Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sukces mojej córki to nie przypadek

Rozmawiał Hubert Zdankiewicz
Robert Radwański mile wspomina juniorskie sukcesy w Londynie swoich córek – Agnieszki i Urszuli
Robert Radwański mile wspomina juniorskie sukcesy w Londynie swoich córek – Agnieszki i Urszuli fot. Paweł Relikowski
Rozmowa. – Graliśmy na trawie. Tyle że na sztucznej, która w Krakowie była pod balonami bardzo popularna. Tak było np. niedaleko naszego domu – wspomina ROBERT RADWAŃSKI, ojciec i wieloletni trener Agnieszki, która dziesięć lat temu wygrała juniorski Wimbledon

– Pamięta Pan pierwszy trening z Agnieszką na trawie?

– Szczerze mówiąc, nie za bardzo, choć przecież ta nawierzchnia kojarzy mi się z niemal wszystkim, co najlepsze w karierach obu moich córek. Pamiętam tylko, że to było w Halle, gdzie Agnieszka zagrała turniej tuż przed Wimbledonem [Gerry Weber Junior Open – red.].

– Ja za to pamiętam, co powiedziała Pana starsza córka kilka tygodni wcześniej, po wygraniu pierwszego w karierze turnieju ITF na warszawskim Ursynowie.

– Też to pamiętam. Mówiła, że trochę boi się trawy...

– Dodała, że nie ma nawet jeszcze odpowiednich butów do gry na niej.

– A potem doszła w Halle do finału, który przegrała z Mariną Eraković. Wygrała też, razem z Ulą, rywalizację deblistek. Od pierwszego meczu widać było, że świetnie sobie radzi na trawie. Dobrze się porusza i w ogóle wszystko przychodzi jej z łatwością.

– Skąd taka smykałka do gry akurat na tej nawierzchni? W tamtych czasach w całej Polsce był tylko jeden kort trawiasty. W ogrodach warszawskiej rezydencji ambasadora Wielkiej Brytanii. W dodatku w kiepskim stanie.

– To prawda, ale my akurat przez wiele lat graliśmy na trawie. Tyle że na sztucznej, która w Krakowie była pod balonami bardzo popularna, choć raczej nie ze względu na tenisistów. Tak było np. niedaleko naszego domu. Graliśmy tam po kilka miesięcy w roku, był więc czas, żeby przyzwyczaić się do specyfiki tej nawierzchni, choć sztuczna trawa trochę różni się od prawdziwej. Piłka zachowuje się jednak bardzo podobnie, nisko się odbija, trochę się ślizga, bo zawsze było tam też trochę piasku. Krótko mówiąc – sukcesy Agnieszki w Londynie nie były dziełem przypadku, bo przygotowywała się do Wimbledonu, grając ze mną pod balonem na Grzegórzeckiej. Na zniszczonej przez piłkarzy sztucznej trawie. Tak było zarówno przed jej juniorskim zwycięstwem w 2005 r., jak i przed seniorskim finałem w 2012 r.

– Finałem, w którym była bliska pokonania Sereny Williams. Zabrakło naprawdę niewiele, dosłownie kilku piłek, bo w trzecim secie Amerykanka miała już strach w oczach.

– Nie ma co gdybać, niemniej trochę szkoda, że Agnieszka nie mogła zagrać tamtego finału w pełni zdrowa, bo przyplątała jej się wówczas infekcja gardła. Po półfinale z Angelique Kerber musiała wyjść w trakcie konferencji prasowej, bo z trudem mówiła.

– A zawodowy sportowiec jest w o tyle trudnej sytuacji, że większość dostępnych w aptece lekarstw zawiera uznawaną za doping efedrynę. Stąd te cytowane później przez cały świat opowieści o czosnku i miodzie?

– Było kiepsko. Zaraz po meczu Agnieszka wzięła tabletki do ssania i niektórzy myśleli, że żuje gumę. Tymczasem ona po prostu miała tak zawalone gardło, że musiała coś wziąć, bo inaczej podczas ceremonii wręczania nagród też by pewnie nic nie powiedziała. Wracając jednak do 2005 r., warto przypomnieć, że nie był to pojedynczy sukces naszej rodziny. Rok później Agnieszka wygrała juniorski Roland Garros, a w 2007 r. juniorski Wimbledon wygrała jej siostra. I to zarówno w singlu, jak i w deblu.

– Urszula mogła wygrać w Londynie już w 2006 r. Miała piłki meczowe w półfinale z Karoliną Woźniacką.

– Przy jednej z nich zepsuła prosty wolej. Jak to się mówi: miała szaleństwo w oczach, (śmiech) Ale co ma wisieć, nie utonie – rok później była bezkonkurencyjna nie tylko w Londynie. Wygrała też w deblu Roland Garros i US Open, a w Nowym Jorku dotarła również do finału w singlu [w deblu zagrała także w finale Australian Open – red.].

– A na koniec roku była sklasyfikowana na pierwszym miejscu w rankingu ITF juniorek.
– To prawda, dla mnie jednak najpiękniejszym momentem był Londyn. I chwila, gdy zobaczyłem nazwiska obu moich córek na pamiątkowej tablicy, w juniorskim Players Lounge. Obok nazwisk wszystkich juniorskich mistrzów Wimbledonu. Wciąż mam nadzieję, że któraś z nich powtórzy to osiągnięcie w rywalizacji seniorek, co nie zawsze się jednak, niestety, udaje.

– W 2005 r. w półfinałach zagrały jeszcze Wiktoria Azarenka, Tamira Paszek i Agnes Szavay. Z tej czwórki – oprócz Pana córki – w dorosłym tenisie udało się zaistnieć na poważnie w zasadzie tylko Białorusince.

– Właśnie o tym mówię. Szavay zdążyła już nawet zakończyć karierę, choć ma dopiero 26 lat. Tak to już jest – nie każdy radzi sobie w seniorskim tenisie równie dobrze jak w juniorskim. Czasem to kwestia zdrowia, czasem psychiki albo innych kwestii. Powodów może być wiele, a czasami ktoś potrafi również zaskoczyć po latach. Wtedy w Londynie Agnieszka pokonała w drugiej rundzie Monicę Niculescu. Pamiętam, że moja była żona przyszła do mnie i mówi: „Słuchaj, z jakąś kontuzjowaną gra nasza córka”. Wbrew pozorom nie żartowała, bo Rumunka ma trochę – kolokwialnie mówiąc – połamany tenis i wydawało się, że nic z niej nie będzie. Jak się jednak okazuje, nie taki do końca połamany, bo dopiero co pokonała Isię w półfinale w Nottingham.

– Bardzo krytycznie ocenia Pan ostatnie wyniki starszej córki.

– Mam powody do krytyki, nie chcę jednak się powtarzać, bo co miałem na ten temat powiedzieć, to już powiedziałem. Mieliśmy zresztą rozmawiać o Wimbledonie.

– „Skłamię, jeśli powiem, że spodziewałem się takiego rozstrzygnięcia. Liczyłem, że uda jej się awansować do ćwierćfinału... Nawet teraz nie do końca dociera do mnie, że moja córka wygrała Wimbledon” – tak Pan wtedy powiedział w rozmowie z reporterem „Życia Warszawy”.

– Nic dodać, nic ująć. Agnieszka co prawda świetnie poradziła sobie w Halle, ale przed Wimbledonem nie była wymieniana w gronie faworytek. Nie było jej wówczas nawet w ścisłej światowej czołówce.

– Kiedy Pan uwierzył, że może wygrać?

– Dopiero po awansie do półfinału. Grała bardzo dobrze – kto wie, może zadziałały również siły wyższe, bo miałem ze sobą książkę Jana Pawła II, którą czytywałem do poduszki. Żartuję, oczywiście.

– Co Pan najbardziej zapamiętał z tamtego turnieju? Poza finałem.

– Królową angielską na trybunach – dla mnie to był szok, bo ona rzadko bywa na imprezach sportowych. Wimbledon to jednak wyjątkowe miejsce nie tylko ze względu na trawę. Tutaj tenis wciąż wygrywa z komercją, bo nigdzie nie ma reklam. Do tego białe stroje zawodników, elegancja na trybunach, zapach szampana i truskawek, kibice czekający całą noc pod bramami w nadziei, że uda im się kupić bilety... Nie ma drugiego takiego turnieju.

– Ktoś powiedział, że to żywe muzeum tenisa.

– Faktycznie czuć tam sztafetę pokoleniową, poszanowanie tradycji. U nas to się urwało po wojnie, bo komuna dała wszystkim tak w d..., że po 1989 roku zaczynamy praktycznie od zera. W Londynie widać za to tę ciągłość na każdym kroku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski