Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sinusoida emocji na planie i w życiu

Urszula Wolak, Łukasz Gazur
Andrzej Banaś
Ich wspólny film "Disco Polo" zobaczył prawie milion widzów, ale Maciej Bochniak i Joanna Kulig od świateł reflektorów wolą zwyczajność. Dlatego czasem wyobrażają sobie, że nie są małżeństwem reżysera i aktorki

- Dlaczego dopiero teraz?

-Maciej Bochniak: Ale o co chodzi?

- Dlaczego tak długo kazali Państwo czekać widzom na to, by zobaczyli Was podczas wspólnej pracy na planie?

- MB: Wcześniej po prostu nie było okazji.

- To naturalne, że reżyser obsadza osobistą żonę aktorkę w głównej roli w swoim filmie?

-MB: To zależy od kontekstu. Na przykład naturalne jest też to, że ludzie robią sobie zdjęcia na ślubie. My żadnych fotografii, poza jedną, nie mamy.

-Joanna Kulig: Maciek nie zgadza się - z zasady - na pozowane zdjęcia. To, które publikujecie państwo w "Dzienniku Polskim" zrobiliśmy tylko ze względu na festiwal PKO Off Camera w Krakowie, w którym wzięliśmy udział, i do którego mamy wyjątkową słabość.

-To znaczy, że konwencjonalne zachowania są Państwu obce?

-MB: Na pewno nie działamy w wykalkulowany sposób. Pisząc scenariusz "Disco Polo", wiedziałem, że rolę Gensoniny może zagrać tylko Asia. Nie tylko jest świetną aktorką, jest także trochę szalona, no i potrafi znakomicie śpiewać, co przy tej postaci miało bardzo duże znaczenie. Nie oznacza to jednak, że gdy myślę dziś o kolejnym projekcie, widzę oczyma wyobraźni swoją żonę w głównej roli.

-Nie wspominacie najlepiej współpracy?

-MB: Współpraca przebiegała bardzo dobrze i przede wszystkim była twórcza. Jednak, kiedy z osobą, z którą żyjesz na co dzień, wchodzisz na grunt zawodowy, to cokolwiek byś robił zawsze będzie to generować pewne niespodziewane trudności.
Dlatego też nie szukamy na siłę powodów, by ponownie spotkać się na planie.

-Na czym polegała trudność w rozdzieleniu życia prywatnego od zawodowego?

-JK: Tuż przed rozpoczęciem zdjęć czułam się nieswojo, towarzyszył mi stres. Ale gdy rozpoczęliśmy pracę na planie szybko odnalazłam swoje miejsce. Wiedziałam, że muszę być częścią obozu aktorskiego i tego się trzymałam. Postanowiłam nie wchodzić Maćkowi w drogę. Obojgu nam zależało na tym, by nie wkroczyły na nią nasze prywatne relacje, sposób, w jaki komunikujemy się na co dzień. To mogłoby wpłynąć negatywnie na relacje panujące w ekipie filmowej, a tego chcieliśmy uniknąć. Dla każdego z nas liczyło się przede wszystkim dobro filmu i jego, jak najlepszy, finalny efekt.

-MB: Trzeba dodać, że w ogóle udało nam się zebrać świetną, choć młodą ekipę, która poza ogromnym profesjonalizmem potrafiła z łatwością stworzyć przyjazną atmosferę. A to, że wśród nich były rodzeństwa, małżeńskie pary tylko zacieśniało nasze więzi. Efekt tej energii, jak to mówią Amerykanie "feeling good", doskonale widać w filmie.

-Łatwo jest przyjmować polecenia od męża na planie?

-JK: Jak mówiłam starałam się, aby na planie Maciek był dla mnie przede wszystkim reżyserem, a nie mężem. A jak z każdym reżyserem i tu zdarzały się tarcia. To normalne. Może to potwierdzić choćby Małgosia Szumowska, że dla dobra roli nieraz zadaję niewygodne pytania. Chcę wniknąć głęboko w sens sceny, postaci, aby móc oddać to, co jest intencją reżysera.

-Ustaliliśmy już, że Joanna Kulig na planie jest dla reżysera wyzwaniem. Jakie miał więc Pan na nią sposoby?

-MB: Ponieważ mieliśmy długi okres przygotowawczy, miałem czas, aby je wypracowywać. Generalnie jest tak, że każdy z aktorów ma własny sposób komunikowania się z reżyserem i jednym z największych wyzwań, przed jakim stanąłem było opanowanie tych "wielu języków". Bo to, co działa na jednego, niekoniecznie sprawdza się we współpracy z innym. Większość scen w filmie miała charakter zbiorowy, co wymagało ode mnie wręcz komunikacyjnej ekwilibrystyki.

Czasem doprowadzało mnie to do obłędu. Najtrudniejsze stało się dla mnie zachowanie pozoru normalności i kontroli nad wszystkim, nawet wtedy kiedy już traciłem pewność, jak powinienem zwracać się do filmowego Rudego, a jak do Funny Gamerów, w obliczu uciekającego czasu na realizację danej sceny. Gdyby aktorzy zwęszyli jakąkolwiek niepewność z mojej strony, zaraz przejęliby panowanie na planie, a do tego nie mogłem dopuścić.

-Musiały jednak zdarzać się burzliwe nieporozumienia.

-MB: Oczywiście, że i one się pojawiały. Praca na planie wiąże się przede wszystkim z sinusoidą emocji. Zwłaszcza kiedy - tak jak było to w przypadku mojej pracy z Dawidem Ogrodnikiem - wspólnie spędzaliśmy większość czasu przez jakieś cztery miesiące.

Taka intensywność emocjonalna rodzi wspólne uniesienia, kiedy to wydawało nam się, że robimy oscarowy film, ale też wspólne doły, gdzie widmo klapy zaglądało w oczy. Ale wtedy zawsze sobie powtarzaliśmy, że to na co mamy realny wpływ to danie z siebie 100 procent w danej chwili. A jak wyjdzie całość? Czas pokaże. Przyznam szczerze, że z Asią nie mieliśmy takich scen. Grała jednak rolę drugoplanową, więc jej obecność na planie była dużo mniejsza.

- Czy padło sakramentalne: "Porozmawiamy o tym w domu"?
-JK: Nie pamiętam.

-MB: Raz mogło paść, ale nie pamiętam kontekstu.

- A kto mógł to powiedzieć?

-MB: Zbuntowany nadawca może być tylko jeden.

-JK: Być może tarcia na linii mąż - żona, reżyser - aktorka mogły przybrać groźniejszy wymiar, gdyby nie fakt, że realizując "Disco Polo" pracowałam także na planie serialu "O mnie się nie martw". Żyłam przez jakiś czas bardzo intensywnie, w ciągłych rozjazdach - "Disco Polo" kręciliśmy w Bydgoszczy i Łebie, podczas gdy "O mnie się nie martw" w Warszawie. Nie było czasu na prowadzenie długich dyskusji. W innym przypadku być może zalazłabym Maćkowi za skórę.

-Odetchnęli więc Państwo z ulgą, kiedy zdjęcia dobiegły końca?

-JK: Zdecydowanie tak.

-MB: Dla mnie nie był to jednak koniec filmu. "Disco Polo" wchodziło w fazę postprodukcji, montażu, który kosztował mnie sporo wysiłku. A poziom stresu rósł. To była weryfikacja tego, co nakręciliśmy na planie. Na szczęście nasz producent Stanisław Tyczyński wywiózł mnie i montażystę Jarka Barzana do podkrakowskiej Alwerni, więc w spokoju, odcięci od świata, mogliśmy się skupić na pracy. Później ruszyła ogromna machina promocyjna; pierwsze pokazy, liczne wywiady, a później wyjechałem na miesiąc zdjęć dokumentalnych do Etiopii. Ponieważ wróciłem w zeszłym miesiącu, żyję z poczuciem, że choć film miał premierę 27 lutego, skończyłem go de facto trzy tygodnie temu.

-"Disco Polo" w reżyserii debiutanta zobaczyło prawie milion widzów. To robi wrażenie?

-JK: Na mnie zrobiło. Jako żona czuję dumę.

-Joanna Kulig gra w "Disco Polo" najjaśniejszą gwiazdę gatunku, muzę, która napędza do działania głównego bohatera -
Tomka. Ta siła bohaterki wzięła się z życia? Czy żona jest dla Pana muzą?

-MB: Jeśli odpowiem: "tak" - zabrzmi jednowymiarowo i banalnie...

-JK: Może wcale nie muszę być Twoją muzą.

-MB: Czym w ogóle jest muza? To jakiś archetypiczny twór prosto z wodewilu.

-JK: Jeśli kogoś miałbyś tak określić to pewnie byłby to Klaus Kinski. Albo Witkacy. To ich wizerunki wiszą na ścianie szalonych artystów.

-Ściana szalonych artystów? Brzmi intrygująco.

-JK: To ściana, na której wiszą zdjęcia artystów będących inspiracją dla Maćka. Jednym z nich jest właśnie Kinski.

-A kto wisi obok niego?

-MB: Między innymi Salvador Dali, Lucian Freud.

-A Joanna Kulig?

-MB: Czekam na odpowiednie zdjęcie Joanny, które uchwyci twórczy obłęd w jej oczach. To jeden z warunków, by znaleźć się
na ścianie. Nie ma jeszcze takiego zdjęcia, choć odpowiedniej dawki twórczego szaleństwa jej nie brakuje.

-Ale o jakim szaleństwie mowa?
-MB: Są ludzie, których artystyczny talent objawia się m.in. tym, że potrafią, a raczej po prostu żyją mocno oderwani od rzeczywistości. Robią rzeczy dziwne, zaskakujące, nieprzystające do oklepanych standardów. Widzą świat inaczej niż wszyscy. Funkcjonują w swoich własnych realiach. I to jest wspaniałe, inspirujące.

-JK: Zupełnie tego tak nie postrzegam.

-Rzeczywiście jest to świat aż tak osobny?

-MB: Dowodów jest milion. Niemal codziennie coś się wydarza. O podróżach Joanny pociągami czy samolotami mógłbym napisać książkę. Raz z grupą przyjaciół zorganizowaliśmy urodzinowe przyjęcie niespodziankę dla Joanny. Była na castingu w Warszawie, miała być wieczorem w Krakowie. Przygotowaliśmy jedzenie i czekaliśmy cierpliwie na jubilatkę. O godzinie 18.30 odbieram telefon. Słyszę zapłakaną żonę: "Maciuś, ja jestem w Kutnie. Nie wiem, jak to się stało. Przecież ten pociąg miał jechać do Krakowa". I to, proszę uwierzyć, tylko jedna z wielu takich historii.

-To, co Was połączyło w życiu? Faceta twardo stąpającego po ziemi i kobietę lekko unoszącą się nad jej powierzchnią?

-JK: Nie zdradzamy mediom szczegółów z naszego życia prywatnego. Należy ono do nas i naszych najbliższych i bardzo nam zależy, aby tak pozostało.

-To rzadkość wśród ludzi znanych z świata filmu, telewizji i kolorowych magazynów.

-MB: To chyba normalne.

-JK: Nie mów tak, bo dla niektórych normalne jest to, że w przestrzeni medialnej mówią o wszystkim i pokazują wszystko.

-MB: Może masz rację? Dobrze, zmieniam zdanie. Powiem: "Dla nas to jest normalne".

-A macie jeszcze czas na bycie Maćkiem Bochniakiem i Joanną Kulig, zwykłymi ludźmi, którzy wyskakują sobie na kawę w Krakowie z grupą najbliższych znajomych?

-MB: To się nie zmieniło.

-JK: Zawsze, kiedy jesteśmy w Krakowie, spotykamy się ze znajomymi, odwiedzamy nasze ulubione miejsca.

-I ludzie nie przeszkadzają w celebrowaniu tej zwyczajności. Nie krzyczą: "O! Joanna Kulig. Mogę zdjęcie? Albo autograf?"?

-JK: Nie, nie mamy z tym problemu. Nie jestem aż tak rozpoznawalna. Do tej pory nigdy nie było to w żadnym razie uciążliwe. Na co dzień wyglądam zupełnie inaczej niż na ekranie.

-Łatwo wyjść z roli? Zostawić ją za sobą?

-JK: Kiedyś, zaczynając zdjęcia, mówiłam sobie: "Nie jesteś Joanną Kulig, jesteś Marią. Albo Krystyną". I wszystkie myśli podporządkowywałam tej postaci. Ale gdy zaczęłam częściej grać w filmie czy serialu, nagle stawało się to coraz trudniejsze. "Wskakiwanie" w różne tożsamości rodzi problemy. Zmęczyłam się. Zaczęłam stawiać granice. Uświadomiłam sobie, że moje życie nie może sprowadzać się do dwóch godzin przed snem, które spędzam w domu. Praca po zakończeniu zdjęć i tak ze mną zostaje. Po zejściu z planu zostaje mi na przykład jeden sweter i jedna skarpeta. I cały czas myślę, że jeszcze nie zamknęłam tego rozdziału, że film jest nieskończony.

Bo wciąż są przy mnie rzeczy, które należą do tamtego świata. Nie przestrzegam zasady: kończysz zdjęcia, oddajesz wszystko. Wiecznie przekładam je z półki na półkę i nie mogę przestać o nich myśleć. Po pracy na planie "Disco Polo" zostały mi trzy widelce, które wzięłam z restauracji. Korzystałam z nich w trakcie nagrywania i przywiozłam ze sobą do domu. Wciąż nie dawało mi to spokoju, myślałam: "Muszę zadzwonić do lokalu i powiedzieć, że je przez pomyłkę wzięłam, że je oddam, jakoś dostarczę, może odeślę pocztą albo kurierem". Dzwonię więc do restauracji, a oni na to: "Niech je pani sobie zostawi na pamiątkę". I dopiero wtedy mogłam uznać, że sprawa jest zakończona.

-Wyobrażaliście sobie inne życie: Joanna nie jest aktorką, Maciej nie jest reżyserem?

-JK: Często tak robimy. Wymyślamy alternatywne życia.

-MB: Mając rozbuchaną wyobraźnię reżysera i aktorki to bułka z masłem. W zasadzie możemy być każdym, ale czy przekujemy to w rzeczywistość to już zupełnie inna historia.

***
Maciek Bochniak pochodzi z Krakowa, reżyser filmowy i scenarzysta (absolwent Wyższego Studium Scenariuszowego PWSFTviT w Łodzi). "Disco Polo" to jego pełnometrażowy debiut. Joanna Kulig pochodzi z Muszynki, polska aktorka filmowa, serialowa i teatralna, a także wokalistka. Absolwentka PWST w Krakowie. Para poznała się właśnie w tym mieście.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski