Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Selfie z Messim ważniejsze od gola

Remigiusz Półtorak, Chile
W strefie mieszanej reprezentant Jamajki Deshorn Brown z dumą prezentował selfie z Leo Messim
W strefie mieszanej reprezentant Jamajki Deshorn Brown z dumą prezentował selfie z Leo Messim Remigiusz Półtorak
Copa America. W Chile są i polskie akcenty. Na stacjach metra w Santiago na billboardach widać reklamy naszej wódki

Myśleliście, że już niewiele może was zaskoczyć na turnieju w Chile? To bardzo się myliliście. Bo niespodzianki czekają tu na każdym kroku. Nie tylko na boisku. I nie chodzi nawet o to, że Chile bez litości rozbija wojowniczo nastawioną Boliwię (5:0) zaledwie dwa dni po tym, jak samo jest wewnętrznie rozbite po nocnej szarży Arturo Vidala w czerwonym ferrari. A

lbo że wicemistrzowie świata z Argentyny nie potrafią zapewnić sobie bezpiecznej przewagi (tylko 1:0) i w ostatnich minutach bronią wyniku przed atakami... Jamajczyków. Ku całkowitej dezorientacji publiczności, która w końcu nagradza dzielnych "reagge boyz" gromkim ole po każdym udanym zagraniu.

To jeszcze od biedy można wytłumaczyć, zwalając na wyjątkowo sparingowy charakter meczu i piknikową atmosferę (Leo Messi z pewnością dawno nie grał w ważnym spotkaniu o punkty na tak kameralnym stadionie jak Sausalito w Vina del Mar).

Ale jak wyjaśnić fakt, że ogromna fala argentyńskich kibiców, znanych bodaj z największej żywiołowości w Ameryce Południowej, przez większą część meczu nie wydobywa z siebie żadnego głosu. Dosłownie. Mówiąc wprost - cisza niemal absolutna, przerywana tylko wtedy, gdy trzeba odpowiedzieć garstce skandujących Chilijczyków albo powitać na boisku swojego największego idola - Carlosa Teveza.

Copa America zaskakuje w najbardziej nieoczekiwanych momentach.
Są też sytuacje, które wywołują delikatny uśmiech na twarzy. W sobotę jeszcze dobrze mecz się nie skończył, a Jamajczycy mieli już przygotowany sprzęt, żeby robić sobie zdjęcia z Messim, zanim zejdzie do szatni.

Prawdziwy show odbył się jednak w strefie mieszanej, gdzie zawodnicy rozmawiają z dziennikarzami. Deshorn Brown przyszedł tam, wyciągając dumnie smartfon i pokazując wszystkim selfie z kapitanem Argentyńczyków. Za chwilę pozazdrościli mu dwaj inni koledzy, którzy cierpliwie przeczekali, aż Messi opowie o meczu, żeby go zaczepić do wspólnej fotki. Dał się namówić bez problemu, choć też bez szczególnego entuzjazmu.

Na każdym kroku potwierdza się więc zaskakująca konstatacja. Messi może grać przeciętnie i długo jedynie spacerować przy bocznej linii po prawej stronie, a i tak znajdzie wielbicieli wśród rywali. Tevezowi wystarczy jedno efektowne zagranie, żeby argentyńscy kibice oszaleli na jego punkcie.

Jeśli turniej nabiera coraz ciekawszych kolorów, to również za sprawą gospodarzy. Chilijczycy - najbardziej europejscy ze wszystkich Latynosów - nie są na co dzień tak zwariowani na punkcie futbolu, poza tym mają teraz inne problemy społeczne (niekończące się protesty naukowców o lepszą edukację albo blokowanie ulic przez piqueteros), ale pięć goli wbitych odwiecznemu rywalowi z Boliwii spowodowało, że wybuchł kolejny uśpiony wulkan.

Tym razem pozytywnych emocji. I lawina rozlała się po ulicach wielu miast. Główna aleja w stolicy, wielokilometrowa Alameda, zamieniła się w radosną promenadę prawie do białego rana. Choć akurat to stwierdzenie należy traktować w przenośni, bo słońce budzi się o tej porze roku wyjątkowo późno.

Przekonujące zwycięstwo nad sąsiadami ma dla Chilijczyków jeszcze inny wymiar, społeczno-polityczny, bo Boliwia walczy właśnie przez Trybunałem w Hadze o szeroki dostęp do oceanu, który utraciła w słynnej wojnie o Pacyfik jeszcze pod koniec XIX wieku. Nie trzeba dodawać, że władze w Santiago nie mają żadnej woli, aby na ten temat rozmawiać. A piłkarze właśnie dostarczyli im kolejnego argumentu, po czyjej stronie jest racja.

W taki sposób polityka nakłada się na sport i na odwrót. Akurat to jest w Ameryce Południowej na porządku dziennym. Ale przy okazji warto zwrócić na to uwagę w szerszym kontekście. Przenikanie się różnych światów, płynne - wręcz niezauważalne - przechodzenie z luksusu do widocznej biedy albo ze względnego spokoju do skrajnych emocji może być dla Europejczyka zaskakujące, a czasem nawet niebezpieczne.

Przykłady widać na każdym kroku. Choćby niezwykłe połączenie Valparaiso, które nie chce zapomnieć o dawnej potędze miasta portowego, mimo że dzisiaj bieda wyziera niemal z każdej ulicy, z luksusowym kurortem Vina del Mar, gdzie królują szkło, kasyno i blichtr. Dwie skrajności, które żyją obok siebie. Albo pogoda, która nie daje spokoju. W dzień grzeje nie do wytrzymania, nawet w zimie. W nocy temperatura gwałtownie spada.
Sportowym odzwierciedleniem tego mieszania się różnych światów jest teraz sytuacja w chilijskiej kadrze. Vidal, rozbijając ferrari po pijanemu, narobił niezłego bałaganu, ale kierownictwo ekipy doszło do wniosku, że... nic wielkiego się nie stało. Co więcej, ma poparcie dużej części kibiców deklarujących bezwarunkowe uwielbienie dla pomocnika Juventusu.

W piątek w nocy na stadionie narodowym w Santiago Vidal spotkał się wręcz z owacyjnym przyjęciem. Gdzie w tym wszystkim jest zdrowy rozsądek, który nakazywałby jednak więcej zmysłu krytycznego, gdy chodzi o coś więcej niż tylko o futbol?

A może to jest właśnie dobry przykład, jak emocje mogą zawładnąć umysłami Latynosów, choćby byli najbardziej zeuropeizowani?

Przenikanie różnych światów widać też na trybunach, gdzie dość płynnie kibice i dziennikarze przemieszczają się między sobą. W takich momentach nieuchronnie przychodzi na myśl porównanie z Euro 2012. To dwie największe imprezy na dwóch tradycyjnie piłkarskich kontynentach, ale organizacyjnie nie mamy się czego wstydzić. I nie chodzi tylko o stadiony oraz ich zaplecze, które dzisiaj jest w Polsce o dwie klasy wyżej niż w Chile. Organizatorzy, bardzo życzliwie nastawieni, podchodzą jednakowoż dosyć luźno do wszelkich kontroli. Zdecydowanie luźniej niż w Europie.

Choć jest też polski akcent, a jakże! Być może nawet bezpośrednio związany z Copa America, a mówiąc dokładnie - z alkoholowym wybrykiem Vidala. Otóż przynajmniej na co drugiej stacji metra w Santiago z wielkich billboardów wylewa się na pasażerów reklama... naszej wódki. Jak tu mówią, "numero uno de Polonia". Niby na końcu świata, ale od razu można poczuć się bardziej swojsko. By nie powiedzieć - wyborowo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski