Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sobiepomoc

Redakcja
Im lepiej było mnie, tym lepiej również ubogim - twierdzi Leokadia

Adam Żywiecki

Adam Żywiecki

Im lepiej było mnie, tym lepiej również ubogim - twierdzi Leokadia

Pani Leokadia kombinowała dobrze, bo wszyscy wiedzą, że najszybciej, najłatwiej i najbardzej suto dorobić się można w Polsce szmalu na niepełnosprawnych i upośledzonych. Gdyby miała odrobinkę umiaru, jeździłaby z czasem beemwicą, mieszkała w willi z basenem, odwiedzała stałą fryzjerkę w stolicy, a po ciuchy latała do samego Paryżewa. Niestety, grała za ostro, dlatego chapsnął ją prokurator.
Przez trzydzieści siedem lat swego życia Lodzia, a następnie pani Leokadia, wiodła życie przeciętnej dziewczyny i kobiety. Chodziła najpierw do podstawówki, następnie do gastronomicznej szkoły zawodowej, poszła do pracy na stołówkę do wielkiego państwowego przedsiębiorstwa. Młodo wyszła za mąż, urodziła dziecko, mąż ją zostawił dla innej, potem zakład pozbył się stołówki, a stołówka Lodzi.
Kobieta przeszła drogę będącą w ostatnich latach udziałem większości ludzi o niskich kwalifikacjach i niebogatych z domu. Zatrudniano ją w sklepach i barach na parę miesięcy i zwalniano, kosztowała gorzkiego chleba akwizycji, sprzątania, pilnowania dzieci, przeróżnych fuch "na czarno" za parę złotych... Z nocnego klubu, gdzie pracowała ostatnio jako ktoś do wszystkiego, wyrzucona została z hukiem. Szef wysunął oskarżenie, że podkradała pieniądze z kasy, Lodzia zaprzecza.
- Jego synalek przychodził i kradł, nieraz widziałam. Myślałam, że szef pozwala, więc nie meldowałam, co się będę wtrącała do rodziny. I ten hochsztapler za delikatność

zrobił złodziejkę

ze mnie.
Rok temu do zdegustowanej życiem niewiasty uśmiechnęło się szczęście i to wtedy, kiedy najbardziej go potrzebowała. Córka była w ciąży, chłopak chciał się żenić, więc trzeba było urządzić wesele. Nie było za co, Lodzi słowo _pieniądze _kojarzyło się wyłącznie z długami, które miała u licznych znajomych. Z nerwów całymi dniami bolała ją głowa do czasu, gdy przyszła niespodziana, radosna wiadomość.
Oto jakiś krewniak z Radomia grzebał w masie spadkowej po dawno zmarłych przodkach i proponował, że odpali dziesięć tysięcy złotych za jej udział własnościowy w kamienicy po praszczurach.
Kobieta pieniądze przyjęła, sprawiła wesele, urządziła pokój młodym, którzy zamieszkali z nią razem i jeszcze zostało parę groszy.
- Przeczytałam w gazecie o jakimś społeczniku z Wielkopolski, który dosłownie niczym nie dysponując stworzył instytucję pomagającą biednym i zrozumiałam, że działalność charytatywna jest również moim powołaniem.
Koleżanka pani Leokadii, zatrudniona w pomocy społecznej, wypożyczyła od swojej znajomej zatrudnionej w pewnej fundacji statut. Lodzia przepisała dokument słowo w słowo, zmieniając tylko nazwę.
Pełen wzniosłych haseł oraz celów statut nie wzbudził żadnych zastrzeżeń organu rejestrowego, tym bardziej że w składzie zarządu znalazł się jeden z większych, lokalnych biznesmenów, oczywiście na stanowisku prezesa.
- Dałem się podejść - kiwa szpakowatą głową. - Mówiąc szczerze, baba zrobiła mnie w konia jak gówniarza. Nawet bym z nią nie rozmawiał, kiedy przyszła pierwszy raz, gdyby nie to, że nie było sekretarki i ona wlazła, i zaczęła reklamować swoją działalność. Powoływała się na znajomości z ważnymi osobistościami, ogólnoludzką solidarność... I tak

byłbym ją wyrzucił

za drzwi, gdyby nie to, że ona wcale nie chciała ode mnie pieniędzy. Powiedziała: "Potrzebny jest człowiek szanowany, nieposzlakowanej opinii, o odpowiednim prestiżu". A ja po raz pierwszy startowałem w wyborach samorządowych i funkcja prezesa organizacji charytatywnej mogła być w oczach wyborców dodatkowym atutem.
Tak więc biznesmen zgodził się prezesować Fundacji, której pani Leokadia była założycielką i dyrektorką Biura. Do zarządu dokooptowała Lodzia jeszcze parę przypadkowych osób i machina ruszyła.
- Latem niektóre placówki opiekuńczo-lecznicze w województwie otrzymały krzepiące pisma - wspomina zastępca dyrektora jednej z nich. - Fundacja zawiadamiała o swoim powstaniu, prosząc jednocześnie o nadsyłanie wniosków określających nasze potrzeby. Inicjatywę uwiarygodniał podpis prezesa X., postaci ogólnie znanej. Posłaliśmy i my nasze skromne prośby...
Dyrektorka Fundacji tymczasem dopiero rozwijała skrzydła. Zawiadomiła o rozpoczęciu działalności lokalne media, dzięki czemu w radiu oraz jednej z gazet ukazały się z nią wywiady, w pozostałych zaś informacje o naborze wolontariuszy do kwestowania na ulicach.
Miejsca na zebranie użyczył prezes zarządu dysponujący sporą salą w jednym ze swoich obiektów.
- Spotkanie było nie przygotowane. Przyszedłem razem ze swoją dziewczyną, gdyż oboje mamy doświadczenie w takich przedsięwzięciach - wspomina Marek. - Ta pani nie miała puszek, identyfikatorów i zapisywała każdego, kto się zgłosił,

nawet meneli,

którzy wystają pod sklepami. Rozmawiałem z nią później, próbując coś doradzić. Powiedziała, że akcesoria dla uczestników kwest są w przygotowaniu, a co do ludzi - że zostaną zweryfikowani.
Weryfikacja odbywała się poprzez pracę, to znaczy puszkę oraz identyfikator otrzymał każdy, kto przyniósł zdjęcie. Córka pani Leokadii, która wydawała owe atrybuty, nie zadawała sobie tyle trudu, by poprosić chętnych o okazanie dowodów osobistych. Na dwadzieścia siedem osób cztery już nigdy nie pokazały się w siedzibie Fundacji, a pozostali widywali je na ulicach jak kwestują... na własny rachunek.
- Z początkiem września zadzwoniłam do Fundacji pytając, czy nie mogłaby nam w czymś pomóc. W czymkolwiek - wspomina dyrektorka jednego z domów opieki. - Nazajutrz pani Leokadia przyjechała z siedmioma ręcznikami oraz... ekipą telewizji kablowej. Telewidzowie dowiedzieli się, że otrzymaliśmy "całą partię artykułów niezbędnych do utrzymywania higieny osobistej".
Lodzia ze swadą wezwała także za pośrednictwem ekranu do przynoszenia bezużytecznych ubrań w dobrym stanie. Zbiórka wykazała, że ludzie mają dobre serca, mieszkanie pani Leokadii, czyli siedziba Fundacji, zawalone zostało rozmaitą odzieżą.
- Dyrektorka wezwała nas, żebyśmy pomogli przy sortowaniu - wspomina Agnieszka, jedna z wolontariuszek. - Spędziłyśmy przy tym całe popołudnie, a ponieważ nie udało się skończyć, przyszłyśmy również następnego dnia. Połowy rzeczy już nie było, tych najlepszych. Zostały stare szmaty, nadające się tylko do wycierania podłóg.
Lodzia powiedziała dziewczynom, że przysłano po odzież z noclegowni dla bezdomnych. Traf chciał, że pracuje tam jedna z koleżanek Agnieszki i w przypadkowej rozmowie okazało się, że to nieprawda. Podczas dwóch kolejnych zbiórek, już nie tylko ciuchów, ale wszelakich rzeczy używanych,

podejrzana sytuacja

się powtórzyła.
- Poszłyśmy z kumpelą do jednego lumpeksu, żeby zobaczyć, czy nie przyszło coś fajnego - opowiada Aga. - Patrzymy, a na półkach leżą bluzki, spódnice i spodnie, które poprzedniego dnia układałyśmy u pani Lodzi. Tknęło nas i poszłyśmy do komisu meblowego niedaleko rynku... Okazało się, że dyrektorka handluje tym, co ludzie przynoszą dla biednych. Od tego czasu przestałyśmy chodzić do Fundacji.
Pani Leokadia osiągała coraz większe sukcesy w gromadzeniu dóbr dla najbardziej potrzebujących - tyle że najbardziej potrzebująca była ona sama. Hurtownicy z serca dawali na przykład produkty spożywcze z bliskim terminem końca ważności.
- Robią teraz z kobity oszustkę, a ona ma złote serce! - komentuje jedna z sąsiadek. - Pół osiedla przy niej jadło takie cuda jak nigdy w życiu, i to dwa razy taniej niż w sklepie. Przed świętami całą ciężarówkę smakołyków przywiozła na osiedle i za parę groszy rozsprzedała.
Pani Lodzia nie ma co do uczciwości owych praktyk żadnych wątpliwości:
- Za jednym zamachem pomagałam podwójnie - przekonuje. - Na osiedlach też mieszka wielu ludzi biednych, tyle że z dachem nad głową. Dzięki mnie mogli kupować żywność za symboliczne kwoty zasilające z kolei konto Fundacji.
Niektóre wiktuały, owszem, trafiały do placówek opiekuńczych, lecz w ilościach nader skromnych.
- Ta pani za każdym razem kazała adresować do siebie listy dziękczynne. Twierdziła, że wkleja je do specjalnej kroniki. Fanfaronada budziła nasz niesmak, ale pan wie, jakie my mamy skromne fundusze do dyspozycji.
Pani Leokadia, zaopatrzona w pismo przewodnie prezesa, a także coraz liczniejsze podziękowania, odwiedzała przedsiębiorców oraz instytucje,

dopominając się gotówki

"na biednych". Efekty musiały być nie najgorsze, skoro po kilku miesiącach dyrektorka, zamiast jak dotąd na piechotę lub środkami komunikacji publicznej, zaczęła poruszać się w mieście nowiutkim tico. Zakup samochodu zbiegł się w czasie z przeprowadzinami biura Fundacji do wynajętych pomieszczeń. Szefowa tłumaczyła współpracującym z nią społecznikom, że mieszkanko jest za małe i że siedziba organizacji charytatywnej usytuowana w M-3 podważa jej wiarygodność.
- Pojechałem do pani Lodzi wieczorem, gdyż życzyła sobie pilnie harmonogramu dyżurów członków zarządu - opowiada jeden z uczestników owego gremium. - Jej wprawdzie nie zastałem, ale wpuściła mnie córka. Zdębiałem! Mieszkanie, które widziałem kilka miesięcy wcześniej, miało standard bardziej niż skromny, teraz wyglądało niczym pałac. Parkiety, flizy, marmurowe parapety, meble na zamówienie... Wie pan, dwadzieścia lat pracuję na kierowniczym stanowisku i zawsze nieźle zarabiałem, ale na takie cuda mnie nie stać.
Po powrocie do domu zbulwersowany aktywista Fundacji złapał za telefon i zadzwonił do prezesa meldując, iż ma złe przeczucia. Prezes nieco się przestraszył i nazajutrz wezwał do siebie dyrektorkę Fundacji.
- To, że kupiła samochód, traktowałem jako coś normalnego. Dzięki czterem kółkom mogła być bardziej operatywna, przy prowadzeniu jakiejkolwiek działalności trzeba od czasu do czasu przewieźć kogoś lub coś. Ustna umowa między nami była taka, że ona pracuje, a ja reprezentuję, oczywiście przy najbardziej uroczystych okazjach. Nie patrzyłem jej dotąd na ręce, bo ostatecznie to był jej pomysł, jej inicjatywa oraz jej praca.
Podczas rozmowy pani Leokadia była impertynencka. Powiedziała prezesowi, by nie wtrącał się do jej prywatnego życia (czyli urządzenia mieszkania) i

obsztorcowała biznesmena,

że opuścił dwa kolejne posiedzenia zarządu, po czym wyszła trzaskając drzwiami. Kiedy prezes doszedł do siebie, wezwał szefa ochrony swojej firmy i polecił mu przeprowadzenie delikatnego rozeznania Fundacji. Po dwóch dniach miał na biurku raport świadczący o praktykach co najmniej dziwnych.
Niektórzy z wolontariuszy biorących udział w kwestach twierdzili, że pani Lodzia zaczepiała ich na ulicy, własnoręcznie otwierała puszki i brała pieniądze bez liczenia i pokwitowania. Szefowie darmowych kuchni, noclegowni, domów opieki, przepytywani o rozmiary pomocy ze strony Fundacji, gorzko się uśmiechali.
Leokadia ukryła gdzieś "papiery" i odmówiła ich udostępnienia, a następnie zwołała nadzwyczajne posiedzenie zarządu, który zaraz w pierwszych słowach... odwołała. Na mocy statutu, w którym samowolnie zmieniła odpowiedni punkt!
Nic dziwnego, że prezes natychmiast zawiadomił prokuratora. Podczas przesłuchania dyrektorka zmiękła. Przedstawiona przez nią dokumentacja księgowa okazała się szczątkowa. Konto Fundacji, na które wpłynęło łącznie kilkadziesiąt tysięcy złotych, było puste. Pani Lodzia tłumaczyła się, że środki finansowe rozdysponowała na biednych, lecz przedstawione pokwitowania odpowiadały nikłej części środków, które przeszły przez jej ręce, w nadmiarze zresztą upierścienione złotem. Samochód kupiła na swoje nazwisko, a nie na własność organizacji, zaś wizja lokalna w jej komfortowo urządzonym gniazdku jeszcze dobitniej potwierdziła, że kombinatorka nie żyła wyłącznie ze skromnej pensji.
- To prawda, że podniosłam sobie poziom życia - powiedziała pani Lodzia podczas pierwszej rozprawy sądowej - ale wynikało to z moich obserwacji. Im dostatniej byłam ubrana, uczesana, im droższy miałam długopis i papierośnicę, tym darczyńcy byli bardziej hojni, bo wstyd im było oferować kobiecie eleganckiej dwadzieścia złotych, jak byle komu. Tak więc im lepiej było mnie, tym lepiej również ubogim. To, że zniszczyła mnie ludzka zawiść, spowoduje, że obszar biedy w mieście, który udało mi się zawęzić, znów się powiększy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski