Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sezon na oparzenia

Redakcja
Pierwsze wiosenne dni i słoneczna pogoda to alarm dla lekarzy wielu specjalności.

Bezmyślność i brak wyobraźni, ale czasem zwykły pech

Pierwsze wiosenne dni i słoneczna pogoda to alarm dla lekarzy wielu specjalności.

   Ludzie, spragnieni ciepła i ruchu na świeżym powietrzu, wychodzą z domów i zaczyna się: sprzątanie obejść, grillowanie, wyprawy rowerowe i piesze wycieczki. Niektórym świeże powietrze odbiera rozum - zupełnie jak alkohol.
   - Choć od wielu lat media przestrzegają przed wypalaniem traw, dolewaniem do grilla lub do pieca benzyny jako rozpałki - ludzie wciąż to robią - _mówi dr Kazimierz Cieślik, ordynator Oddziału Leczenia Oparzeń i Chirurgii Plastycznej w Szpitalu im. Rydygiera w Krakowie. - Na naszym oddziale jeszcze leżą pacjenci z "sezonu grzewczego", a już przyjmujemy ofiary wiosennego palenia śmieci w obejściu. Z obawą zawsze też czekamy na rozpoczęcie sezonu grillowego.
   Jeśli ktoś nigdy nie był na oddziale oparzeniowym, nie może sobie wyobrazić leczonych tu pacjentów. Niektórzy wyglądają dosłownie tak, jakby zostali obdarci ze skóry. Czasem spalenie tkanek jest tak głębokie, że uwidacznia kości.
   - _Robiłam porządki w obejściu
- opowiada starsza kobieta, która leży w szpitalu już drugi miesiąc. - Paliłam śmieci i nagle od płomienia zajęła się moja spódnica. To był dosłownie jeden moment - i już paliłam się cała. Krzyczałam, a dalej już nie pamiętam nic. Tylko tyle, że strasznie bolało.

   Kobieta została przywieziona do szpitala w bardzo ciężkim stanie. Miała poparzone nogi i podbrzusze. Po długim i żmudnym leczeniu prawdopodobnie już wkrótce wróci do domu.
   Jak mówi dr Katarzyna Michalska, asystentka na oddziale, większość pacjentów leżących obecnie na "oparzeniówce" to "wypalacze traw", którzy nie zdążyli uciec z wznieconego przez siebie pożaru oraz "sprzątacze" - którzy doznali oparzeń podczas spalania śmieci w ognisku lub piecu, gdzie dolali benzyny - żeby się lepiej paliło!
   - Bezmyślność, brak wyobraźni, a czasem zbyt wiele alkoholu we krwi - to wszystko sprawia, że dorośli ulegają oparzeniom - mówi dr Cieślik. - Ale zdarzają się także nieszczęśliwe wypadki: pożary, porażenia prądem, wybuchy urządzeń pracujących pod ciśnieniem. Kilka dni temu przyjęliśmy kucharza, który został poparzony zupą z kotła.
   Dr Cieślik wyjaśnia, że w czołowych ośrodkach leczenia oparzeń na świecie chory trafia na salę operacyjną natychmiast po przyjęciu do szpitala. Trzeba go wyprowadzić ze wstrząsu, ale równocześnie gromadzi się krew, przygotowuje zespół, który jak najszybciej usuwa martwą tkankę i zamyka rany przeszczepami skóry.
   - U nas jak najszybciej, znaczy tak szybko, jak jest to możliwe. Operacja musi być przeprowadzona w fazie obrzękowej, to znaczy - przed piątą dobą. Ale najlepiej byłoby to robić w pierwszej - mówi dr Cieślik. - Niestety, w pierwszej dobie operujemy bardzo rzadko. Czasu wymaga wszystko, w tym np. zgromadzenie odpowiedniej ilości krwi. Do dużego oparzenia potrzeba około 40 woreczków krwi (300, 400 ml w jednym). Nie da się jej ściągnąć od ręki. Czasem punkt krwiodawstwa sam ściąga krew z połowy Polski, żeby ją dla nas zebrać.
   Ostra faza to krytyczne 48 godzin, ale dopiero mniej więcej po 3 tygodniach od oparzenia lekarz może powiedzieć, że choroba jest opanowana. Do tego czasu rana powinna być oczyszczona i zamknięta, najlepiej przeszczepami z własnej skóry. Niestety, jeśli oparzenie przekracza połowę powierzchni ciała, skóry nie ma skąd pobrać. Wówczas używane są m.in. czasowe opatrunki biologiczne w postaci konserwowanej ludzkiej skóry. Jest to rozwiązanie doskonałe, ale tylko czasowe. Prędzej czy później i tak trzeba będzie zastąpić opatrunek czasowy właściwym - czyli własną skórą pacjenta. Oznacza to kolejne operacje. Nawet wtedy, gdy chory może już pójść do domu, będzie wielokrotnie wracał do korekcji blizn przez najbliższych kilka, kilkanaście lat.
   Wojewódzki Szpital Specjalistyczny im. L. Rydygiera w Krakowie jako jedyny w całej południowo-wschodniej Polsce dysponuje profesjonalnym oddziałem leczenia oparzeń. Jest on wydzielony ze struktur szpitala. Ma oddzielną klimatyzację i salę operacyjną. Sale chorych mają własne regulacje temperatury i wilgotności, a nawiew sterylnego powietrza, od sufitu do podłogi, tworzy wokół oparzonego pacjenta rodzaj kołderki - bo chorzy bardzo tracą ciepło. Od korytarza każdy pokój oddziela dwoje drzwi. Po ich zamknięciu w sali wytwarza się rodzaj nadciśnienia, co powinno uniemożliwić dostęp bakterii.
   - Niestety, mamy zaledwie osiem sal dla ośmiu chorych. Nie można położyć nawet dwoje w stanie ciężkim na jednej sali, bo istnieje niebezpieczeństwo wzajemnego zakażania. Statystycznie w naszej aglomeracji rocznie może ulec oparzeniu 600 osób; 150 przypadków to oparzenia ciężkie - mówi dr Cieślik. - Dlatego dołożono nam łóżek i stworzyliśmy drugi oddział oparzeniowy przy oddziale chirurgii plastycznej, gdzie trafiają lżejsze przypadki.
   Do tych ośmiu specjalnie przygotowanych sal przyjmuje się chorych najciężej poszkodowanych.
   - Czasem mają 60, a nawet 70 proc. spalonego ciała - mówi dr Cieślik. - Przyjmuje się, że 1 proc. powierzchni ciała odpowiada wielkości dłoni. Proszę przyłożyć dłoń np. do nogi i policzyć razy 60.
   Amerykańskie Towarzystwo Oparzeniowe twierdzi, że każde oparzenie, które obejmuje więcej niż 10 proc. powierzchni ciała i dotyczy pacjenta poniżej 10 albo powyżej 50 lat, powinno być leczone w szpitalu, bo może stanowić zagrożenie życia. Czasem nawet mniejsze, ale bardzo głębokie oparzenie już jest bardzo niebezpieczne. Wiele zależy od ogólnej kondycji chorego, a także od miejsca oparzenia. Głowa, kark, klatka piersiowa i podbrzusze to rejony szczególnie zagrożone.
   Wśród pacjentów oddziału oparzeniowego wielu jest ludzi z marginesu, nieubezpieczonych. Sypiają w ogródkach działkowych, wypiją zbyt wiele alkoholu, usną z papierosem albo dogrzewają się piecykami. Zazwyczaj doznają bardzo ciężkich oparzeń.
   - Powinni zapłacić za leczenie, ale wiadomo, że nie zapłacą - _mówi dr Michalska. - _To wszystko idzie w koszta oddziału i generuje długi szpitala. Ale przecież nie możemy odesłać donikąd człowieka wymagającego natychmiastowej pomocy.
   W czasach, gdy niemal wszystkie szpitale są poważnie zadłużone i brakuje pieniędzy na wszystko, jest pokusa, żeby likwidować oddziały albo etaty, które nie są wykorzystywane w równym obłożeniu przez cały rok. Dr Cieślik bardzo się tego boi. Mówi, że może się zdarzyć, że w ramach oszczędności zostanie zniszczone coś, co powstawało wiele lat i jest na wysokim poziomie.
   - Ten oddział budowaliśmy 10 lat. Mamy znakomite wyposażenie, świetnie przygotowanych lekarzy. Szkoda byłoby to wszystko zaprzepaścić, a potem płacić za usługi, które przejmą inni. Niestety, wiem, że są plany, by zabrać kilka łóżek z oddziału oparzeniowego dla lżej chorych i zmniejszyć obsadę lekarską. W szpitalu został powołany zespół ds. opracowania standardów minimalnego zatrudnienia. Czy można likwidować straż pożarną tylko dlatego, że przez jakiś czas nie było pożaru? - pyta dr Cieślik.
ELŻBIETA BOREK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski