MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Styl w polityce

Redakcja
Tym, co jako pierwsze zmienia się wraz ze zmianą cywilizacyjną jest język. Kiedyś pojęcie "mąż stanu" odnoszono do polityków, których działalność stanowiła przełom wobec status quo. Byli to wybitni przywódcy, którzy potrafili pociągnąć za sobą innych, by dokonać istotnej zmiany. Obecnie mężem stanu nazywamy każdego, kto osiągnie wyższe stanowisko państwowe - premiera, ministra spraw zagranicznych, marszałka Sejmu. Podobnie rzecz się ma ze słowem "charyzma". Posiada ją każdy polityk, który zostanie przywódcą partii. W przypisywaniu politykom charyzmy celują dziennikarze. Max Weber, który spopularyzował ten termin, rezerwował wprawdzie to pojęcie do osób naprawdę wybitnych - przykładami przywódców charyzmatycznych byli według niego prorocy, wybitni politycy, potrafiący natchnąć swoich zwolenników wiarą w swe dziejowe powołanie, ale tym nikt się nie przejmuje. Ta nowomowa uzwyczajnia nadzwyczajność, sprowadza wybitność do przeciętności. Jakich słów mamy tedy użyć, gdy napotkamy człowieka rzeczywiście obdarzonego niezwykłymi przymiotami?

Do cech często spotykanych u wybitnych mężów stanu należą zdolności oratorskie. Fragmenty parlamentarnych wystąpień Winstona Churchilla dotąd się pamięta. Niektórzy byli wybitnymi pisarzami. Książki Churchilla, pamiętniki Charlesa de Gaulle'a, wystąpienia i artykuły Józefa Piłsudskiego napisane były świetnym językiem, świadcząc o talencie literackim autorów. Chociaż taki Włodzimierz Lenin był grafomanem, a i Bismarck też nie pozostawił po sobie wartej zapamiętania spuścizny literackiej.
Współczesnym politykom przemówienia piszą specjaliści (speechwriters). Niektórzy polscy politycy wydali wprawdzie po odejściu z urzędu książki, ale są to, niekiedy przynajmniej, składanki z notatek służbowych autorstwa podwładnych. Jest wśród byłych lub obecnych polityków kilku mających dobre pióro, ale żaden z nich nie osiągnął większych na polu polityki sukcesów. Zmienił się styl polityki, sposób jej uprawiania oraz kaliber ludzi, których to zajęcie pociąga.
Przywódcę charyzmatycznego tworzą zwolennicy przekonani o jego nadzwyczajnych właściwościach. W wyjątkowe wyczucie sytuacji politycznej i zdolności przewidywania Józefa Piłsudskiego wierzyli wszyscy jego współpracownicy. Świadczą o tym choćby wspomnienia Bogusława Miedzińskiego. Podobnie w środowisku bolszewików było z Leninem. Wierni zwolennicy są niezbędni, kiedy dochodzi się do władzy; są też potrzebni tam, gdzie wierność jest przymiotem najważniejszym. Sytuacja się zmienia, kiedy przywódca po zdobyciu władzy musi odwołać się do szerszej zbiorowości - społeczeństwa, wyborców. Obsadzając stanowiska państwowe, które wymagają kompetencji, a nie tylko lojalności, musi sięgnąć poza grono wiernych popleczników, wśród których pula kompetencji jest dość ograniczona. Zasługi z okresu walki o władzę muszą zostać nagrodzone, ale przywódca musi wyznaczyć tym łupom precyzyjną granicę. W innym wypadku nadmiar ludzi niekompetentnych na ważnych państwowych stanowiskach może prowadzić do klęski. Jak zatem rządzić aparatem, w którym polegać trzeba również na ludziach niebędących ślepo wiernymi zwolennikami?
Różnie z tym problemem sobie radzono. Zdaniem Richarda Neudstadta, amerykańskiego historyka badającego style rządzenia poszczególnych prezydentów, do najskuteczniejszych należał Franklin D. Roosevelt. Oliver Holmes, ówczesny sędzia Sądu Najwyższego, scharakteryzował Roosevelta jako człowieka o "drugorzędnym umyśle, lecz pierwszorzędnym temperamencie". Być może jest to cecha niezbędna dla wielkiego polityka. Neudstadt szczególnie podkreślał u Roosevelta umiejętność pozyskiwania informacji z różnych źródeł, także nieformalnych. Kontrolował swoich podwładnych przez zmuszanie ich do konkurowania o swe względy. Metoda "dziel, by rządzić" jest stara jak świat. Ale Roosevelt był zarazem świadom celu, do którego dążył i umiał wytworzyć wśród współpracowników przekonanie, że wie, czego chce, że to, czego chce, jest słuszne i że wie, jak to osiągnąć. Tylko żywiąc taką wiarę w talenty przywódcy ludzie wartościowi zechcą poświęcić czas, energię i talent na ciężką pracę w warunkach konfliktu i niepewności.
Urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych jak każdego najwyższego przywódcy politycznego personifikuje ideę interesu ogólnego. Utrzymanie stanowiska wymaga przekonania wyborców, że dana jednostka posiada najlepsze kwalifikacje do określenia i osiągnięcia stanu będącego w interesie ogółu. Żadne inne stanowisko polityczne nie ma tego charakteru.
Zauważmy na marginesie, że problemem konstrukcji ustrojowej w Polsce jest brak jasności co do tego, kto personifikuje ideę racji stanu. Wedle konstytucji rządzi i odpowiada za stan państwa premier; uprawnienia prezydenta są ograniczone, choć może on - za pomocą veta - skutecznie blokować inicjatywy legislacyjne rządu. Jeżeli rząd nie ma w Sejmie większości konstytucyjnej, a nie ma jej prawie nigdy, to efektem - w warunkach konfliktu między rządem a prezydentem - jest zablokowanie procesu rządzenia.
Spójrzmy z tej perspektywy na historię ostatniego dziewiętnastolecia w Polsce. Generał Wojciech Jaruzelski znalazł się po wyborach 4 czerwca 1989 roku na politycznym marginesie. Był - by użyć amerykańskiego określenia - "kulawą kaczką". Przez krótki czas "przywództwo" polityczne sprawował premier Mazowiecki, lecz nie wykazał się zdolnością do inspirowania kogokolwiek do czegokolwiek. Prezydent Wałęsa miał niewątpliwie temperament pierwszej klasy - i to tyle… Jego skłonność do instrumentalnego traktowania współpracowników - koncepcja "zderzaków" - doprowadziła do sytuacji, w której nie mógł liczyć na niczyją lojalność. Jedynym sojusznikiem, jaki mu pozostał, był Mieczysław Wachowski. Prezydent Kwaśniewski był drugorzędnym intelektem, zdolnym manipulatorem, ale temperamentu, jak i silnej głowy mu nie dostawało.
Mimo że realna władza jest w rękach premiera, a zatem ludzie z temperamentem politycznym o to stanowisko właśnie powinni się ubiegać, to jest odwrotnie - prawie wszyscy ambitni politycy w Polsce marzą o urzędzie prezydenta. Tak było z Marianem Krzaklewskim i tak jest w przypadku Donalda Tuska. Wyjątek od tej reguły stanowi Jarosław Kaczyński, który na urzędzie prezydenta chciał mieć brata, zaś sam pragnął dla siebie stanowiska premiera. Takie dążenie do zachowania dwóch najwyższych stanowisk w państwie w rodzinie jest symptomatyczne dla ich mentalności.
Wydaje się bowiem, że najważniejszą cechą Lecha i Jarosława Kaczyńskich jest nieufność do otoczenia. Ich względnym zaufaniem cieszą się starzy współpracownicy lub młodzi ludzie, jak Zbigniew Ziobro, którzy dzięki ich protekcji, nie mając wcześniej doświadczenia politycznego, zrobili błyskawiczne kariery. O tym, że zaufanie to jest względne, przekonał się uważany do niedawna za "trzeciego bliźniaka" Ludwik Dorn. Takich ludzi też widział w swoim rządzie Jarosław Kaczyński, oczekując od nich przede wszystkim osobistej lojalności, a dopiero na drugim miejscu kwalifikacji. Niestety, w wielu wypadkach osobista lojalność okazała się iluzją, a brak kwalifikacji i nadmierna agresywność przyczyniły się do ogólnie negatywnej oceny rządów PiS i porażki tej partii w ostatnich wyborach.
Premier Donald Tusk, podobnie jak Marian Krzaklewski, marzy o prezydenturze, choć - w odróżnieniu od niego - miał odwagę przyjąć stanowisko premiera. O intelekcie trudno się wypowiadać na podstawie specjalistycznych prac z dziedziny historii Gdańska. Temperament można osądzić tylko na podstawie zręcznego pozbycia się przez Tuska współzałożycieli PO, Andrzeja Olechowskiego i Macieja Płażyńskiego, a później głównego w niej konkurenta - Jana Rokity. Te dokonania świadczą o umiejętności prowadzenia rozgrywek wewnątrzpartyjnych, ale nie pozwalają ocenić umiejętności w rządzeniu. Jego działalność jako premiera polega głównie na rozgrywce z PiS oraz z prezydentem Kaczyńskim, w której zręcznie wykorzystuje ofensywny potencjał swego otoczenia. W odróżnieniu od wałęsowskich "zderzaków" Stefan Niesiołowski, Zbigniew Ćwiąkalski, Radosław Sikorski i paru innych pełnią rolę "zagończyków", polegającą na stałym nękaniu przeciwnika i podważaniu reputacji głównych postaci politycznych PiS. Uwalnia to premiera Tuska z angażowania się w bieżącą walkę z politycznym przeciwnikiem i umożliwia mu kreowanie się na zwolennika kompromisu i zgody w obliczu agresywnych działań politycznych oponentów. Do tego jednak nie trzeba ani drugorzędnego intelektu, ani pierwszorzędnego temperamentu, wystarczy tylko trochę sprytu.
Wszystko to jest zajmujące i stanowi łakomy żer dla mediów. Pytanie tylko, gdzie tu jest miejsce na interes ogólny?
ANTONI KAMIŃSKI*

*Autor jest profesorem politologii, pracownikiem PAN, przewodniczącym Stowarzyszenia "Obywatelska Polska", byłym prezesem Transparency International - Polska, ekspertem Obserwatorium Polityki Polskiej przy Centrum Informacji Obywatelskiej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski