Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Show must go on

Redakcja
KRYSTYNA GRZYBOWSKA

Amerykańskie wybory

KRYSTYNA GRZYBOWSKA

Amerykańskie wybory

Czy wygra George W. Bush, czy demokrata Al Gore, wydaje się obojętne - piszą niektórzy komentatorzy europejskiej prasy, wskazując, że partie, które obaj kandydaci reprezentują, prawie niczym się od siebie nie różnią. Europę fascynuje natomiast styl, w jakim prowadzona jest kampania wyborcza w Stanach Zjednoczonych. W niektórych krajach naszego kontynentu znajduje on nawet naśladowców. Także w Polsce, gdzie demokracja jeszcze się nie utrwaliła, a już niektórzy kandydaci występują wraz z małżonkami w atmosferze wielkiego show przygotowanego przez speców od reklamowania polityków, margaryny i szamponu. Jola for president - wołali podczas zjazdu SLD rozentuzjazmowani delegaci oczarowani nową suknią żony głowy państwa. Jak w Ameryce.
 Ale na tym można porównania zakończyć. Po pierwsze, bo w Polsce jest inna struktura władzy, po drugie - inny system wyborczy i przede wszystkim inne, a to znaczy bardzo ograniczone, uprawnienia prezydenta. W Polsce kandydaci obiecują wszystko, choć nie mogą spełnić swoich obietnic. W Stanach Zjednoczonych prezydent faktycznie rządzi krajem, a jego programy polityczne, społeczne i gospodarcze mają wielkie szanse realizacji.

O wszystkim decyduje głos wyborcy

 Dwie wiodące i praktycznie jedyne partie, republikańska i demokratyczna, istnieją i działają w Stanach Zjednoczonych od ponad 200 lat, dłużej niż większość partii w Europie. Od ponad 200 lat kolejni prezydenci przysięgają na tę samą, republikańską konstytucję, która dostosowywana jest do wymogów współczesności za pomocą uchwalonych przez Kongres poprawek. Amerykanie są dumni ze swojej konstytucji i każde dziecko w szkole musi poznać jej podstawowe zasady. Jest rzeczą paradoksalną, ale równocześnie godną podziwu, że właśnie ta stara konstytucja daje tak wielkie pole dla rozwoju jednostki, pozwala wchłonąć i zintegrować miliony imigrantów, gwarantuje wolność każdemu obywatelowi. I nawet wtedy, kiedy toczyła się walka o prawa dla czarnej ludności, nie trzeba było zmieniać konstytucji.
 Jest chyba dla wszystkich oczywiste, że Stany Zjednoczone są krajem o najwyższym rozwoju technologii, najpotężniejszym i najbogatszym państwem świata. O tym, że są krajem nieograniczonych możliwości, przekonało się osobiście wielu Polaków, którzy za oceanem dorobili się w krótkim czasie, zrobili karierę zawodową i społeczną. O tym zaś, że aby coś osiągnąć w USA, trzeba przede wszystkim mieć pozytywne i twórcze nastawienie do świata, przekonali się ci, którym się nie powiodło, którzy zamiast wziąć się do pracy, czekali na cud i pomoc społeczną.
 Demokracja amerykańska jest stabilna, nie tylko dlatego, że opiera się na najbardziej demokratycznej konstytucji, ale również, a może przede wszystkim, dlatego że większość funkcji publicznych pochodzi z wyboru. Dla Europejczyków zagadkowe jest funkcjonowanie amerykańskich partii politycznych. Właściwie jako osobne podmioty polityki są one całkowicie niedostrzegalne, nie mają przewodniczącego, sekretarza generalnego, władz, nie odbywają regularnych _parteitagów, _a na forum publiczne wychodzą raz na cztery lata, właśnie z okazji wyborów prezydenckich. I to nie jako ugrupowanie polityczne, ale dość luźne stowarzyszenie popierania konkretnego kandydata.
 Amerykańska demokracja opiera się na nieco innych zasadach niż europejska. Przede wszystkim na powszechności. Prezydent, kiedy już zostanie wybrany, ma pewną swobodę w nominacjach na stanowiska sekretarzy stanu, czyli ministrów, ale Amerykanie wybierają bezpośrednio niemal wszystkich funkcjonariuszy państwowych na wszystkich szczeblach władzy. Wybierają szeryfów i burmistrzów, prokuratorów i gubernatorów i we wszystkich tych wyborach bardzo ważny, właściwie decydujący głos mają obie partie polityczne.
 Jeszcze jedna odmienność w stosunku do Europy - partie polityczne w USA nie mają programów. Programy mają ludzie, każdy na swoim szczeblu. Każdy ubiegający się o jakikolwiek urząd zapowiada, co on konkretnie zrobi na tym miejscu. Człowiek jest więc jednocześnie programem, niezależnie od tego, czy odwołuje się do symbolu słonia (demokraci) czy osła (republikanie). Nic więc dziwnego, że każdy kandydat na stanowisko, czy to prezydenta, czy gubernatora, czy tylko szeryfa okręgowego, jest oglądany na wszystkie strony, prześwietlany i sprawdzany.
 Nasza lustracja to po prostu dziecinna zabawa w porównaniu z lustracją osób publicznych w Stanach Zjednoczonych. Tam kandydat musi się liczyć z tym, że zostanie sprawdzone jego życie od niemowlęcia, przebieg edukacji, poglądy polityczne, kontakty i znajomości, a także cała sfera życia prywatnego, zainteresowania seksualne, wierność małżeńska, stosunek do rodziny, nałogi itp.
 Trudno sobie wyobrazić w Polsce, ba, w Europie taki proces, jaki wytoczono prezydentowi Billowi Clintonowi za jego stosunek seksualny z Moniką Lewinsky i milionowe grzywny nałożone na Clintona za molestowanie seksualne sekretarki z czasów jego gubernatorstwa. W Europie każdy polityk, któremu zarzuca się jakieś potknięcie, nadużycie lub nieobyczajne zachowanie, przede wszystkim czuje się śmiertelnie obrażony, zaś w krajach Europy postkomunistycznej uważa, że funkcja, jaką sprawuje, stawia go ponad prawem obowiązującym każdego obywatela. W byłym bloku socjalistycznym pijący polityk jest traktowany inaczej niż robotnik budowlany, bo jest przy władzy. Ta bizantyjskość jest bardzo niezdrowa dla demokracji, ale można mieć nadzieję, że następne pokolenia będą już od niej wolne.
 Społeczeństwo Stanów Zjednoczonych jest bardzo nowoczesne, prężne i otwarte na wszystkie nowinki, a równocześnie jest bardzo konserwatywne. Ten konserwatyzm dotyczy przede wszystkim sfery moralnej, podstawowych wartości chrześcijańskich, na jakich opiera się amerykańska konstytucja. Bycie przyzwoitym w USA jest wielką i docenianą powszechnie wartością.

Podkradanie haseł i programów

 Nie tylko w Stanach Zjednoczonych, również w Europie Zachodniej partie polityczne straciły na ostrości, na wyrazistości celów i programów. Jest to rezultat zacierania się różnic klasowych, a właściwie znaku podziału na klasy, rosnącego dobrobytu społeczeństwa i również rosnącego wpływu gospodarki na politykę. Komentatorzy zwracają uwagę, że podczas obu konwencji wyborczych - republikanów w Filadelfii i demokratów w Los Angeles - rzuca się w oczy wzajemne przechwytywanie przez kandydatów na prezydenta haseł przeciwnika politycznego.
 George W. Bush ogłosił, że jego partia zrywa z przesądami rasowymi i zapowiedział, że jeżeli wygra wybory, mianuje na stanowisko sekretarza stanu USA czarnoskórego polityka, generała Collina Powella. Powell jest postacią znaną i szanowaną, jako szef sztabu armii amerykańskiej był twórcą akcji "Pustynna Burza" w wojnie z Irakiem. Bush postawił na człowieka o nieskazitelnej opinii i niekwestionowanym dorobku. Republikański kandydat zatroszczył się także o biednych, starych i chorych, których zamierza wspierać, o edukację dzieci i młodzieży - lepsze szkoły dla wszystkich. Bush obiecuje przyjazną ojczyznę dla kobiet, mniejszości etnicznych i imigrantów. Jak widać, nauczył się od Clintona, jak należy odczytywać badania demoskopijne i orientuje się na problemy nurtujące współczesną Amerykę - stwierdził znany politolog Mark Jensen. Bush odwdzięczył się demokratom pięknym za nadobne - w roku 1996 Bill Clinton bezwstydnie ukradł republikanom hasła wyborcze i głosił je jako własne.
 Konwencja demokratów w Los Angeles była jednym wielkim spektaklem moralnego kajania się Billa Clintona, którego wystąpienia pozostawiły w cieniu i tak już bezbarwnego Ala Gore’a. W przeddzień konwencji wyborczej Clinton dokonał publicznego rachunku sumienia na forum 4500 duchownych. Prezydent kajał się i przez ponad godzinę odpowiadał na nieprzyjemne pytania swego doradcy duchowego Billa Hybelsa dotyczące afery z Moniką Lewinsky. Clinton zapewnił, że stara się ze wszystkich sił odbudować i uporządkować swoje życie małżeńskie i rodzinne.
 Kandydat demokratów Al Gore idzie za ciosem i stawia na wartości moralne, dlatego zamierza powołać na funkcję wiceprezydenta Josepha Liebermana, ortodoksyjnego Żyda, przeciwnika aborcji, polityka, który jako pierwszy spośród demokratów zdystansował się od afery Clintona z Moniką Lewinsky. Pomysł z Liebermanem jako przyszłym wiceprezydentem jest zarówno rewolucyjny, jak ryzykowny. Rewolucyjny, bo byłby to pierwszy w historii USA ortodoksyjny Żyd na tak wysokim stanowisku. Rabin Marvin Hier z Centrum Szymona Wiesenthala w Los Angeles skomentował kandydaturę Liebermana następująco: to jest polityczny odpowiednik pierwszego lądowania na Księżycu. Ryzykowny, bo w sposób widoczny Lieberman potraktowany został instrumentalnie, jako maść na zagojenie ran zadanych demokratom przez seksualne ekscesy Billa Clintona.
 Jak dotąd, ponad trzy czwarte Amerykanów nie akceptuje Liebermana. Podobnie jak kandydatury ministra obrony z czasów prezydentury George'a Busha - ojca, Dicka Cheneya na stanowisko wiceprezydenta w administracji Busha. Ale Cheney jest Bushowi juniorowi potrzebny - jako typowy konserwatysta starej daty ma przyciągnąć wyborców z prawego skrzydła. Jako przeciwwaga dla zapowiadanych reform, przesuwających Partię Republikańską do politycznego centrum.
 W zależności od instytutu demoskopijnego Bush prowadzi w kampanii prezydenckiej przewagą od 4 do 14 procent. Do listopadowych wyborów jest jeszcze daleko i eksperci nie próbują jeszcze stawiać jakichś konkretnych prognoz. Jeśli wygra Bush, to prawdopodobnie dlatego, że jest postacią wyrazistą, politykiem zdecydowanym i przyzwoitym człowiekiem, synem prezydenta o nieposzlakowanej opinii i wielkich zasługach dla kraju i dla świata, że wreszcie wychodzi z konserwatywnego pancerza i stawia czoła wyzwaniom nowego tysiąclecia. A wreszcie także dlatego, że Amerykanie znudzili się już demokratami i chcą odmiany.
 Jeżeli wygra Al Gore, to dlatego, że za czasów Clintona zmalało do minimum bezrobocie, ludziom żyje się tak dobrze jak nigdy dotąd. Na te sukcesy powoływał się zresztą Clinton, promując swego następcą. Amerykanie mogą więc dojść do wniosku, że skoro demokraci pomnożyli ich dobrobyt, to po co wybierać kandydata z obozu przeciwnego. Tak czy inaczej, osoba Ala Gore’a nie będzie odgrywać większej roli. Już podczas konwencji demokratów w Los Angeles widać było, że ma on niewiele do powiedzenia. Gwiazdą imprezy był odchodzący prezydent Bill Clinton, który zapewnił, że Gore nie może być odpowiedzialny za jego grzechy. Kampania prezydencka w toku. Show must go on.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski