Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Śpiewam, bo muszę

Redakcja
Jubilat (przy mikrofonie) wciąż zachowuje ogromny estradowy wigor. Podczas jednego z koncertów, brat porównał go z frontmanem słynnych Rolling Stonesów, Mickiem Jaggerem... Fot. Wacław Klag
Jubilat (przy mikrofonie) wciąż zachowuje ogromny estradowy wigor. Podczas jednego z koncertów, brat porównał go z frontmanem słynnych Rolling Stonesów, Mickiem Jaggerem... Fot. Wacław Klag
Gdyby nie Jacek Zieliński, nie byłoby krakowskich Skaldów.

Jubilat (przy mikrofonie) wciąż zachowuje ogromny estradowy wigor. Podczas jednego z koncertów, brat porównał go z frontmanem słynnych Rolling Stonesów, Mickiem Jaggerem... Fot. Wacław Klag

65 lat Jacka Zielińskiego

Przede wszystkim dlatego, że on tę nazwę wymyślił. Po wtóre - to jego wokal tak idealnie i naturalnie współbrzmiąc z głosem brata Andrzeja, twórcy repertuaru, nadał temu zespołowi wyróżniający go sound. Po trzecie - to on w 1987 roku, po sześciu latach przerwy, wznowił działalność zespołu, doprowadził do nagrania płyty, a wysoką nagrodą na festiwalu w Opolu przypomniał o klasie Skaldów, którą zrodził geniusz starszego o dwa lata Andrzeja Zielińskiego. Gdy ten po dziewięciu latach przyleciał z USA, mógł z radością wziąć udział w koncercie z okazji 25-lecia powstania grupy. Grupy, która gra nadal i ma ochotę doczekać aktywnie swego półwiecza.

Rozmawiając z braćmi przed 11 laty usłyszałem od Andrzeja Zielińskiego: - "...fakt, że Jacek w trudnej rzeczywistości lat 80. namówił kolegów, by dalej grać, to jego wielki sukces".

To wciąż był czas, kiedy ten, który stworzył styl i repertuar zespołu, wciąż mieszkał w Nowym Jorku, zatem Jacek Zieliński mógł dodawać: "Pełnię rolę kapitana płynącego z załogą po oceanie, a Andrzej jako ten, który ten statek skonstruował, zabiera się od czasu do czasu z nami... On opuszcza pokład, a my musimy kombinować dalej".

Od tamtego czasu mają Skaldowie dwóch liderów, z których to Jacek Zieliński jest, zauważmy, jedynym muzykiem w zespole, obecnym w nim zawsze.

***

Było lato 1965 roku, gdy wpadał na próby zespołu tworzonego przez brata. Gdy okazało się, że potrzebny jest wokalista, był oczywistym kandydatem. - Wtedy jako skrzypek w tego typu zespole nie miałem co robić, obowiązywał model Beatlesów - trzy gitary i perkusja, już instrument klawiszowy Andrzeja był wyjątkiem, zatem pozostawał mi jedynie śpiew, dopiero z czasem zacząłem przemycać trąbkę, a następnie skrzypce - wspomina Jacek. Zatem pewnie nieprzypadkowo mniej więcej dwa lata później wykonywał piosenkę "Śpiewam, bo muszę". Dysponując barytonem, musiał nieraz w piosenkach brata śpiewać i wysoko, na co pozwalała mu niemal trzyoktawowa rozpiętość głosu.

- Wokalistę tworzonego zespołu miałem w domu, wiedziałem, że nasze głosy są tak idealnie i naturalnie zestrojone, że mogą brzmieć jak wspaniały amerykański zespół Beach Boys, stąd większość wokali nagrywaliśmy we dwójkę. To zadecydowało o tym, że Skaldowie mieli swe oryginalne, wyróżniające nas brzmienie. Oczywiście, występowałem często w Ameryce sam, Jacek również śpiewał, gdy mnie w Polsce nie było, ale pełnowartościowi czujemy się dopiero, gdy jesteśmy razem - mówi Andrzej. I dodaje: - Jacek zawsze dźwigał na sobie ciężar głównego wokalu, co wymaga wielkiej kondycji fizycznej. A Jacek zawsze był bardzo mocny i został taki do dzisiaj, jego potężne płuca pozwalały mu śpiewać i równocześnie grać na trąbce - mówi brat. I, śmiejąc się, dodaje: - On Kryspinów może przepłynąć tam i z powrotem.

Rzeczywiście; Jacek wciąż zachowuje ogromny estradowy wigor. To on sprawił, że pięć lat temu, podczas jednego z koncertów, brat porównał go z frontmanem słynnych Rolling Stonesów, Mickiem Jaggerem...
Obaj bracia śpiewali od dziecka, wyrastali wszak w domu skrzypka Franciszka Zielińskiego i mamy góralki, mającej naturalny talent wokalny. Nieraz zatem na spotkaniach rodzinnych, czy to w Zakopanem, czy w Krakowie, stawiani byli, by było ich widać, na stole, by śpiewali na głosy, na przykład "Jarzębinę czerwoną", która była ich popisowym numerem. I tak zapracowywali sobie na czekoladę.

Oczywiście, obaj poszli do szkół muzycznych - Jacka instrumentem były skrzypce. A to wymagało jednego - codziennych żmudnych ćwiczeń, po których w nagrodę synowie byli zabierani przez tatę do kina.

- Ćwiczenie nie było moim hobby, ale jak poszedłem na dobry koncert do filharmonii, w której m.in. dwukrotnie posłuchałem Dawida Ojstracha, to po koncercie zamykałem się w kuchni i do późnej nocy ćwiczyłem... - wspomina młodszy z braci, którego ciągnęło na boisko do piłki. I w sumie znajdował na nią czas, skoro, już jako licealista, trafił do juniorów Wisły.

- Oddawałem się temu z wielką pasją, bo bardzo lubiłem piłkę nożną i z niecierpliwością czekałem na każdy trening, na kolejny mecz, po którym nagrodą była oranżada... Ale potem nadszedł czas matury i myślenia o studiach, zatem przygodę z piłką zamieniłem na kibicowanie wszystkim klubom Krakowa.

Przy okazji wyboru studiów doszło nawet do tego, że Franciszek Zieliński, mając już jednego syna na uczelni muzycznej, zaproponował drugiemu, by może wybrał prawo - Jak pomyślałem, że miałbym być prawnikiem, poczułem, że jednak bardzo chcę być muzykiem. To już był czas, kiedy Andrzej z kolegami sposobił się do stworzenia zespołu, w którym, jak sądziłem, też się znajdę - komentuje dziś Jacek.

Na studia trafił do słynnej prof. Eugenii Umińskiej, na altówkę.

Życia koncertowego zaznał Jacek Zieliński zaraz po maturze, zabrany przez ojca, na zastępstwo, w trasę po jednostkach wojskowych jako skrzypek zespołu wojskowego Desant, którego Franciszek Zieliński był kierownikiem artystycznym; szefem był major Leopold Kozłowski... - Nawet mam zdjęcie w mundurze wojskowym. A zadebiutował jako trębacz w żeńskiej grupie typu Filipinki, nazwanej Ósmaczki, bo z VIII LO, którą prowadził kolega z ławy szkolnej, Antoni Mleczko.

A potem nadeszła jesień 1965 roku - początek studiów i pierwsze występy oraz sukcesy, jeszcze lokalne, Skaldów. Po nich - nagrody na festiwalu w Opolu, nagrania radiowe, płyty (pięć longplayów w niespełna pięć lat) i piosenki, które krążąc po listach przebojów sprawiły, że Skaldowie znaleźli się w czołówce polskich zespołów.

***

W drugiej połowie lat 70. Jacek Zieliński, który nosił wonczas wielką fryzurę, niczym bohaterowie filmu "Hair" i równie wielką brodę, trafił za sprawą sąsiadki z bloku przy ul. Chrobrego, Ewy Wnukowej, do słynnej Piwnicy pod Baranami. Zaczął występować w programach kabaretu i komponować piosenki - dla Wnukowej, dla Haliny Wyrodek. Wiele z nich przetrwało do dzisiaj, jak "Wyspa" do tekstu Dymnego, która stała się jednym z piwnicznych hymnów, "Chciałbym wiedzieć, jak pan całuje" - do wiersza Elżbiety Zechenter-Spławińskiej, "Przezimujemy" - do wiersza nadwornego poety Skaldów Leszka Aleksandra Moczulskiego, "Dłonie" - do erotyku Wiesława Dymnego. Z czasem tekstów Dymnego otrzymywał Jacek coraz więcej i tak w 1980 roku powstał z nich wystawiony w Piwnicy program "Pieśń nad pieśniami, czyli ballada o miłości człowieka", w którym śpiewały też Anna Szałapak, Ewa Wnukowa, Halina Wyrodek, a grali Skaldowie, w tym kompozytor na fortepianie, jak i kilku zaproszonych muzyków. Na szczęście Polskie Radio całość nagrało i oto teraz "Pieśń nad pieśniami" ukaże się na płycie.
"Piwnica pozwoliła mi otworzyć skrzydła" - powie mi w roku 2010, gdy ukaże się płyta "Oddychać i kochać", w całości z jego muzyką. Taką właśnie piwniczną, jak i wcześniejsze piosenki, w tym m.in. "Pierwszy pocałunek", będący intymnym zwierzeniem, acz zamkniętym w słowa Leszka Aleksandra Moczulskiego, związanym z żoną Haliną, z którą 40 lat temu się pobrali.

A teraz posłuchamy "Pieśni nad pieśniami", o co zabiegał Maciej Kabata, szef fanklubu Skaldów, chcąc, by był to prezent na urodziny młodszego z braci.

6 września Jacek Zieliński skończy bowiem 65 lat, co w jego przypadku niczego nie zmienia. - Na emeryturę jako wokalista poszedłem w wieku lat 50, jestem zatem emerytem z dużym stażem, i nawet, po kolejnych podwyżkach, przekroczyła już ona próg tysiąca złotych - śmieje się muzyk.

Jak na wiek przystało, dorobił się już piątki wnuków, naturalnie uzdolnionych muzycznie, co sprawia, że starsza trójka już kształci się w tym kierunku, a Emilka idzie w ślady dziadka. Będzie miał zatem komu przekazać swoje skrzypce, otrzymane od ojca, który grał na nich tuż po wojnie, jeszcze w Orkiestrze Polskiego Radia. A otrzymał je Jacek, gdy dostał się do Liceum Muzycznego - w podstawówce służył mu instrument należący wcześniej do dziadka. Drugie skrzypce, elektryczne, także dostał od ojca, w pamiętnym sierpniu 1968 roku, po wypadku, jakiemu ulegli Skaldowie, gdy wiozący ich autobus uderzył w nocy w drzewo. Andrzej był w szpitalu, a Jacek ze złamaną nogą mieszkał wówczas w hotelu, gdzie natychmiast dojechał ojciec. Dla niego było to szczęście w nieszczęściu; wypadek synów pozwolił mu uniknąć jazdy do Czechosłowacji, gdzie jako muzyk Desantu musiałby grać podczas inwazji wojsk Układu Warszawskiego. I w tymże hotelu od napotkanych Cyganów kupił za niewielkie pieniądze świetny instrument dla syna.

***

Piosenki dla Skaldów zaczął tworzyć Jacek Zieliński właściwie dopiero w latach 80., gdy na fali powrotu dinozaurów polskiego rocka, uruchomionej przez Franciszka Walickiego, Skaldowie powrócili z powodzeniem na rynek.

Gdyby nie ów krok, nie wiadomo, czy dziś Skaldowie by istnieli. - Koledzy już mieli inne źródła zarobkowania, sam też zacząłem dużo ćwiczyć na skrzypcach, licząc się z tym, że trzeba będzie znaleźć pracę w jakiejś orkiestrze - wspomina Jacek Zieliński. Po pozostaniu w USA starszego z braci, po zmianach na rynku muzycznym Polski, jakie nastąpiły po stanie wojennym, Skaldowie na sześć lat zniknęli z rynku. Jakiś czas po powrocie z Ameryki Jacek wraz z dwoma gitarzystami grali zarobkowo w hotelu Sheraton w Bagdadzie, ale potem było coraz trudniej. "Niestety, kilkanaście nagranych płyt, tysiące koncertów nie dały nam takiego komfortu finansowego, by spokojnie siedzieć i czekać" - mówił mi 11 lat temu.

Dwa lata po reaktywowaniu zespół nagrał płytę z piosenkami nowego lidera (w tym z tytułową i przebojową "Nie domykajmy drzwi") i Konrada Ratyńskiego, śpiewającego basisty. Rok później na XXVII Festiwalu w Opolu za autorską piosenkę "Harmonia świata" Jacek Zieliński otrzymał II nagrodę (I nie przyznano).
- Pamiętam, że zebrałem wtedy dużo komplementów i poczułem się naprawdę dobrze; było mi to bardzo potrzebne, zwłaszcza że przecież był to wciąż czas, gdy prowadziłem zespół bez Andrzeja.

Sukcesem okazał się też program z kolędami Jacka i płyta "Moje Betlejem", do której nagrania tata zaprosił śpiewającą córkę Gabrielę i grającego na gitarze syna Bogumiła. Będą też coraz częściej uczestniczyć w koncertach Skaldów, wystąpią na płycie "Oddychać i kochać". - Ale nie mają "parcia na estradę", to normalne dzieci... - śmieje się Jacek Zieliński.

"Zapotrzebowanie na granie »Mojego Betlejem« jest tak ogromne, że na dziesięć lat do przodu możemy nie mieć ani jednego dnia wolnego od świąt Bożego Narodzenia do 2 lutego" - mówił parę lat temu na naszych łamach Jan Budziaszek, perkusista Skaldów.

- U Jacka Zielińskiego podziwiam radość jego śpiewania, poprzedzoną radością komponowania. A wiadomo, że zawsze będzie zestawiany z geniuszem swego brata Andrzeja. Jacek, mimo swojej, że tak powiem zwyczajności, normalności itd., to kompozytor, który wprowadził do obiegu skomponowaną przez siebie kolędę "Złota Jerozolima i biedne Betlejem". Już od kilku lat jest ona śpiewana w kościołach jako pieśń anonimowa. To może trzecia lub czwarta kolęda, nie pastorałka, powstała w XX wieku, która weszła do takiego trwałego obiegu - mówi Leszek Aleksander Moczulski, autor "Mojego Betlejem". Wspólnie stworzyli też wspomnianą już ostatnią płytę Skaldów "Oddychać i kochać", na której - jak mówi poeta - "chcieli pokazać późniejsze fazy miłości, to, jak wygląda dalszy ciąg baśni, ten po słowach »żyli długo i szczęśliwie«".

I takiego to długiego i szczęśliwego życia życzy Jackowi Zielińskiemu poeta. Wszak jeszcze tylko cztery lata i przypadnie półwiecze zespołu.

- Chciałbym, żeby się odbyło, to ładna liczba; mam nadzieję, że dotrwamy i że jeszcze coś się po drodze artystycznie wydarzy - mówi Jacek Zieliński.

Wacław Krupiński

Huczą czasu niebieskie młyny

Czas gna świętować Jacka uroczyste urodziny

(...)

Nie domykajmy drzwi

Bo spełniają się przynajmniej niektóre sny

A w sercach wszystkich niech będzie dobrze słychać

Oddychać i kochać, kochać

i oddychać

Kiedy brak przyjaciół i ich dobrej

rady

Słuchaj i słuchaj Jacka Upaniszady

To nasz o stu barwach życzeń kwiat

Nucony Jackowi na urodziny 65 lat

Leszek Aleksander Moczulski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski