MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Słynne ucieczki z więzienia w Wadowicach

MARCIN BANASIK
Mury wadowickiego więzienia są grube i solidne. Jednak dwóch uciekinierów udowodniło, że nie w każdym miejscu. FOT. ARCHIWUM ZAKŁADU KARNEGO
Mury wadowickiego więzienia są grube i solidne. Jednak dwóch uciekinierów udowodniło, że nie w każdym miejscu. FOT. ARCHIWUM ZAKŁADU KARNEGO
Zakład Karny w Wadowicach. 1 lutego 1979 roku doszło tu do scen mrożących krew w żyłach, znanych z amerykańskich filmów kryminalnych. Grupa więźniów podjęła próbę wydostania się na wolność za wszelką cenę. Nie udało się osiągnąć celu, a cena okazała się bardzo wysoka.

Mury wadowickiego więzienia są grube i solidne. Jednak dwóch uciekinierów udowodniło, że nie w każdym miejscu. FOT. ARCHIWUM ZAKŁADU KARNEGO

Podczas ucieczki zbiegowie zasztyletowali dwóch strażników. Nie był to ostatni taki wypadek w historii tutejszego zakładu karnego. 20 lat później dwóch osadzonych udowodniło, że solidne, więzienne mury w praktyce nie stanowią zapory nie do przebycia. Kilka miesięcy później z wadowickiego zakładu zbiegł kolejny więzień, jeden z najgroźniejszych przestępców w Polsce.

Wróćmy do 1 lutego 1979 roku. Grupa więźniów uzbrojonych w rewolwery i noże zabiła dwóch strażników. Ucieczka została jednak udaremniona. Dlaczego zabili funkcjonariuszy, skąd wzięli broń i jak to się stało, że strażnicy więzienni nie wykryli planowanej od miesięcy ucieczki?

Więźniowie walczą z systemem... na śmierć

Inicjatorem całej akcji był Janusz T., wcześniej wielokrotnie karany za kradzieże i włamania. To w jego głowie zrodził się plan ucieczki. Do współpracy wybrał czterech więźniów - Rocha P., Władysława R., Piotra B. i Ryszarda Cz. Każdy z nich miał za sobą kryminalną przeszłość. Dwóch próbowało już wcześniej zbiec z zakładów, w których odbywali kary.

- Ciekawe jest to, że osadzeni nie mieli wysokich wyroków. Do zakończenia odbywania kary pozostało im od roku do trzech lat - mówi Marek Wrona, dyrektor Zakładu Karnego w Wadowicach. Szef zakładu przypuszcza, że grupa bardzo zdemoralizowanych skazanych traktowała planowaną ucieczkę jako sposób na walkę z panującym wówczas systemem. - Stwierdzili, że instytucja więzienia to system, z którym trzeba walczyć bez względu na ofiary. Dla nich każda metoda wydawała się słuszna, byleby osiągnąć cel - tłumaczy Marek Wrona.

Dodaje, że osadzeni nie mieli realnego planu na dalsze funkcjonowanie po udanej ucieczce - zamierzali ukrywać się w lasach.

W tamtych czasach przy wado-wickim więzieniu działało tzw. gospodarstwo pomocnicze, czyli zakład, w którym osadzeni produkowali części do rowerów oraz silników wysokoprężnych. - Zazwyczaj zatrudniano tam więźniów, którzy mieli wykształcenie lub doświadczenie w pracy z takimi maszynami, jak: tokarki, frezarki, spawarki - tłumaczy dyrektor placówki.

Pracę znalazła tam piątka osadzonych, wśród nich Piotr B. z zawodu ślusarz. To właśnie on był odpowiedzialny za skonstruowanie broni, której zamierzali użyć podczas ucieczki. Więźniowie mieli wiedzę i sprzęt do skonstruowania rewolwerów i noży. Zajęło im to kilka miesięcy. Przez ten czas żaden z pracowników zakładu nie zauważył, że ich podopieczni przygotowywali się do krwawej rozprawy ze strażnikami.

Naboje wytapiali z ołowianych plomb do szafek

- W tamtym okresie jednorazowo w hali produkcyjnej przebywało czasem nawet 150 więźniów. Nie było możliwości, aby upilnować każdego. Dla porównania, dziś pracuje tam do 30 osadzonych - wyjaśnia Marek Wrona.

Janusz T. wraz z czwórką wtajemniczonych w plan ucieczki przez kilka miesięcy konstruował śmiercionośną broń. Z metalowych odpadów zrobili łuski do nabojów, ołowiane plomby zabezpieczające szafki pracownicze przetopili na pociski, a z siarki zeskrobanej z zapałek uzyskali proch.
Codziennie po zakończeniu pracy więźniowie byli przeszukiwani przed powrotem do cel. Nie mogli więc zabrać broni ze sobą. Musieli ją gdzieś ukryć. - Wykorzystali do tego misę olejową prasy hydraulicznej. Pod koniec pracy zanurzali broń w oleju, a następnego dnia ponownie wyjmowali - tłumaczy dyrektor zakładu.

W 200-stronicowym uzasadnieniu wyroku dla uciekinierów sędzia wskazywał na szereg uchybień ze strony władz więzienia m.in. "tolerowanie ze strony funkcjonariuszy praktyki wytwarzania przez skazanych różnego rodzaju przedmiotów do celów prywatnych".

Z tego samego dokumentu dowiadujemy się również, że przywódca szajki Piotr B. był wcześniej karany za nielegalne posiadanie broni. Ślusarz okazał się prawdziwym profesjonalistą. Na uwagę zasługuje fakt, że osadzeni nie mieli możliwości sprawdzenia, czy broń, którą złożyli, działa.

Jeśli strażnik będzie się bronił - zabić!

O tym, że rewolwery działają, przekonali się ok. godz. 18. W toalecie przy hali zakładowej zebrało się czterech skazanych, ponieważ Ryszard Cz. w ostatniej chwili zrezygnował z ucieczki. Wyczyścili broń z oleju i wyszli na plac więzienny. Wiedzieli, że odbywał tam wtedy służbę strażnik podobny do Janusza T. - Mieli plan, żeby zwabić go do budynku i wziąć jako zakładnika, który umożliwi im przejście przez kolejne kraty, a tym samym doprowadzi ich do bramy głównej - mówi Marek Wrona.

Strażnik nie dał się jednak wyprowadzić w pole. Wtedy skazani rzucili się na niego z nożami. - Według planu, w przypadku gdyby się bronił, mieli go zabić. Tak też zrobili - podkreśla determinację bandytów dyrektor Wrona.

Jeden z ciosów trafił prosto w serce. Mężczyzna zmarł na miejscu. Janusz T., widząc nadbiegających strażników, zrezygnował z kontynuowania ucieczki i oddał się w ich ręce. Pozostała trójka więźniów zaatakowała funkcjonariuszy broniących bramy głównej. Zaczęła się szamotanina z użyciem broni palnej, noży i sztyletów, w trakcie której został śmiertelnie zraniony drugi strażnik.

Osadzonym nie udało się sforsować bramy. Po chwili zostali otoczeni. Kiedy zorientowali się, że są w beznadziejnej sytuacji, zaczęli przerzucać sobie broń, żeby zrzucić z siebie ciężar winy. Roch P. podczas procesu twierdził, że miał w rękach broń, ponieważ zdając sobie sprawę z tego, co zrobił, chciał popełnić samobójstwo. - Chciałem sobie strzelić w łeb - miał mówić podczas procesu.

Kara śmierci dla najbardziej brutalnego

Samobójcze myśli Rocha P. nie wpłynęły jednak na zmniejszenie wyroku, na jaki skazał go sąd. Według sędziego to on działał najbardziej brutalnie z całej czwórki . To jemu przypisano zadania śmiertelnego ciosu pierwszej ofierze. Roch P. został skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano.

Janusz T. uniknął stryczka, dzięki wycofaniu się z kontynuowania ucieczki po zabójstwie pierwszego strażnika. Podobnie jak Piotr B. dostał 25 lat więzienia. Władysław R. został skazany na 15 lat pozbawienia wolności.
Wysokie wyroki sędzia tłumaczył tym, że ze wszystkich wersji ucieczki osadzeni wybrali najbardziej brutalną.

Ryszard Cz., pomimo że nie brał udziału w ucieczce, dostał dwa lata. Sąd uznał, że oskarżony "wiedział o tym, że pozostali w razie zaistnienia przeszkód będą realizowali ucieczkę nawet poprzez zabójstwa funkcjonariuszy".

W 25. rocznicę nieudanej próby ucieczki odsłonięto tablicę upamiętniającą tragiczną śmierć st. sierż. Władysława Stopy i st. sierż. Ryszarda Tatary, którzy zginęli podczas udaremniania ucieczki.

Z więzienia do sądu i na wolność

Tragiczne wydarzenia z 1979 roku sprawiły, że w wadowickim więzieniu zwrócono szczególną uwagę na zabezpieczenia przed kolejnymi próbami ucieczek. Przez 20 lat udawało się temu zapobiegać.

23 sierpnia 2000 roku doszło jednak do ucieczki, która odsłoniła słaby punkt zakładu. Solidne, austriackie mury więzienia wybudowanego w drugiej połowie XIX wieku miały powstrzymać osadzonych przed próbami wydostania się na wolność. Dwóch więźniów, Piotr L. i Paweł S., przekonało się, że mur nie w każdym miejscu ma metrową szerokość.

Mur Zakładu Karnego miał wspólną ścianę z budynkiem sądu. Cela nr 335, w której przebywali, bezpośrednio przylegała do budynku wymiaru sprawiedliwości.

Piotr L. i Paweł S. zaczęli drążyć dziurę nad umywalką w kąciku sanitarnym metalowym prętem od łóżka. Po przebiciu się przez pierwszą warstwę cegieł natrafili na szyb wentylacyjny. Od upragnionej wolności dzieliła ich tylko cienka warstwa cegieł po drugiej stronie szybu.

Po apelu porannym wybili ostatnie cegły dzielące ich od budynku sądu i przedostali się do jednego z sekretariatów. "Rzeczy osobiste zawinięte w prześcieradło przerzucili do pomieszczeń sądu. Tam też ubrali się i po otwarciu drzwi zabezpieczonych wewnętrznym zamkiem, wydostali się na korytarz gmachu sądu" - czytamy w protokole z prowadzonego po ucieczce śledztwa. O tej porze w budynku przebywali tylko pracownicy obsługi, którzy nie zwrócili uwagi na dwóch mężczyzn w cywilnych ubraniach.

Uciekinierzy nie cieszyli się długo wolnością. Jeden z nich został zatrzymany po kilku godzinach na przystanku autobusowym. Drugiego schwytano po kilku tygodniach.

"Rzeźnik" ucieka niczym akrobata

Dwa miesiące później z wado-wickiego więzienia uciekł jeden z najgroźniejszych polskich przestępców Ryszard Niemczyk ps. "Rzeźnik", skazany m.in. za zabójstwo Andrzeja Kolikowskiego, ps. "Pershing", domniemanego przywódcy gangu pruszkowskiego, a także podejrzanego o powiązanie z zabójstwem byłego komendanta głównego policji Marka Papały.

Niemczyk dokonał ucieczki niczym zawodowy akrobata. Po siatce zabezpieczającej schody na plac spacerowy wspiął się na dach budynku więzienia, po czym sforsował pozostałe zabezpieczenia, dostał się na dach sądu, a stamtąd po piorunochronie zszedł na ulicę Żwirki i Wigury. Trwało to kilkadziesiąt sekund. Spacerniak zlokalizowany jest na dziedzińcu pomiędzy więzieniem a budynkiem sądu. Potem, nim służby więzienne zdołały skutecznie zareagować, Niemczyk odjechał z trzema oczekującymi na niego kompanami.
W pościgu za Niemczykiem, tylko na terenie Małopolski, brało udział 300 policjantów i śmigłowiec. Ówczesny minister sprawiedliwości, Lech Kaczyński, uznał wydarzenie za skandal i był przekonany, że bez pomocy kogoś z personelu więzienia ucieczka nie byłaby możliwa.

- Sąd nie znalazł jednak dowodów na potwierdzenie tezy, że w ucieczce pomagał któryś z pracowników naszego zakładu - zauważa Marek Wrona.

Mimo to trzej funkcjonariusze zostali uznani za winnych niedopełnienie obowiązków. Sąd skazał ich na półtora roku więzienia w zawieszeniu na trzy lata. Szef ochrony więzienia został natomiast uniewinniony od zarzutu braku nadzoru nad podwładnymi.

Poszukiwania "Rzeźnika" trwały prawie cztery lata. List gończy z jego podobizną wisiał w każdej komendzie policji w Polsce. Został zatrzymany przypadkowo, przy jednym ze sklepów w miejscowości Mainz w Niemczech.

Wysyłanie listów do rzeczników lepsze od ucieczek?

Dyrektor wadowickiego więzienia przyznaje, że każda ucieczka jest porażką służby i obnaża błędy popełnione przez pracowników. Zauważa także, że próby ucieczek, w trakcie których mogło dochodzić do rozlewu krwi, zdarzały się głównie w czasach PRL, kiedy system był znacznie bardziej represyjny.

- Dziś wentylem bezpieczeństwa dla osadzonych jest możliwość pisania skarg i zażaleń do wielu instytucji takich jak np. Helsińska Fundacja Praw Człowieka lub rzecznik praw obywatelskich, jednak nigdy nie można wykluczyć sytuacji ekstremalnych - zauważa Marek Wrona.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski