Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sześć dni obrazów

Redakcja
Lubow Raniewska patrzy na zmrok w Krakowie. Nic nie mówi. Odkąd przyszła, odkąd jest na Rynku Głównym, odkąd zamarła między nieotwartymi walizami na szczycie ogromnego prostopadłościanu z czarnego pluszu w środku placu gry między Sukiennicami a wylotem Szewskiej - nic nie powiedziała. Jest samym patrzeniem. Jedynie tym. Tak zakończył się XX Międzynarodowy Festiwal Teatrów Ulicznych. Figurą nieudanego powrotu. Obrazem pożegnania, którego nie dało się odwlec. Długim spojrzeniem ludzkiego fiaska, ale bez śladu rozpaczy.

Paweł Głowacki: Wyznania szczerego entuzjasty teatru

(XX Krakowski Festiwal Teatrów Ulicznych)

Wyjątkowo obszerny był to festiwal. Bite sześć dni. Od środy do poniedziałku. Mały Rynek, Rynek Główny, plac Szczepański i Floriańska. Od 17 aż do godziny bliskiej godzinie duchów. Jeśli dobrze policzyłem: 18 teatrów. Hiszpanie, Anglicy, Portugalczycy, Niemcy, Rosjanie, Włosi, Ukraińcy i my. Jakby tego było mało - parada w niedzielę. Kolosalna parada "Wędrówka Don Kichotów", kolosalne przejście wszystkich błędnych rycerzy całą Floriańską, później dwa, trzy okrążenia Rynku, wreszcie - zatrzymanie przed uroczą cukierenką Vis-á-Vis. Ostatnie takty granej na stalowych beczkach muzyki Janusza Grzywacza, odpinanie szczudeł, zdejmowanie masek i wytęskniony "browar" w ogródku pod jemiołą. Oto w niedzielę Don Kichoci świata całego pili piwo w Zwisie!
Tak, Don Kichoci, gdyż tym razem magicznym zaklęciem festiwalu Jerzego Zonia była właśnie ta fenomenalna łajza Cervantesa - chuda łajza na chudej szkapie plus spasiony bałwan Sancho Pansa na końcu żałosnego peletonu. Od zeszłego roku festiwal Zonia jest festiwalem jednego, zawsze innego tematu. Tamtego lata był Peter Handke i napisany przezeń mit naszego codziennego mijania się bez słów na wszystkich skrzyżowaniach i placach miasta - mit samotności nie do zagadania, nie do zagubienia, nie do zapomnienia. I wokół tego sedna krążyły opowieści ulicznych kuglarzy. Tym razem Zoń szepnął im w ucho: Don Kichot...
Usłyszeli. Spróbowali - każdy po swojemu - opowiedzieć mit wzlotu i krachu fenomenalnej chudej łajzy Cervantesa, mit marzeń nieuchronnie obracających się w gruz, mit cierpkich rozczarowań, mit wiecznej utraty - baśń o konieczności zamilknięcia, pożegnania opowieści snutej sobie życie całe... Co będzie dalej? Za rok, dwa...
O to cicho pytałem żałosnego rycerza z Teatru Nucleo, tego wciąż o czymś pięknym śniącego rycerza na koniu zrobionym z resztek najlichszych. Na trzech skrzypiących kołach w zastępstwie czterech nóg, widmowy niczym pamiętny jeździec na końskim kościotrupie w "Niech sczezną artyści" Tadeusza Kantora, brnął przez dymy spowijające Rynek - a ja myślałem o przyszłych mitach. Którym Zoń pozwoli zmartwychwstać za rok, za trzy, za pięć?
Faustowi? Rycerzom okrągłego stołu? Odysowi, który nie może wrócić do domu? Władcy, który dzieli królestwo i popada w obłęd?... To nie są czcze spekulacje. Tak naprawdę jest to dotknięcie, nazwanie zamysłu Zonia. Koncept, by co roku inne zaklęcie mityczne światu wyszeptywać, a później na placach i ulicach Krakowa pokazywać teatralne ucieleśnienia szeptu - to przecież robienie Festiwalu Podstawowych Szyfrów, Festiwalu Starych Opowieści, Festiwalu Odwiecznych Zaklęć, Festiwalu Narracyjnych Dekalogów, Festiwalu Podstaw, Festiwalu Wartości Elementarnych, Festiwalu Właściwej Kolejności Rzeczy czy jak to jeszcze inaczej nazwać... Mało? Nie. W dzisiejszej epoce hierarchii rozpirzonych dokumentnie - festiwale Zonia to moc. Moc pamiętania. Moc przypominania.
Poeta mawia: "Idź, dokąd poszli tamci". Szli więc kuglarze przez dni sześć, szli za starą opowieścią Cervantesa. Klauni - samotny Enano, albo smutna para z Teatru Die Aussenseiter - obracali ją w cyrkową gorycz. Teatr Sarruga - w pokaz przepysznych, monstrualnych machin godnych miana wehikułów czasu. Inni - w akrobacje nad drzewami. Dla jednych mit Cervantesa był ciemnym smutkiem, dla drugich tanią hecą, dla innych - tańcem. Stawali na głowach, tańcowali, żonglowali byle czym, pociągali za sznurki marionetek, rozrzucali cukierki, płakali, śmiali się, zamierali na długie minuty. Pamiętali. Tak. Każdy na swój sposób. Ale też - wszyscy w jeden sposób. Idzie o obraz, o opowiadanie obrazami.
Czy klauni, czy żonglerzy, czy akrobaci, czy tancerze, czy lalkarze - fragmenty z opasłych tomów Cervantesa zmieniali w uliczne metafory, w błyski, w migotliwe fotografie. To nie było żadne sceniczne filozofowanie. To było sześć dni iluzyjnych aforyzmów. Aż wreszcie przyszła noc ostatnia. Poniedziałek. Na placu gry między Sukiennicami a wylotem Szewskiej Teatr Voskresinnia z Ukrainy ustawił olbrzymi prostopadłościan z czarnego pluszu. Zaczął się "Wiśniowy sad" Antoniego Czechowa - rzecz o nieudanym powrocie. Zaczął się uliczny seans nostalgii bez słów. Ostatni obraz. Opowieść o tych, co wrócili, lecz za chwilę ruszą dalej, bogatsi o kolejne fiasko - o łomot upadającego sadu... Upadający sad, opadająca na bok głowa martwego Don Kichota. W sumie - jaka to różnica? Bywa, że mity wzajem się cieniują. Które z nich spotkają się za rok?
Jakie zaklęcie wyszepta Zoń? O czym przypomni kruszejącemu miastu? O długim oblężeniu i ogromnym koniu z drewna? O wyprawie po złote runo? O Tristanie i Izoldzie? A może o człowieku, który przyjął krzyż? Wracająca do domu dzieciństwa Lubow Raniewska siada na szczycie czarnego prostopadłościanu, mięadzy walizami, które nigdy nie zostaną rozpakowane, i długo patrzy na mrok Krakowa. Kontur jakiego mitu dostrzega pod Sukiennicami? Zaraz ruszy dalej. Tylko tyle wiadomo. Miasto wokół niej jest ciche jak nigdy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski