Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sprawiedliwych odruch bezwarunkowy

Redakcja
Wieczorną rozmowę przerwało gwałtowane łomotanie do drzwi. Mosze zerwał się od stołu i podszedł do okna. Po chwili był już na parapecie, wciśnięty pomiędzy dwie framugi. Marian Włodarczyk zamknął za nim otwarte skrzydło okna i skierował się do drzwi. Uderzenia były oraz bardziej gwałtowne.

Historia i współczesność

- Otwierać, policja! - rozległ się mocny męski głos. Za drzwiami stał granatowy policjant w towarzystwie ubranego po cywilnemu Niemca. - Pan tu jest administratorem? Chcemy sprawdzić budynek.

Kontrola przebiegła pomyślnie. Żadnemu z intruzów nie przyszło do głowy, że w zaciemnionym z obu stron oknie kryje się człowiek. - To była kamienica czynszowa, z grubymi murami - wspomina Krzysztof Włodarczyk, syn Mariana.- Nie miała zwykłych okien, tylko takie z podwójnymi framugami i dużą, wolną przestrzenią między nimi. Pamiętam, że w dzieciństwie zdarzało nam się chować tam dla zabawy.

Dwie kenkarty, jedna osoba

Mieszkanie w budynku przy ul. Zakątek, w rejonie sąsiadującym z cmentarzem Rakowickim i dworcem kolejowym, było maleńkie, typowa pojedynka o powierzchni dziewiętnastu metrów kwadratowych. Trudno wyobrazić sobie, że na tak niewielkiej przestrzeni można było ukrywać zbiegów z getta. Mosze Bejski, uratowany przed zagładą, tak pisał kilkadziesiąt lat później do Muzeum Yad Vashem o swoich wybawcach: "Jedynym znanym mi adresem oprócz getta i obozu było miejsce zamieszkania Mariana Włodarczyka. Przyjęto mnie ciepło i przyjaźnie wraz z Salkiem Katzengoldem, z którym wspólnie uciekliśmy po ostatniej akcji. Zaskoczony, spotkałem w mieszkaniu mojego przyjaciela Flintensteina, który od dłuższego czasu już się tam ukrywał. W ten sposób w jednopokojowym mieszkaniu, prócz polskiej rodziny, zamieszkało jeszcze trzech Żydów. Rodzina Włodarczyków, biedna i pozbawiona środków do życia, dzieliła się z nami każdą kromką chleba. Ja oraz moi koledzy spaliśmy na małej antresoli". - Antresola to za dużo powiedziane - komentuje dziś te słowa syn Mariana Włodarczyka. - Mieszkanie było małe, ale wysokie. Ojcu udało się zrobić taki schowek, w którym od biedy można było spać. O wyprostowaniu się nie było jednak mowy.

Mosze Bejski, świadek na procesie Adolfa Eichmanna, ukończył po wojnie studia prawnicze. W Izraelu został sędzią Sądu Najwyższego i był inspiratorem powstania Instytutu Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu Yad Vashem oraz jego dyrektorem. To właśnie jego podpis znajduje się na pamiątkowym dyplomie, który otrzymali pośmiertnie Włodarczykowie, jako sprawiedliwi wśród narodów świata (Marian Włodarczyk zmarł w roku 1951, trzy miesiące po ciężkim pobiciu przez ubeków, Zofia - w roku 1958).

- Dlaczego Włodarczykowie udzielali pomocy? - Z ich strony był to po prostu odruch bezwarunkowy - pada odpowiedź.

Ocalenie osoby pochodzenia żydowskiego było ekstremalnym wyzwaniem i wymagało współpracy wielu osób. Oszacowanie skali udzielonej pomocy jest dziś zadaniem karkołomnym. W Polsce na dziesiątki lat nad tym zagadnieniem zapada zasłona milczenia. - Nikt nie zajmował się dokumentowaniem pomocy dla Żydów w czasach Bieruta, Gomułki czy Ochaba - podkreśla Krzysztof Włodarczyk, przewodniczący środowiskowego, krakowskiego koła Towarzystwa Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. - Dzisiaj na odtworzenie wielu historii jest już za późno. Maleje liczba bezpośrednich uczestników tamtych zdarzeń. Tylko w ubiegłym roku z naszego czterdziestoosobowego koła odeszło sześć osób, w tym roku - już jedna.
Historycy podają różne liczby ocalonych z Zagłady przez Polaków. Najczęściej mówi się o 150 tysiącach, choć szacunek ten wydaje się mocno zaniżony, gdyż trudno nie odnieść wrażenia, że pomoc ta miała charakter powszechny. Jednym z nielicznych badaczy, którzy podjęli to zagadnienie, był nieżyjący już historyk prof. Tomasz Strzembosz (zmarł w roku 2004), współzałożyciel Komitetu dla Upamiętnienia Polaków Ratujących Żydów. Dziś spuścizną po prof. Tomaszu Strzemboszu opiekuje się Jan Żaryn, profesor Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. - Dokumentacja Yad Vashem, która obejmuje ponad 6 tys. osób, jest niepełna z wielu powodów, m.in. dlatego że nie uwzględnia relacji polskich, a także pomocy nieskutecznej, a udzielanej Żydom na różnych etapach, czy też prób podejmowanych dla ich ocalenia przez Polaków, z którymi ocaleni nie mieli bezpośredniej styczności - stwierdza. - Szeroka rzesza osób, wśród nich księża, zajmowała się wytwarzaniem fałszywych potwierdzeń metryk urodzenia, dokumentów parafialnych (mamy w zbiorach komitetu np. oryginał metryki, która została przekazana do takich potrzeb) pozwalających na dalsze otrzymywanie kenkart czy świadectw zatrudnienia.

Pomocy udzielał rząd RP na wychodźstwie, osoby i ugrupowania konspiracyjne zaangażowane w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego - w tym głównie Polacy w Radzie Pomocy Żydom "Żegota", ale także osoby indywidualne i całe rodziny. Wsparcie nieśli tak mieszkańcy dużych miast, jak i małych miasteczek. Zdaniem profesora Grzegorza Brandta z IPN Żydów ratowała polska prowincja (wieś - ok. 45 proc., małe miasteczka - 15 procent), prof. Jan Żaryn podkreśla dodatkowo rolę dworu, ostoi polskiego patriotyzmu, który przyjął na siebie również obciążenia wynikające z pomocy Polakom wysiedlonym z Rzeszy do Generalnej Guberni. Dziś znane są świadectwa postaw takich osób jak Irena Sendlerowa, która wraz z innymi uratowała w Warszawie ok. 2,5 tys. dzieci Żydów, czy Henryk Sławik, polski dyplomata na Węgrzech, uczestnik trzech powstań śląskich, który ocalił ok. 5 tys. Żydów.

Pomagał Kościół. Jednym z krakowskich księży, który przyczynił się do uratowania Żydów, jest biskup Albin Małysiak (świadectw pomocy ze strony osób duchownych, księży, jak choćby ostatnio odznaczonego ks. Marcelego Godlewskiego, i przede wszystkim sióstr zakonnych, jest tak wiele, że trudno byłoby w tym miejscu przytoczyć nawet drobną część z nich). Hanna Krall, wybitna reportażystka, pisze, że do jej uratowania przyczyniły się 34 osoby. Dzięki pomocy Polaków przetrwało okupację wielu wybitnych Żydów - m.in. ambasador Izraela w Polsce Szewach Weiss, reżyser Roman Polański, pisarz Jerzy Kosiński (autor skonfabulowanego "Malowanego ptaka", który słusznie uznany został za książkę antypolską).

Sukienka dla przyjaciółki

Szymek, Loja, Leib, Tonia Olmerowie, Maria i Moniek Lauderowie, Borys Ikowicz, Aszer Rafałowicz, Zelik Frenkiel to nazwiska 9 osób, które ocalili Maciej i Marianna Konieczni z dziećmi - Marią, Piotrem i Mieczysławem we wsi Dzierzążnia w województwie kieleckim. - Ojciec i bracia wykopali dwa schrony podziemne, jeden pod domem, drugi pod stodołą. Nie wiem, jakim cudem udało nam się, piętnaściorgu w sumie osobom, utrzymać w warunkach okupacyjnych przy życiu - wspomina Maria Konieczna. - Nie chcąc zwracać uwagi, piekliśmy nocami chleb przy zasłoniętych oknach i bardzo słabym świetle. W 1943 roku przyjechali do nas Niemcy. Pamiętam, że przykładając pistolet do skroni mojego ojca, próbowali wymusić na nim informację o ukrywanych. Nic jednak nie wskórali. W styczniu 1945 roku nasi Żydzi mogli opuścić schrony.
Polacy płacili gardłem. Polska była jedynym krajem, w którym za pomoc Żydom karano śmiercią. Rozporządzenie Hansa Franka z 15 stycznia 1941 roku nakładało ją m.in. na osoby, które dawały schronienie, przewoziły Żydów, dawały i sprzedawały im rozmaite towary oraz nie zgłaszały miejsca ukrycia zbiegów. Wszelkie statystyki milkną wobec bezpośrednich relacji z miejsc zbrodni popełnionych na Polakach - np. Sulimira Stanisława Źuka, który przeżył mord 1200 mieszkańców Huty Pieniackiej dokonany m.in. w odwecie za ukrywanie 100 Żydów, czy Tadeusza Obary, jednego z ocalonych mieszkańców kieleckiego Michniowa, wioski zamienionej w popiół.

Obecnie w Watykanie trwa proces beatyfikacyjny rodziny Ulmów. Mordu na niej dokonali niemieccy żandarmi 24 marca 1944 roku o świcie. Zginęło wówczas ośmiu ukrywanych Żydów, 5 mężczyzn z Łańcuta oraz 3-osobowa rodzina z sąsiedztwa i cała rodzina Ulmów - rodzice: Józef i Wiktoria oraz sześcioro ich malutkich dzieci, siódme dziecko zginęło w łonie matki. Takich świadectw są dziesiątki.

Informacje o zagładzie dotarły do Krakowa w połowie 1942 roku, wraz z wiadomościami o losach pierwszego transportu z krakowskiego getta. - Rozchodziły się bardzo szybko głównie dzięki kolejarzom, z którymi mieliśmy bezpośredni kontakt, gdyż mieszkaliśmy przy ul. Wielickiej w budynku z mieszkaniami dla pracowników kolei - wspomina Maria Nowak z d. Bożek, rocznik 1920, która w okresie okupacji przyczyniła się do uratowania szkolnej koleżanki. - Żydzi przed wysłaniem transportu informowani byli, że jadą do pracy na wschodzie. Od kolejarzy dowiadywaliśmy się, że pociąg wjeżdżał w lasy gdzieś za Rzeszowem, prawdopodobnie chodziło o Bełżec. Wokół czuć było fetor palonych ciał.

Maria Nowak-Bożek siedziała z Heleną Goldstein w jednej szkolnej ławce przez siedem lat. Ojciec koleżanki został wywieziony z getta już pierwszym transportem, drugim - jej matka. - Początkowo mogłam z Heleną spotykać się co jakiś czas, gdyż administracja getta wystawiała nam wtedy przepustki. Folksdojcze dziwili się tylko, że tylu Polaków ma do odebrania odzież uszytą przez żydowskich krawców albo zrobione przez nich buty. W późniejszej fazie okupacji nie było to już możliwe. Wykorzystałam jednak fakt, że dzięki kontaktom konspiracyjnym docierał do getta Roman Bartel, zaprzyjaźniony student medycyny. Wiadomości, które dotarły do niego, były bardzo niepokojące. Helena po śmierci rodziców popadła w całkowitą apatię - nie jadła, nie myła się, siedziała na łóżku osowiała. Postanowiliśmy uwolnić ją z getta. Najważniejsza była kwestia dokumentów. Nie stać mnie było na wypełnioną kenkartę z świadectwem chrztu, kupiłam ją in blanco, z danymi do wypełnienia. Nie zastanawiając się, wpisałam do niej swoje dane.

Ucieczka z getta była możliwa dzięki pracy wykonywanej przez grupy Żydówek poza jego granicami. Helena Goldstein odłączyła się od swojej grupy, gdzieś w rejonie dzisiejszej ul. Kopernika. Maria Bożek-Nowak nałożyła jej na kołnierz niewielkie futerko, żeby wyglądała tak jak większość Polek. - Z chwilą odebrania Żydom futer widok takiej osoby był bardzo podejrzany - wspomina. - Ciemnowłosa Helena miała dodatkowo dość typowy semicki wygląd. Do mieszkania dotarłyśmy po dziewiętnastej wieczorem, ryzykując jazdę tramwajem przez getto.
Pobyt na terenie Krakowa dwóch osób o identycznych danych personalnych był bardzo ryzykowny, dlatego Helenę Goldstein przewieziono na ul. Mikołajską do Romana Bartla, a następnie - po kilku dniach z fałszywą kenkartą i odpisem świadectwa maturalnego oraz odpisem prawdziwej metryki urodzenia Marii Bożek-Nowak wysłano z koleżanką na fałszywych papierach do Warszawy. Pracowała tam na kolei, a mieszkała przez dłuższy czas w wilii na Żoliborzu, gdzie - jak się zorientowała - funkcjonowała głęboko zakonspirowana komórka Armii Krajowej. Bezpośrednio przed wybuchem powstania, gdy placówce groziła dekonspiracja, i po zawarciu fikcyjnego ślubu, który gwarantował jej legalne papiery, dotarła do Jeleniej Góry, czyli ówczesnego Hirschenbergu. - Zrobiłam wtedy paczkę i wysłałam w niej swoją nową sukienkę z wełenki - opowiada Maria Nowak. - Byłam przekonana, że w warunkach frontowej zawieruchy, która się rozpętała, moja przesyłka nie dotrze. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam Helenę w pierwszych miesiącach po wyzwoleniu właśnie w tej sukience.

Losy obu pań związały się na długie lata. Helena Szymczak z d. Goldstein pracowała przez lata w krakowskim Orbisie. Gdy przeszła na emeryturę, pani Maria Nowak, farmaceutka z zawodu, zaproponowała jej pracę księgowej w powadzonej przez siebie aptece. - Zmarła nagle, w nocy z soboty na niedzielę w czerwcu 1986 roku - moja rozmówczyni z trudem próbuje ukryć szloch.

Po prostu sąsiedzi...

Mieszkali w jednej wsi - w Krasnem Potockiem pod Nowym Sączem. Piotr Król miał w niej tartak z maszyną parową i młynem wodnym. Emil Steinlauf, sąsiad, zajmował się rolnictwem. - Rodzice utrzymywali ze Steinlaufami przyjacielskie kontakty. Gdy powstało w Nowym Sączu getto, cała sześcioosobowa rodzina została w nim osadzona - wspomina Artur Król, syn Piotra. - Mamusia odwiedzała ich do chwili, gdy było to jeszcze możliwe. Żydzi spodziewali się najgorszego. Emil Steinlauf, gdy rozpoczęła się pacyfikacja getta, zwrócił się do mamusi o pomoc w ukryciu. "Jeśli zdołacie uciec z getta, to oczywiście chętnie pomożemy" - padła odpowiedź. Tatuś przysposobił dla nich komórkę na strychu znajdującym się nad stajenką. Emil z Sarą i dziećmi - najstarszą córką Lolą, Leonem, Różą i Janiną mieszkali w niej od 23 sierpnia 1942 roku do 31 stycznia 1945.

Przez cały ten czas przebywali w ukryciu, nie mogli wychodzić na zewnątrz, gdyż w gospodarstwie panował duży ruch. Co chwilę na jego teren wjeżdżali Niemcy wozami z drewnem do przetarcia lub ze zbożem. Najtrudniejsze chwile nastąpiły w roku 1943, gdy załamywał się front pod Stalingradem i na wschód zdążały wielkie formacje niemieckie. - Któregoś dnia zatrzymał się u nas duży konwój frontowy. Na placu tartacznym mieliśmy pojazdy pancerne i ciężarówki - wspomina Artur Król. - Pomogła dobra znajomość niemieckiego przez ojca, ale było bardzo niebezpiecznie, gdyż hitlerowcy stacjonowali na naszym terenie przez 5-6 tygodni. Przeżyliśmy chwile grozy, gdy jeden z oficerów postanowił wejść na strych. "Proszę tam nie wchodzić, schody są zniszczone i można zrobić sobie krzywdę" - ostrzegł go tatuś. Niemiec posłuchał i do tragedii nie doszło. Przyznam się, że nie wiem, jak rodzicom udało się zapewnić wszystkim nam przetrwanie w okresie straszliwej okupacji. Z uciekinierami rodzice mieli na utrzymaniu 15 osób.
Rodzina Steinlaufów wyjechała do Izraela. Pan Artur utrzymuje z nimi stały kontakt. - Z grona uratowanych żyją jeszcze dwie córki Emila Steinlaufa - Lea (Lola) Goldbau, która ma już 84 lata, i Soszana (Róża) Neuhaus - 80 lat. W Izraelu byłem dwukrotnie - raz na zaproszenie uratowanej rodziny, a raz z Radą Miasta Nowy Sącz, co było dla mnie dużym przeżyciem, gdyż mogłem zobaczyć Ziemię Świętą.

Krakowscy sprawiedliwi zapraszani są na spotkania organizowane przez grupy młodzieży żydowskiej odwiedzające Polskę, utrzymują bliskie kontakty z "Dziećmi Holocaustu", organizacją zrzeszającą osoby uratowane z Zagłady. Każda z nich pozostawia po sobie pamiątkę. Krzysztof Włodarczyk ma ich już kilkanaście. Każda opatrzona jest angielskim tekstem: "Błogosławieństwo dla tego domu. Przez tę bramę nie przechodzi smutek, do tego mieszkania można wejść bez trudu. Nie bójcie się, w tym miejscu nie będzie żadnych konfliktów, jest to miejsce błogosławieństwa i pokoju". Jeśli zatem prawdziwe jest stwierdzenie pochodzące z Talmudu i będące mottem medalu Yad Vashem, które mówi, iż ten, kto ratuje jedno ludzkie życie, ratuje cały świat, to rodzi się pytanie, ile światów uratowali w okresie okupacji Polacy?

Janusz Michalczak

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski