Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Smutek PGR-u

Redakcja
Zatopione w deszczu, spowite mgłą osiedle wygląda przytłaczająco. W niebo strzela okopcony komin, a betonowe klocki bloków stoją w równych rzędach, podobnie jak baraki z garażami. Biała farba tynków łuszczy się i spływa ze ścian wraz z wodą.

W połowie lat 60. w całej Polsce Państwowe Gospodarstwa Rolne zatrudniały 350 000 ludzi, tuż przed upadkiem - drugie tyle. Na Podkarpaciu działało ich blisko 70.

   Właściwie w Lipie w oczy rzuca się tylko nowa hala sportowa przy szkole i równie nowy kościół - są żółte. Z popegeerowskiego osiedla zieje smutna szarzyzna.
   W Kotowie nie lepiej. Tyle że trzy wyższe bloki, równie klockowate i betonowe jak poprzednie, otynkowano na różowo. Tu po Państwowym Gospodarstwie Rolnym też pozostały stajnie, obory, "buhaciarnia", gdzie trzymano byki, drewniany magazyn i wspomnienia.
   Kogo by spytać: tylko

dobre wspomnienia.

   Do Kotowa skręca się z szosy w wąską drogę, która za małą Rudawką jest pełna wybojów i przełomów. Po kilku kilometrach, na wysokości nowej oczyszczalni ścieków, znów pojawia się asfalt. Na krótko: za budynkami PGR-u droga się urywa, dalej jest tylko szkółka leśna i las.
   Zdzichu Cap nie wygląda na zadbanego: znoszone, brudne łachy o zapachu biedy, dłuższe włosy i krzaczaste wąsy. Wyłania się ze śmierdzącej stęchlizną klatki schodowej.
   Ma chyba koło trzydziestki, ale wygląda starzej. Jest w tym PGR-ze od czwartego roku życia. Kiedy tylko skończył podstawówkę, zrobił prawo jazdy i został traktorzystą. - Wystarczyło na życie. Szło się na zabawę, wracało do domu i w kieszeni jeszcze coś było - wspomina. Nie ożenił się dotąd, bo to nie sztuka założyć rodzinę, ale ją utrzymać. - A z czego? - pyta retorycznie.
   Jak wielu w jego wieku nie ma ani pracy, ani renty, ani prawa do zasiłku. Listonosza nie wypatruje. A ten zjawia się tu tylko koło dziesiątego, dwudziestego lub ostatniego dnia miesiąca: w zależności, kiedy komu ZUS przyznał świadczenia. Czasem przyniesie jeszcze jakiś list.
   - Pewnie, że było dobrze za PGR-u - objuczona siatami Wiesława Wilgucka zmierza do mieszkania na ostatnim piętrze jednego z różowych bloków. Wybudowano je kilka lat przed tym, jak wszystko poszło w diabły - i poprzedni system, i PGR-y.
   W 1969 r. przyszła z sąsiedniej wsi mieszkać do teściowej. - Dobrze było, bo rolnictwo kwitło, bydło hodowali, świnie, zboża siali. Dawali ziemniaki, mleko, każdemu dziesięć arów ziemi, żeby sobie uprawiał. A teraz? Jakby nie było samochodu, to człowiek by chyba z głodu umarł, bo nawet sklepu nie ma - mówi.
   Ma rentę. I mieszkanie wykupione od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa, która przejęła majątki zlikwidowanych PGR-ów.
   Do początku lat 90. w gminie Bircza, 30 kilometrów od Przemyśla, może nie było dobrobytu, ale

żyć się dało.

   Istniał pokaźny Państwowy Ośrodek Maszynowy (250 pracowników), Ośrodek Transportu Leśnego (30 osób), Spółdzielnia Kółek Rolniczych. Kto nie znalazł w nich roboty, dojeżdżał do Ustrzyk Dolnych, Sanoka, Przemyśla. Z transportem nie było kłopotów, bo o stosownych godzinach podstawiano autobusy pracownicze.
   Na terenie gminy było też sześć PGR-ów, w których pracowało 400 osób. Rządziły na przeszło 2000 ha. Stanowiły czołówkę hodowli bydła opasowego i owiec w ówczesnym województwie przemyskim.
   Zdawało się, że będzie tak zawsze, że nic nie zmieni stanu rzeczy istniejącego od czasów powojennych, kiedy wysiedlono rusińskich mieszkańców, a na ich miejsce przyszli nowi: spod Dynowa, Brzozowa, Przemyśla - gospodarzyć na państwowym.
   Nie trzeba było mieć żadnego przygotowania ani nawet wykształcenia. PGR-y za darmo dawały wszystko: od mieszkania po dyrektywy. W połowie lat 60. w całej Polsce zatrudniały 350 tysięcy ludzi, tuż przed upadkiem - drugie tyle. Na Podkarpaciu działało ich blisko siedemdziesiąt.
   W nowej rzeczywistości nie było już miejsca na niską efektywność pracy, nadmiernie rozbudowane świadczenia socjalne, a także - w wielu przypadkach - fatalne zarządzanie, które pociągało za sobą potężne dopłaty z budżetu państwa. I

wszystko się odmieniło.

   Pracy na miejscu wiele nie ma, a dojazdy się nie opłacają: na PKS-y trzeba wydać czasem i połowę miesięcznych, niewysokich zarobków. Do Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej ustawiają się więc długie kolejki.
   - Tam, gdzie dziadek lub babka mają rentę, da się jeszcze żyć. W innych domach najgorzej jest zimą, bo wtedy już nie można iść do lasu, by zarobić. Od lat o pomoc starają się ci sami ludzie. Dobrze, że chociaż ostatnio nie brakuje pieniędzy i nikogo nie trzeba odsyłać z kwitkiem - mówi kierowniczka GOPS Wiesława Matusz.
   W dwudziestu czterech wsiach gminy mieszka niemal 7,5 tysiąca ludzi i może z pięciuset tych, którzy zostali po PGR-ach, ale trudno to oszacować. Z zasiłków z opieki społecznej korzysta 600 osób oraz 830 dzieci - prawie wszystkie dożywia się w szkole. Bezrobocie oficjalnie nie jest wielkie: wskaźniki mówią o 9-10 proc. To jednak tylko pozory: w rzeczywistości może nawet przekraczać 20 procent.
   Z dużych pracodawców transformację ustrojową przetrwało jedynie nadleśnictwo.
   - Tu jest dużo pracy, ale sezonowej. Od marca do listopada, a nawet jeszcze w grudniu. Wiele osób dorywczo pracuje przy nasadzeniach, potem przy pielęgnacji. Potworzyły się zakłady usług leśnych, które zatrudniają przy zrywce drzew. Sporo, zwłaszcza młodych, wyjeżdża do pracy za granicę - wylicza Wiesława Matusz.
   W sezonie pustoszeją wsie; kierunek migracji: Włochy, Niemcy, Anglia, Francja; gdzie kto może: do truskawek, malin, warzyw, na budowy. Bo bezrobocie to największy problem w osiedlach popegeerowskich.
   - Ludzie zostali rozpieszczeni przez PGR. Za mieszkania nie płacili i dostawali deputaty. A teraz sobie nie radzą - mówi jedna z urzędniczek. Sekretarz gminy Tomasz Kropieniewicz ocenia: - Duży problem to także brak inicjatywy z ich strony. Przy odrobinie chęci nie byliby

skazani na biedę.

   U Tadeusza Stadnika w Kotowie było siedmioro dzieci, czworo zostało, troje poszło w świat. - Jakoś wiązało się koniec z końcem, na miesiąc wystarczało - przyznaje.
   Teofila Milczanowska - sterana życiem: od pół wieku w PGR - wychowała ich dwanaścioro. Mąż zmarł 25 lat temu: musiała sobie jakoś radzić. - Co było do roboty, to się robiło. Nawet do byków do obory chodziłam - opowiada wpatrzona w zalane deszczem szyby.
   W ciasnym mieszkanku na parterze bloku z kominem w Lipie mieszka z niepełnosprawną umysłowo córką i z drugą - panną z dzieckiem. W trzecim pokoju gnieździ się syn z synową i trzema dzieciakami.
   Jeden z synów mieszka po drugiej stronie drogi. Ma sześcioro dzieci i żonę na utrzymaniu.
   Do byków chodziła też Adela Łybacka. Potem urodziła ośmioro dzieci. Przed upadkiem PGR-u, w którym pracował jej mąż, zdążyła powić troje. Teraz gnieżdżą się na niespełna 40 metrach kwadratowych w rozsypującym się bliźniaku blisko szkoły. Cały ich świat to dwa małe pokoje, niby-kuchnia i niby-łazienka. Żyją z renty, zasiłku pielęgnacyjnego na męża po wylewie i rodzinnego - tysiąc złotych. Stówka na głowę na miesiąc. - To dzielenie biedy. Najpierw na opłaty: światło, podatek, śmieci, potem na życie. Bez luksusów. W sklepie na zeszyt biorę, teraz mam siedemset złotych długu. Oddaję, ile mogę, resztę w następnym miesiącu - mówi.
   Najgorszy jest wrzesień. Bo dzieci trzeba wyprawić do szkoły: najstarsza dwójka - syn i córka - uczą się w technikum. Najmłodsze często chorują. Niektóre nadal nie mają wszystkich podręczników. Sto złotych miesięcznie Łybacka oddaje "Providentowi", bo wzięła pożyczkę na komunię. - Przecież nie usiądę i nie będę płakała, trzeba sobie jakoś radzić - mówi. W sezonie zarabiała w szkółce w Kotowie: za dziesięć dni przy drzewkach dostała 400 złotych, potem za jedenaście - tyle samo. Dziwi ją, że ludzie z Kotowa nie chcieli tam robić, trzeba było wozić aż z Lipy.
   Równie biednie jest u Milczanowskich (tych do szóstki pociech). - Zima idzie, trzeba myśleć o opale, a tu nawet pieniędzy na drzewo nie ma - mówi Bernarda Milczanowska.
   Ciasne mieszkanie w bliźniaku kupili, kiedy wyprowadziła się sąsiadka. U nich zarobek też jest na dzieciach: na pierwsze i drugie rodzinne wynosi 43 złote, na trzecie - 10 zł więcej, za czwarte i każde kolejne - państwo płaci 66 zł.
   - Musimy

walczyć ze stereotypami

mieszkańców osiedli popegeerowskich - takie zadanie postawił przed sobą Jan Lichota, z zawodu - jak mówi - gliniarz, a po godzinach społecznik, udzielający się między innymi w radzie parafialnej.
   Sam jest dzieckiem PGR-u: urodził się i wychował w Lipie, w rodzinie pracowników gospodarstwa. Takie samo pochodzenie, tylko że z pobliskiej Malawy, ma jego żona. - I nie czujemy żadnych kompleksów! Żona ma wyższe wykształcenie, ja też nie najgorsze - podkreśla.
   Według niego stereotyp jest taki: wódka i nieróbstwo przez całe życie. - A to była naprawdę ciężka praca. Niedziela czy święta, nieważne. Pamiętam, jak w Boże Narodzenie mój ojciec - nie tylko mój: wielu innych też - chodził rozładowywać transporty bydła, bo przysyłano je specjalnie w takim okresie.__Pieniądze, które za to dostawał, wcale nie były takie duże, gdyby porównać z zarobkami za inną pracę. To była tak ciężka harówka, że nawet nie było czasu się zastanowić, co dalej - _przypomina sobie.
   Po szkole wyjechał do Rzeszowa, ale 15 lat temu wrócił, by założyć tu rodzinę i być tam, gdzie jest miejsce lokalnego patrioty. Zaangażował się w rozbudowę szkoły, którą zaplanowali Amerykanie z firmy kurierskiej UPS: postanowili wybudować - w prezencie - nowoczesne laboratorium komputerowe oraz dołożyć się do hali sportowej.
   W prace włączyli się mieszkańcy Lipy, ci z osiedla PGR także. - _U nas nie ma podziału na wieś i PGR
- zauważa Teresa Kulon, sołtys Lipy. - Szliśmy do budowy według kolejności, po numerach, dziesięć, szesnaście osób, w zależności od potrzeb. Niektórzy mają nawet i po dwadzieścia osiem dniówek przepracowanych.
   Ludzie mówią, że

nie spodziewali się,

iż PGR-y upadną. - Nikt nie patrzył tak daleko w przód - mówi Adela Łybacka. Może by i wtedy uciekła stąd, tylko z kim zostałyby dzieci? Podobnie mówi Teofila Milczanowska.
   - Najlepiej było w latach sześćdziesiątych, potem już tylko gorzej - wspomina Wiesława Wilgucka z Kotowa.
   Wkurzony jest jej mąż Kazimierz: - Wierzyłem, że to przetrwa. Ale przyszli komisarze i wszystko rozpieprzyli. - To był bandytyzm! - tak o likwidacji państwowych gospodarstw mówi Jerzy Łoś, prezes Podkarpackiego Związku Byłych Pracowników PGR. - Zamykali kotłownie, ośrodki zdrowia, przedszkola, zabierając ostatnie miejsca pracy, nie dając nic w zamian.
   - Mogli chociaż dać ziemię. Tylko że ludzie nie mieli pieniędzy, a oni potrzebowali gotówki, nie chcieli się bawić w raty - dodaje Ryszard Hajnold, były brygadzista i poprzedni sołtys Kotowa, lider powiatowy związku. - Na pewno część z tych ludzi chciałaby pracować, tylko nie ma ich kto zatrudnić. Nawet prace interwencyjne gmina wydziela!
   - _Kiedy upadł PGR, część ludzi uciekła, a część wywalczyła sobie renty socjalne i ich świat się zamknął - _przyznaje Jan Lichota.
   To wtedy zakupiono większość anten satelitarnych, zdobiących licznie ściany pegeerowskich klocków.
   Szczęście miało kilkanaście osób z Lipy, które prywaciarz zatrudnił w wytłaczarni oleju, a potem w gospodarstwie rolnym. To jednak zakład pracy chronionej, pracują tylko renciści, więc nie ci, którzy naprawdę potrzebują zarobku. Kilka osób dogląda też gospodarstwa w Leszczawie, które prowadzi potomek rodu Sapiehów z Belgii. Reszta pozostaje bez pracy.
   Dlatego związek stara się jak może, żeby

pomóc ludziom.

   Zwłaszcza że od tego roku Agencja Nieruchomości Rolnych (następczyni prawna AWRSP) przestała wypłacać stypendia dla uczącej się młodzieży z dawnych PGR-ów.
   W zeszłym roku specjalne szkolenie dla bezrobotnych, pragnących zacząć zarabiać, zorganizowała gmina. - Przyszło ledwie dwanaście osób, mimo że były bezpłatne - _przyznaje Tomasz Kropieniewicz.
   Kilka miesięcy temu Hajnold z kilkoma jeszcze społecznikami pożyczył busa i z Banku Żywności przywiózł tonę mleka w proszku: rozdano je najbardziej potrzebującym. Dwa transporty żywności i odzieży zorganizował pastor z Niemiec, pochodzący z Brzeżawy, sąsiadującej z Lipą. Kolejny ładunek rozdysponowała gmina poprzez sołtysów. - _Potem dzwonili, co zrobić z odzieżą, której nikt nie chciał wziąć
- mówi Wiesława Matusz.
   Bo niektórzy mimo biedy są wybredni i wciąż mają postawę roszczeniową: mężczyzna, który zażyczył sobie pięć ton węgla, dzwonił do ośrodka pomocy oburzony, że przywieziono mu tylko tonę...
   Tym, którzy piją nie daje się pieniędzy, tylko przyznaje pomoc materialną. - Oni nie myślą, co włożyć do garnka, tylko co wypić - stwierdza bezosobowo Adela Łybacka. Ludzie mówią jednak, że ten problem dotyczy również jej domu. - Ja nie piję, a reszta mnie nie interesuje... - wyraźnie smutnieje.
   Społecznik Jan Lichota jest optymistą. Nie ma tu wiele patologii, wbrew powszechnej opinii - tylko marginalne przypadki. A za kilka lat będzie jeszcze piękniej.
   - PGR to w kilkusetletniej historii Lipy przecież tylko epizod. Wieś nie jest nim skażona. Trudno zmienić przyzwyczajenia starszych ludzi. Ale młodzi są zupełnie inni, ambitni, uczą się, żal im, że nie mogą tu zostać, bo nie ma pracy. A z szarzyzną będziemy walczyć, tylko na razie nie wszyscy mają pieniądze, żeby odnowić domy - twierdzi.
PIOTR SUBIK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski