Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Słony smak sukcesu

Redakcja
Łukasz Łaskawiec z trofeum za 3. miejsce w klasyfikacji generalnej FOT. Z ARCHIWUM ŁUKASZA ŁASKAWCA
Łukasz Łaskawiec z trofeum za 3. miejsce w klasyfikacji generalnej FOT. Z ARCHIWUM ŁUKASZA ŁASKAWCA
ROZMOWA. Łukasz Łaskawiec z Krzykawy koło Olkusza w debiucie w Rajdzie Dakar postawił wszystko na jedną kartę i uplasował się na podium

Łukasz Łaskawiec z trofeum za 3. miejsce w klasyfikacji generalnej FOT. Z ARCHIWUM ŁUKASZA ŁASKAWCA

- Jak smakuje sukces w Dakarze?

- Słono.

- Słono?

- Tak. Bardzo słono. Gdy tylko minąłem linię mety... łzy same napłynęły mi do oczu. To jednak bardzo przyjemny smak.

- Spodziewał się Pan, że debiutując w najtrudniejszym rajdzie terenowym, minie Pan linię mety jako trzeci wśród quadowców?

- Nie. Nawet w snach o tym nie marzyłem. Chciałem tylko dojechać do mety. To wszystko.

- Ruszył więc Pan śladem Rafała Sonika, który w debiucie stanął na dakarowym podium.

- To prawda. Tak jak Rafał Sonik stanąłem na podium i wygrałem odcinek specjalny.

- Nie bał się Pan trudów Dakaru?

- Nie, bo nie wiedziałem, na co się porywam.

- Czy quad to pierwsza miłość?

- Moją pierwszą, dziecięcą jeszcze miłością, był rower. Już wtedy wiedziałem, że chodzenie nie jest dla mnie. Od kiedy jednak pamiętam, zawsze lubiłem odgłos pracy silników, nawet ryk odkurzacza fascynował mnie! Lubię wszystko, co jeździ, i to nieważne, czy ma dwa, czy cztery koła. Jeździłem na motorynkach, motocyklach.

- Kiedy po raz pierwszy wsiadł Pan na quada?

- W 2004 r. pojechaliśmy z tatą i jego kolegą do wypożyczalni koło Częstochowy. Tam po raz pierwszy wsiadłem na quada. Bardzo nam się spodobała jazda takim "potworem" po wertepach. Rok później mieliśmy już swoje czterokółki. Jeździłem nawet po kilka godzin dziennie, sprawdzałem swoje możliwości, pokonywałem kolejne bariery - prędkości i strachu.

- Nie kusiło Pana by wystartować w zawodach?

- Kusiło. I to bardzo. Sprawdzian nastąpił w wakacje 2006 r.

- I jak wypadł?

- Chyba nie najgorzej. Zająłem trzecie miejsce. To mnie bardzo podbudowało. Uwierzyłem wtedy w swoje umiejętności. Zacząłem jeździć na kolejne zawody. Spodobały mi się emocje towarzyszące walce na torze, adrenalina towarzysząca każdemu wyścigowi. To było to, co mnie kręciło. Niestety, od połowy 2007 r. nie mogłem startować.

- Dlaczego?

- Mieliśmy problemy z finansami. Kupiliśmy nowego quada, w którym od razu wybuchł silnik. Nie uznano nam gwarancji...

- Kiedy ponownie wsiadł Pan na quada?

- W 2009 r. Wywalczyłem Puchar Polski w cross country i enduro. Miałem wtedy doskonałego quada. Na zawodach był bezawaryjny. Jeśli się psuł, to w domu. Rok temu zdobyłem trzecie miejsce w mistrzostwach Polski w enudro.

- Spadek formy czy awarie?

- Ani jedno, ani drugie. Nie mogłem w Polsce startować we wszystkich rundach, bo część eliminacji pokrywała się ze startami w mistrzostwach Europy w rajdach Baja. Starty w Polsce odpuściłem, by nie oszczędzać się w Europie.

- Opłaciło się?

- Tak. Po ciężkiej walce zająłem pierwsze miejsce w klasyfikacji Q4, czyli wśród quadów napędzanych silnikami powyżej 450 ccm. Mój KTM miał pojemność 505 ccm, a większość rywali dosiadała 700, 800 i 900.

- Kiedy pojawił się pomysł startu w Dakarze?

- O Dakarze marzyłem od dawna. Jednak to... tata postanowił zrealizować moje marzenia. Na wrześniowym rajdzie Hungarian Baja 2010 ze swojego pomysłu zwierzył się Josefowi Machackowi, quadowej legendzie Dakaru. Pomysł mu się spodobał, a ja po raz pierwszy mogłem dosiąść dakarowego quada. Tata rozpoczął też rozmowy z Martinem Macikiem, szefem czeskiego teamu KM Racing. Bez rekomendacji Machacka, który nie tylko broni barw tego teamu, ale jest także doskonałym konstruktorem, pewnie nie dołączyłbym do nich. Tak zaczęła się moja przygoda z Dakarem.
- Tata jest więc doskonałym menedżerem...

- To prawda. Nie tylko wspiera mnie i jest moim najbardziej zagorzałym kibicem, ale także finansuje starty.

- Do Dakaru pozostawały 3 miesiące. Był Pan przygotowany?

- Na szczęście nie do końca wiedziałem, jak ciężki jest to rajd.

- Trenował Pan na Pustyni Błędowskiej?

- To nie są prawdziwe wydmy. Pustynia Błędowska w porównaniu z prawdziwą pustynią to... las.

- Gdzie więc doskonalił Pan technikę jazdy po piasku?

- By poznać specyfikę jazdy po wydmach, pojechałem do Maroka. Tam to dopiero są wydmy. Olbrzymie i zdradliwe. Nauczyć się po nich jeździć to wielka sztuka. Trzeba na to lat, a ja miałem ledwie kilka dni.

- Po powrocie z Maroka...

-...odstawiłem quada do garażu.

- Odstawił Pan quada?

- Tak. Miałem bardzo mało czasu, więc musiałem wzmocnić kondycję fizyczną. Wcześniej trenowałem kilka godzin dziennie. Od tamtej pory trening zajmował mi połowę dnia. O wszystkim myślał mój trener - Bartek. Siłownia, basen, bieganie. Musiałem oswoić się z bólem i zmęczeniem.

- Czy jeździł Pan quadem dakarowym?

- Nie. Najpierw swoim. Yamahę raptor, którą miałem dosiąść podczas Dakaru, po raz pierwszy zobaczyłem dziesięć dni przed rajdem.

- To nie było zbyt wiele czasu, by ją poznać!

- To prawda. W dodatku został do niej założony nowy silnik, więc musiałem go dotrzeć jeszcze w Polsce. W ciągu tych dziesięciu dni przejechałem ponad 1500 km. Jeździłem tak długo, aż mięśnie zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa, a ze zmęczenia prawie spadałem z quada. Musiałem jednak poznać granice wytrzymałości. Gdy jednak dopadało mnie zmęczenie, odstawiałem quada. Wtedy zabierał się za niego mój mechanik. On też musiał go bardzo dobrze poznać. Ja trenowałem w dzień, on w nocy. To było mordercze tempo. Harówka.

- Chyba mocno przywiązał się Pan do raptora, bo pojechał z nim aż do portu w Le Havre?

- Nie ukrywam, że spodobał mi się mój raptor. Ale i tak musiałem być osobiście podczas odprawy. W porcie dostałem kartę obiegową z wszystkimi procedurami, które musiał przejść quad. Sporo tego było. Musiałem też zamontować całą nawigacyjną elektronikę - GPS, Iritracki. Niestety, moją piękną biało-czerwoną Yamahę okleili wtedy pstrokatymi reklamami sponsorów rajdu.

- Kiedy poczuł Pan, że nie ma już odwrotu?

- Gdy na raptorze pojawiła się naklejką "ARGENTINA - CHILE 2011" i mój numer startowy - 269. Potem pozostało mi już tylko odstawić mojego wypieszczonego quada do ciemnego i dziurawego kontenera.

- Jak przyjęła Pana Argentyna?

- Przy trasie tłumy wiwatujących i robiących zdjęcia kibiców. A tego, co czuje się stojąc pierwszy raz na dakarowej rampie, nie da się opisać. To był szok.

- Na drugim etapie miał Pan problemy z paliwem?

- W Argentynie było tak gorąco, że "zagotowało" się paliwo w moim quadzie. Gdy dotykałem przewodów, parzyły. Pompa paliwa przestała podawać benzynę do silnika. Przejechanie 70 km oesu było katorgą. Stawałem co kilka kilometrów. Chłodziłem pompę czym się dało. Na szczęście kibice nie żałowali mi wody. Gdy nie było ich przy trasie, musiałem czekać aż pompa sama ostygnie. Na szczęście 10 km przed końcem odcinka spadł deszcz. To było wybawienie. Dojechałem na metę, ale straciłem trzy godziny.
- Do kolejnego etapu startował Pan jako ostatni?

- To prawda. Nie ma nic gorszego jak start z ostatniego miejsca. Szybko doganiają cię motocykle i samochody. I lepiej ustąpić im miejsca, bo pędzą z ogromną szybkością. Spod kół wyrzucają grad kamieni. Potwornie kurzą. Nic nie widać. Jest więc bardzo niebezpiecznie.

- Przekonał się Pan o tym na własnej skórze?

- Niestety, tak. Jechałem kamienistą drogą, gdy dogonił mnie motocyklista. Przepuściłem go, a ten zakurzył drogę. Okazało się, że przede mną jest olbrzymia dziura. Dostrzegłem ją w ostatniej chwili. Nie mogłem nic zrobić. Przednie koła quada jakoś przejechały. Gdy tylne koła w nią wpadły, wystrzeliłem wysoko...

- Niewielu zawodników ma okazję obejrzeć rajd z lotu ptaka...

- Ja taką miałem. To bardzo dziwne uczucie, gdy ogląda się trasę i kibiców z wysokości kilku metrów. Po chwili spadłem na ziemię. Quad wylądował w pobliżu. Szybko się podniosłem. Sprawdziłem, czy wszystko mam na miejscu. Na szczęście nic mi się nie stało. Quad wyglądał gorzej niż ja. Potłuczone szyby, pogięty roadbook, połamany stelaż. Od razu zadzwonił organizator z pytaniem, dlaczego stoję i czy wszystko jest w porządku. Gdy odpowiedziałem, że wszystko jest OK i zaraz ruszam, zgromadzeni wokół mnie kibice zaczęli się śmiać. Widzieli przecież mój wypadek i jak wygląda moja maszyna. Pomogli mi jednak znaleźć gogle. Wymyli je, bo wylał się na nie lepki płyn izotoniczy. Zaczęli znosić porozrzucane elementy wyposażenia. Wszystko pakowałem do sakwy. Niestety, dopiero po wielu kilometrach odkryłem, że jest pęknięta...

- Miał Pan sporo szczęścia!

- To prawda. Nie działał na przykład włącznik prądu. Na szczęście udało się połączyć kable i odpalić raptora. Dopiero po kilkuset kilometrach, gdy na stacji benzynowej chciałem zatankować, odkryłem też, że wlew paliwa do tylnego zbiornika nie jest już za siedzeniem, a pod nim. Tak się zgniótł podczas wypadku!

- Nie odczuwał Pan żadnych dolegliwości?

- Na początku tylko trochę kręciło mi się w głowie. Potem wszystko było już ok. Dopiero po kilku dniach zauważyłem, że mam pęknięty kask. Wymieniłem go na nowy, żeby nie kusić losu.

- Mechanik miał sporo roboty...

- Już na mecie okazało się, że stelaż pod siedzeniem jest pęknięty nie w jednym, a w czterech miejscach. Siedzenie trzymało się tylko na wspornikach zbiornika paliwa. Na szczęście był Rafał Sonik, który pożyczył mi zapasowy stelaż. Mechanik i mój tata harowali do bladego świtu, by poskładać w jedną całość raptorka. To niesamowite, że im się udało i zdążyli na czas.

- To był najgorszy Pana dzień?

- Nie. Najgorzej wspominam krótki - jak na Dakar - 141 km odcinek poprowadzony po wydmach i między górami. W głębokich wąwozach nie było w ogóle wiatru. Za to było potwornie gorąco. Podejrzewam, że temperatura mogła sięgać nawet 50 stopni Celsjusza. W dodatku przygotowany przez organizatorów roadbook bał niezbyt czytelny. Zgubiłem się. Było strasznie! 10 km przed metą byłem tak wymęczony, że myślałem, że na drugi dzień już nie pojadę. Miałem dość wszystkiego. Gdy jednak dotarłem do mety, okazało się, że ja odnalazłem prawidłową drogę, a pogubili się tak doskonali zawodnicy, jak Machacek i Argentyńczyk Alejandro Patronelli.
- Nie miał Pan dość?

- Miałem. Pomyślałem jednak, że skoro nie tylko ja się pogubiłem, to nie jadę tak źle. Warto więc walczyć dalej. Gdy zaś dojechałem na biwak, wziąłem prysznic i coś zjadłem, odpaliłem bloga. Tylu miłych, dopingujący mnie komentarzy, jeszcze nie miałem. To dodało mi sił. Wiedziałem, że w Polsce jest mnóstwo ludzi, którzy czekają aż dojadę do mety. Nie mogłem ich zawieść.

- Na kolejnych etapach było już tylko lepiej...

- Na szczęście wyczerpałem limit pecha. Nabrałem też trochę pewności, zacząłem odrabiać straty. Wciąż jednak startowałem z dalszych pozycji. Ciężko więc było przebijać się przez potworny kurz. Gdy zacząłem przyjeżdżać w pierwszej dziesiątce, było znacznie łatwiej.

- Kiedy uwierzył Pan, że dojedzie do mety?

- Nie pamiętam. Nie myślałem o tym. Chciałem tylko dojechać do mety, do Buenos Aires. Skupiałem się tylko na tym, by jechać równym tempem, ale szybko.

- Gdy jednak znalazł się Pan na czwartym miejscu, nie pojawiło się marzenie o podium Dakaru?

- Pojawiło się, ale odgoniłem je szybko. Na przedostatnim odcinku traciłem do trzeciego Declercka niecałą minutę. Po tym oesie miałem już 3 minuty i 11 sekund straty. Nie było więc łatwo marzyć o "pudle".

- Pozostał ostatni odcinek...

- Był to prosty, ale bardzo szybki oes. Postawiłem wszystko na jedną kartę! Jechałem cały czas na pełnym gazie, 140-150 km/h. Na pierwszym kilometrze dogoniłem Halperna. Po 30 km Declercka.

- Dał się wyprzedzić?

- To była szeroka, kamienista droga. Na szczęście wiatr wiał tak, że kurz spod kół quada Declercka nie ograniczał widoczności. Gdy go mijałem, miałem wtedy na liczniku chyba 156 km/h, Declerck spojrzał na mnie, spojrzał na swój GPS, jeszcze raz zerknął na mnie rozszerzonymi ze zdumienia oczyma. Nie zapomnę tego widoku.

- Szczęście było bardzo blisko...

- To prawda. Ale wtedy znowu zaczęło "gotować" się paliwo. Dwa kilometry przed metą oesu silnik zaczął przerywać na niskich obrotach. Zacząłem się modlić, żeby wytrzymał do mety...

- Niebiosa wysłuchały próśb?

- Tak.

- To jednak nie był koniec Pana przygód na tym odcinku...

- Kilometr przed metą organizatorzy wyznaczyli strefę ograniczenia prędkości do 50 km/h. W ostatnim momencie udało mi się wyhamować. Gdy minąłem linię mety, silnik quada zgasł. Tak wysoka była już temperatura paliwa.

- Czy wtedy wiedział Pan, że jest już trzeci?

- Jeszcze nie. Czekały mnie długie sekundy niepewności. Gdy utytułowany Declerck przyszedł pogratulować mi trzeciego miejsca i pierwszego wygranego oesu, byłem w szoku. Przyznał wtedy też, że on również był w szoku, gdy zobaczył, że ktoś go wyprzedza. Wtedy łzy same zaczęły mi płynąć do oczu.

- Co teraz?

- Teraz szkoła. I nadrabianie zaległości w studium policealnym. Potem znowu treningi, bowiem zamierzam startować w mistrzostwach Polski. Zastanawiamy się też nad wyjazdem do Dubaju.
- Czy zamierza Pan wystartować jeszcze w Dakarze?

- Oczywiście. Będę jednak starał się jechać nieco szybciej.

Rozmawiał MAREK DŁUGOPOLSKI

Łukasz Łaskawiec

Urodził się w 1990 r. W tym roku zdobył sensacyjne trzecie miejsce w Rajdzie Dakar 2011. W 2010 r. został mistrzem Europy w Rajdach Baja. Rok wcześniej wywalczył Puchar Polski w rajdach enduro i cross country.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski