Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sugar Man

Redakcja
Życie często wyprzedza film z prędkością wyższą niż dozwolona. Tak jest w przypadku historii Sugar Mana, a raczej Sixto Rodrigueza. Jej sfilmowanie przyniosło reżyserowi Markowi Bendjelloulowi Oscara dla najlepszego dokumentu.

Rafał Stanowski: FILMOMAN

Biografia Rodrigueza jest tak niewiarygodna, że aż nie do uwierzenia. W latach 50. był amerykańskim muzykiem, świetnie się zapowiadającym, porównywanym – całkiem słusznie – do Boba Dylana. Pech jednak sprawił, że nie udało mu się wskoczyć do pociągu zwanego show-biznesem. Wydawało się, że przepadł, umarł, podpalając się na scenie, zniknął. A jednak na drugim końcu świata...

Kłopot w tym, że aż mnie korci, by wszystko Państwu opisać. Ale nie mogę, by nie popsuć fascynującego seansu. Seansu, na którym oczy widowni otwierają się coraz szerzej. Reżyser trafił na historię niesłychaną, taką, o której marzą dziennikarze myślący o nagrodzie Pulitzera. Historię, w której jak w pryzmacie odbijają się różne tonacje show-biznesu. Ten film jest przypowieścią o tym, że życie bywa nieprzewidywalne. Gdy sądzimy, że zamknęło się już na cztery spusty, nieoczekiwanie może uchylić przed nami drzwi do nowego świata. W tym kontekście przypominam sobie słynny dokument muzyczny "Buena Vista Social Club” Wima Wendersa. On także wydobył niszowych muzyków z globalnej niepamięci, otwierając przed nimi największe sceny świata.

"Sugar Man” ujmuje od pierwszego kadru, gdy przenosimy się na malownicze wybrzeże Republiki Południowej Afryki. Reżyser prowadzi narrację podobnie do filmu fabularnego. Buduje przed nami obraz niezwykłej osobowości, zawieszonej między koniecznościami być i mieć. Człowieka wyautowanego ze społeczeństwa, nieprzystającego, a zarazem (a może przez to) dotykającego geniuszu. Muzyka Rodrigueza, a zwłaszcza jego przenikliwe, poetyckie teksty płyną z ekranu do naszej świadomości. Podobnie swego bohatera pokazywał Kevin Macdonald w doskonałym "Marleyu”, którego również tu opisywałem.

"Sugar Man” nie zdobyłby takiej popularności, gdyby nie jedno, podstawowe założenie. Założenie, wydawać się może, niezgodne z zasadami współczesności, nieprzystające do reguł panujących w show-biznesie. Dokument Bendjelloula nie próbuje podążać drogą tandetnych reportaży, które zalały telewizje. Nie tabloidyzuje faktów, żebrząc o masową popularność. Niezwykle rzetelnie, a zarazem w sposób empatyczny, pełen zrozumienia dla bohatera przeciera ścieżki jego losu. To film pełen ciepła, optymizmu, wiary, że warto mieć nadzieję – mimo wszystko i mimo przeciwności. Szkoda że takie kino jest dziś w defensywie. Coraz częściej reguły dyktuje mocny, szokujący temat, a nie przenikliwe spojrzenie na człowieka.

Niedawny werdykt Amerykańskiej Akademii Filmowej, która nagrodziła film Oscarem, zapewne oświetli mu drogę w kinach. Mam nadzieję, że produkcja zostanie też doceniona w Polsce, gdzie dokument z dużego ekranu wyrugowały nieprzychylne prawa rynku. Oglądając takie filmy, widownia powinna przypomnieć sobie, że kino nie składa się tylko z wybuchów i pocałunków. A życie potrafi być bardziej zaskakujące niż fantastyczna bajka.


FOT. GUTEK FILM

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski