarazem wciskając je w dziwną jakąś, tylko temu jednemu aktorowi przynależną, godność spowolnienia, w spokój statecznie falującego ołowiu. Owszem, to jest, to była maestria. Lecz w niedzielnym czytaniu Treli było coś jeszcze, coś grubo poważniejszego. Otóż, w każdej scenie, każdym zdaniu, każdym słowie słyszał - całość księgi. Odczytując cokolwiek, słyszał wszystko - w tej samej sekundzie początek, środek i koniec. Ba, czytał tak, jakby cały poemat był dlań jednym potężnym akordem, jakby nieustannie słyszał istotę - intonację idącą po dnie zdań.
Gdyby tę godzinną głośną lekturę niedzielną narysować - byłaby ścieżką wiodącą w dół. Najpierw stromizna - gwałtowności wstępnej burzy, tromtadracje zwycięzców, zdławione histerie odjeżdżających - a później już tylko łagodność, coraz większa. I coraz więcej ciszy, bo nie ma sił na słowa. Robak umiera przecież. Czarna krew w ranie - gangrena wyżera oddech. Coraz więcej ciszy między zdaniami, coraz częściej urywanymi w połowie myśli. Głos, ten ołów, coraz częściej płowieje, niczym fotografie w starym albumie rodzinnym - powleka się sepią. Wreszcie już nawet na wraki zdań brakuje powietrza. W końcu i same słowa są nie do udźwignięcia. Zostaje ostatni akapit - wędrówka słonecznego promyka po głowie zdychającego Robaka. To wszystko.
Przypomniał się wtedy smak finału "Wiśniowego sadu" Antoniego Czechowa, cierpkość tego czasu pustego, kiedy wszyscy już odjechali i został tylko Firs, starzec, o którym nikt nie pamiętał. Ale to nie szkodzi. Przecież jego i tak za chwilę też nie będzie. Nic innego nie mogło się przypomnieć. Bo czytając Dziesiątą Księgę "Pana Tadeusza", Trela przeczytał wolno zapadający zmierzch.
Teatr im. Juliusza Słowackiego. 245. Krakowski Salon Poezji. Dziesiątą Księgę "Pana Tadeusza" - "Emigracja. Jacek" - czytał Jerzy Trela. Gospodarze salonu: Anna Dymna, Anna Burzyńska i Józef Opalski.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski